Rozrywka dla równowagi psychicznej - premierowy fragment

Data: 2012-06-08 12:06:23 | Ten artykuł przeczytasz w 26 min. Autor: Magdalena Galiczek-Krempa
udostępnij Tweet
News - Rozrywka dla równowagi psychicznej - premierowy fragment

Jedz, módl się, jedz to książka dla wszystkich, którzy stanęli w obliczu przygnębiającego i bezpowrotnego spadku formy fizycznej, których nęka dojmujące poczucie śmiertelności i którzy trwonią czas na rozrywki, wyrzuty sumienia i rozmyślanie o udaremnionych ambicjach… 

 

Rozczarowany życiem, nękany dojmującym poczuciem śmiertelności, niezdolny do skupienia się i najczęściej na lekkim rauszu Michael Booth, prawie czterdziestoletni dziennikarz kulinarny, naprawdę potrzebuje zmian. Na szczęście w tym momencie jego żona bierze sprawy w swoje ręce i wyznacza jasny cel: kilkumiesięczną podróż po Indiach. 

 

Wszystkich zainteresowanych lekturą zapraszamy do przeczytania premierowego fragmentu pierwszego rozdziału.

 

 

ROZDZIAŁ 1

Ustawiczna potrzeba rozrywki 

dla zachowania przez ludzkość 

równowagi psychicznej

 

I wtedy, dziesięć lat przed skończeniem czterdziestego

dziewiątego roku życia, nagle zdałem sobie sprawę, że moja

psychika przedwcześnie się załamała.

F. Scott Fitzgerald, Załamanie

 

– Gdy już odrzucić rozmaite pokrzepiające, niosące złudzenia mity, które część przedstawicieli naszego gatunku wyznaje – Boga, niebo, Świętego Mikołaja, Szanghaj i tak dalej – wszystko, co myślimy, robimy, czego pragniemy lub co mówimy, powodowane jest jednym z dwóch podstawowych imperatywów: koniecznością reprodukcji lub – moim zdaniem silniejszą – koniecznością oderwania się od grozy naszej śmiertelności. I szczerze mówiąc, równie dobrze możemy wrzucić do tego i seks, bo seks to przecież kolejny ze sposobów oderwania się od myślenia o śmierci.

 

 –Michael, chyba chodzi ci o Shangri-La? Szanghaj nie jest mityczny. 

–No tak, tak. Shangri-La. O to mi chodziło. 

–Więc co ty robisz, żeby się oderwać? 

 

W odpowiedzi na pytanie przyjaciela zatoczyłem ręką łuk po pokoju, pokazując puste butelki po winie na kredensie za mną, wylizane miseczki po deserze przed nami i zlew zastawiony garnkami. 

 

– Jedzenie. Myślę o jedzeniu, czytam o jedzeniu, piszę o jedzeniu, wchłaniam jedzenie. Ty biegasz w maratonach. Ty – wskazałem nieco już o tej porze niezbornie w kierunku pozostałych gości – masz tę swoją rozbrajająco dziecinną fiksację na punkcie piłki nożnej. Ty masz tę dziwaczną obsesję na punkcie Boba Dylana. A ty kupujesz każde lśniące ustrojstwo z białego plastiku, jakie wymyśli Steven Jobs, bez względu na to, do czego służy i jak wygląda. 

 

Niemal czterdzieści lat zajęło mi dopracowanie mojej wielkiej teorii Ustawicznej Potrzeby Rozrywki Dla Zachowania Przez Ludzkość Równowagi Psychicznej (choć jak dotąd nie wywołała należytego szumu w kręgach filozofów) i autentycznie w nią wierzyłem. Akurat tego dnia postanowiłem podzielić się mym wnikliwym spostrzeżeniem ze znajomymi, którzy – na szczęście – na tyle przywykli do moich pijackich monologów, żeby nie brać ich do siebie osobiście lub, najprawdopodobniej, w ogóle mnie nie słuchali. 

 

– Widzę, że życie kogoś, kto nie ma żadnych duchowych przekonań jak ty, staje się dość puste, ale dostrzegam słaby punkt w twoim sposobie na oderwanie się od śmierci – powiedział Jesper, fanatyk Maców. 

– Jaki? 

– Cóż, to, co sobie wybrałeś, żeby się rozerwać, prawdopodobnie doprowadzi cię do śmierci raczej wcześniej niż później. 

