Cuda natury - wiersz
Błękit otulony futrem, z bieli pienistej miesza
się lekko z nią , pieszczotliwie
gdy nad tą para już w górze miodowe słońce się zwiesza,
spokojnie i dobrotliwie .
Tak niebo widzi się w lustrze, olbrzymim, które raj wskrzesza
co czeka dusz swych cierpliwie…
Aż nagle to zmienia barwę z błękitnej na szafirową
by zaraz fiolet osiągnąć,
który przeradza się w granat, potem przez róż w purpurową
toń wraz przechodzi by ściągnąć
rubiny, pomarańcz, czernie, odkrywa wciąż barwę nową,
by ją ku tafli przyciągnąć…
Naraz pojawia się widok, mrozi krew w żyłach tak krwawy,
czerwień w bezruchu zastyga
w krąg otaczając kamienie, tonące wśród wrzącej lawy,
która z podłożem się ściga,
podobnym całkiem owocom pod galaretką, z zastawy
szklanej o barwie indyga…
A potem wszystko się zmienia, stając się lodem pociętym ,
przez śnieżne kreski skupione,
jak błyskawice stateczne, na jasnym niebie, pękniętym
kryjącym głębie zmierzone,
tylko przez morskość ich toni w kolosie szczelnie zamkniętym
przez szarf jedwabie bielone,
na którym powstają kręgi, zielone jak pleśń na serze,
tworzące wielkie dywany
co pokrywają ten ogrom, a każdy od niego bierze,
tę twardość, aż jest wchłaniany
przez zmatowioną strukturę, która te plamy nieświeże
otacza niczym dom ściany.
Aż nagle wszystko zastyga w wapienne skały, brązowe
strome i stare, postawne
w kawałkach i postrzępione, miejscami z piasku, kwarcowe
tworzące drogi niejawne,
tunele, tajemne przejścia, różnice wysokościowe,
jak mają ruiny dawne…
Wnet skały się wypiętrzają zmieniając się w las skalisty
stoją wysmukłe, wysokie,
to muska je lekki zefir, to znowu wiatr porywisty,
rzeźbiąc w nich bruzdy głębokie,
jak oczodoły i usta, płynie wśród nich potok czysty,
co tworzy leje szerokie…
Nagle las zdaje ożywać, i migiem się zazieleniać
gdy grube mocne konary,
wypuszczać chcą z siebie kwiaty, nasiona, by rozprzestrzeniać
to życie na cały stary
kamienny dotąd pustostan i zaczynają go zmieniać
by był już żywy nie szary…
Po czym las znika, zostaje jedyne drzewo potężne,
w górze porosłe krzewami
na mackach jak ośmiornicy ogromne, wręcz niedosiężne,
kryjące pod gałęziami
olbrzymie połacie ziemi, i głazy z barwy mosiężne,
znieruchomiałe latami…
Lecz drzewo wnet się unosi, i pod nim wiruje oko,
jak cyklon w różnych kolorach
o mrocznym centrum co wcina, się w jego barwy głęboko
i niknie w fikuśnych wzorach
by się oddalić zupełnie, - wszystko to w oknie szeroko
otwartym o wczesnych porach