M. - wiersz
Gdy atramentem oblewa noc zamglone okno
A ramion ostoja zamyka samotnie
Wśród bieli zanika wyrzeknięte słowo
Wraz z płaszczem utonie w bezlitosnym mrozie
Gdy obłoku kurtyna spadnie za horyzont
jak w spektaklu zakrywając zczerwieniałe twarze
odwracasz oblicze by ukryć zdziwienie
że ten raz ostatni był ostatnim razem
I dziwisz się wciąż, zastanawiasz przeciągle
Że słowa w biel rzucone nie bolą tak samo
Choć czujesz je w płucach i duszą twój umysł
Wciąż żyjesz i możesz uśmiechać się nadal
A cisza przeklętym zamyka cię kołem
druzgocąc wnętrzności niewidzialną pięścią
Oddechu brak, powietrza i jego widoku
serce wyrywa się choć nie wie w którą ma biec stronę
Lecz usta zamknięte nie rzekną ni słowa
łez koralom pozwalają sznur układać miękki
dłoniom zmarzłym poszukiwać wszędzie ciepłej dłoni
krórej dotyk rozpuści syberyjskie lody
Sen zbawieniem, sen kłamstwem i przekleństwem twoim
Za zasłoną powiek tylko jego oczy
nutą agrestu wabią, kuszą tchnieniem wiosny
rujnują zapalczywie budowane fosy
każdej nocy