– I będzie to samotny, żałosny, zapomniany, pełen zaparć koniec, sądząc po waszym weekendzie w Rzymie. – Zaśmiał się maratończyk. 

 

Moja żona Lissen i ja dopiero co byliśmy w Rzymie z naszymi synami, ośmioletnim Asgerem i sześcioletnim Emilem, z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. 

 

Lissen zrobiła mi niespodziankę tym wyjazdem i byłem zachwycony. Odliczając dni do wylotu, przeglądałem strony poświęcone jedzeniu, blogi kulinarne oraz przewodniki i planowałem szczegółowo trasę po gelateriach, pasticceriach, trattoriach i winiarniach, a od momentu wylądowania biegaliśmy po mieście niczym piłeczka w automacie do gry we flippera, odhaczając je na mojej liście. 

 

Lissen nie tak wyobrażała sobie ten wyjazd, co mi powiedziała po trzecich tego dnia lodach pistacjowych (lody pistacjowe są najlepszym sposobem na znalezienie dobrej gelaterii, więc rzecz jasna trzeba ich spróbować, zanim człowiek wyląduje z innymi smakami. Od ręki można odrzucić miejsca, które mają jaskrawozielone lody pistacjowe. Wiadomo, że ich właściciele nie traktują poważnie lodziarstwa. Produkują lody dla dzieci. Tymczasem prawdziwe lody pistacjowe powinny być blade, niemal brązowozielone i najlepiej wyrabiane z orzechów zebranych z gajów rosnących wokół miasta Bronte w północno-wschodniej Sycylii). 

 

– Hm, rozumiem. – Zastanowiłem się... i doznałem olśnienia! 

– To może rozdzielmy się na resztę dnia? Ty obejrzysz sobie kościoły i tym podobne, a ja pójdę do cukierni, gdzie mają te cannoli, o których ci opowiadałem w samolocie, a potem możemy się spotkać w hotelu przed wyjściem na kolację. Zrobiłem rezerwację w dwóch restauracjach. Pierwsza ma gwiazdkę Michelina, ale jeśli nie będzie nam się podobała, to jest druga, mniej oficjalna. 

– Michael, jesteśmy w Rzymie. Sami. Dziś jest nasza rocznica ślubu. A ty proponujesz, żebyśmy się rozdzielili?  

 

Wydawało się to logicznym rozwiązaniem. Najwyraźniej jednak nim nie było. Przez następne dziesięć minut w połowie Schodów Hiszpańskich i głosem, który obudziłby [pochowanego parę kilometrów dalej – przyp. tłum.] Keatsa, Lissen szczegółowo omówiła wady mojego planu. W końcu chyba zrozumiałem, o co jej chodzi, ale przede wszystkim czułem się okropnie, że tak ją zdenerwowałem. 

 

Nie był to odosobniony incydent na drodze wiodącej do samotnego, pozbawionego miłości a pełnego niestrawności końca, jaki przewidywał mój znajomy. Podam więcej przykładów, nie w celu – niemal na pewno daremnego, choć warto spróbować – wybiegu typu „kochaj mnie, jestem głupkiem”, lecz by pokazać, jak bardzo popaprane stało się moje życie, jak moje upodobania aż nadto oderwały mnie od wszystkiego innego. Takie Boże Narodzenie to na przykład niezły punkt krytyczny. 

 

Gdy twoje życie polega na nieumiarkowanym dogadzaniu swoim kubkom smakowym; gdy nie widzisz nic złego w jedzeniu foie gras w zwykły dzień tygodnia; spędzasz co najmniej godzinę dziennie, a zwykle więcej, na przygotowaniu wieczornego posiłku i jesteś w przyjemnym stanie upojenia alkoholowego przynajmniej raz w tygodniu, przygotowanie czegoś naprawdę specjalnego na Boże Narodzenie stanowi prawdziwe wyzwanie. 

 

W rzeczone święta kupiłem gęś z wolnego chowu, którą zamierzałem wyluzować, a następnie nadziać luzowaną kaczką, tworząc taką podwójną balotynę, którą chciałem podać ze zredukowanym bulionem ugotowanym na kościach obu ptaków. Było to skomplikowane i technicznie trudne danie; pretensjonalne i wymyślne, na co dzień takich rzeczy nie robiłem. Do tego pommes purée wykonane zgodnie z instrukcjami, jakie kiedyś poznałem, pracując w kuchniach wymienionego w przewodniku Michelina L’Atelier du Joël Robuchon w Paryżu – świeżo upieczone ziemniaki mozolnie przeciśnięte przez praskę do warzyw i wymieszane z całą kostką masła; przygotowana w domu czerwona kapusta; inne rozmaite dodatki; a na deser pojedyncze czekoladowe suflety z sorbetem z klementynek. I jeszcze czekoladki do kawy, no i jeszcze jakaś przystawka... 

 

Lissen, choć nie jest szczególnie religijna, uważa jednak, że należy chodzić do kościoła w pewne dni, przede wszystkim w Boże Narodzenie. Natomiast ja sądzę, że nie ma takiego dnia, w który pójście do kościoła jest nieodzowne czy wskazane, i z pewnością nie miałem czasu na siedzenie w pełnym przeciągów i nadmiernie oświetlonym budynku, śpiewając o osiołkach i słuchając, jak jakiś podrzędny absolwent teologii w sukience mówi mi, jak mam żyć. Miałem marchewki do pokrojenia metodą brunoise i bouquet garni do związania. 

 

Okropnie się pokłóciliśmy. Dowiedziałem się, że przedkładam potrzeby swojego żołądka nad duchową strawę rodziny. W którymś momencie Lissen nawet się chyba wyrwało: „To tylko jedzenie!”. Doszło do gróźb zaprzestania współpracy przy zmywaniu naczyń i tym podobnych, aż w końcu ciężko wzdychając, nabzdyczony, odbębniłem większą część mszy, ale wyszedłem wcześniej, bo „zapomniałem” wyłączyć piekarnik.

 

Skoro już mówimy o kościele, to należy wspomnieć, jak zostałem przyłapany na jedzeniu malutkiego rożka jednej kostki tabliczki czekolady Amedei Toscano Black 66 extra dark, wyjętej z kieszeni podczas pogrzebu, w którym uczestniczyliśmy. Był to pogrzeb jej farmor, czyli babci ze strony ojca, a ja odgryzłem tylko kęsek. Ona  była już bardzo, bardzo stara, lecz wygląda na to, że zachowałem się niestosownie. 

 

Na tym etapie mogę również przyznać się ławie przysięgłych do czterystu euro, które, jak wykryto, przepuściłem na potajemny samotny obiad w Guy Savoy, wykwintnej, trzygwiazdkowej paryskiej restauracji serwującej klasyczną kuchnię, zaledwie tydzień po tym, jak oprotestowałem kupno nowej kanapy, zbyt drogiej na naszą kieszeń (chociaż nadal uważam, że, biorąc pod uwagę jakość produktów i liczbę godzin włożonych w przygotowanie tych piętnastu potraw, posiłek był o wiele bardziej opłacalny i wywarł dużo większe wrażenie, niż jakakolwiek kanapa byłaby kiedykolwiek w stanie to zrobić); butelki białego châteauneuf po pięćdziesiąt funtów sztuka; wartą czterysta funtów profesjonalną maszynę do robienia lodów oraz osiemdziesięciokilometrową podróż po świeże liście curry, niezbędne do indyjskiego dania, które chciałem przygotować. 

 

Niedawno przeprowadziliśmy się z centrum miasta na zapadłą wieś, wiele, wiele kilometrów od najbliższej indyjskiej restauracji czy sklepu z azjatycką żywnością; wiele, wiele kilometrów od wodorostów nori, świeżej trawy cytrynowej i kuwertury czekoladowej; od przyzwoitego wyboru burgundów; od świeżych mangostanów i kelnerów czyszczących lniany obrus pomiędzy daniami; od doskonałych rzeźników, dobrze zaopatrzonych półek delikatesów i pistacjowych makaroników – daleko od wszystkiego, co ceniłem sobie w życiu. 

 

Aż do tego strasznego wydarzenia jadałem w indyjskich restauracjach średnio raz na tydzień przez trzy ostatnie dekady życia. Alu bindi, sag panir, ćapati, dhansak, balti i bhadźi stanowiły podstawowe składniki mojej diety i bez tej cynfoliowej rynienki pełnej gęstej, cierpko-pikantnej, palącej usta brei w piątkowy wieczór stawałem się niespokojny i chory.

 

A prawda jest taka, że nie było już nas stać na mieszkanie w mieście. Poprzednie dziesięć lat uzupełnialiśmy dochody, biorąc pożyczki pod zastaw domu, jak czyniło to wielu, lecz wraz z ekonomicznym kataklizmem w 2008 roku muzyka przestała grać i zabawa się skończyła, a my nie załapaliśmy się na żadne wolne krzesło. Tymczasem, choć koszty życia wzrosły, stawki oferowane przez czasopisma i gazety dziennikarskim wolnym strzelcom od dawna były wykute w granicie. Dostawałem dokładnie tyle samo, ile wtedy, gdy zaczynałem jako dziennikarz w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Co więcej, wiele tytułów, dla których pisałem, wręcz zmniejszyło stawki, a Dziki Zachód internetu był dla zawodowego pisarza mniej więcej tak lukratywny jak biuletyn parafialny. 

 

Nie chcę, żeby to brzmiało jak skarga. Zarabiam całkiem znośnie, mniej więcej na poziomie doświadczonego nauczyciela, choć bez tej godnej pozycji, jaką daje wnoszenie trwałego wkładu w poprawę społeczeństwa. I, oczywiście, mogę winić tylko siebie, kiepskie wybory życiowe i przede wszystkim rozmaite niedostatki charakteru oraz talentu za swoją skarlałą karierę. Gdy zaczynałem, miałem, rzecz jasna, wysokie aspiracje, by zostać znanym pisarzem, lecz choć zdarzały mi się artykuły numeru, zdjęcia przy nazwisku autora i – najwspanialsza zdobycz ze wszystkich – notki biograficzne opatrzone zdjęciem na stronie współpracowników ogólnokrajowych magazynów(och, jakże my dziennikarze przejmujemy się tymi miniaturkami, które większość czytelników szybko przekartkowuje, zastanawiając się, czemu do ilustrowanych magazynów wpuszczają takich brzydkich ludzi), to jednak moje nazwisko nigdy nie było tym, od którego zależało kupno gazety i, nawet po dziesięciu latach, gdy dzwoniłem do nowego redaktora prowadzącego wydanie, szansa, że skojarzy od razu, kim jestem, wynosiła pół na pół. Dobijając się do drzwi wydawców, kiedy w głębi duszy człowiek czuje, że to oni powinni wydeptywać ścieżkę do naszych drzwi, można w najlepszym wypadku popaść w zwątpienie. A gdy zbliżają się czterdzieste urodziny, takie rzeczy są jeszcze trudniejsze do zniesienia; nawet drobne afronty i niepowodzenia zawodowe (utrata stałego felietonu; patrzenie, jak wydawca kradnie pomysł, z którym wystąpiłem odczuwałem niewspółmiernie dotkliwie. Godzinami zamartwiałem się pośpiesznie napisanym mailem od wydawcy, usiłując ustalić, czy facet jest celowo lakoniczny, czy też po prostu nie ma akurat czasu na uprzejmości, no a prawdziwa, uzasadniona krytyka potrafiła, oczywiście, zdołować mnie na kilka tygodni. A podobno ludzie łagodnieją z wiekiem. Ja raczej stawałem się coraz bardziej zły, rozdrażniony i rozgoryczony. Nie było to ładne i nie jestem z tego dumny. 

 

Nie byłem chory na depresję – nigdy nie próbowałbym nobilitować swojego zachowania czy dewaluować tej choroby, tak twierdząc – po prostu byłem ogromnie nieszczęśliwy, pogrążony w głębokiej apatii, której w dużej mierze sam byłem sobie winny, coraz bardziej pochłonięty małostkowymi żalami i sknerstwem. 

 

Tym, którzy pracują na etacie w firmie z przewidywalną ścieżką kariery, którzy mają wybuchowego szefa i codziennie dojeżdżają do pracy, samozatrudnienie musi wydawać się błogim zajęciem. Niewątpliwie, bo moi znajomi z wieloletnim stażem pracy nie mieli żadnej wyrozumiałości dla mojego narzekania, a ja zdaję sobie sprawę, że niezależność w życiu i pracy wymieniana jest jako jeden z filarów szczęścia. Lecz niezależność niesie cały zestaw innych stresów i napięć, szczególnie jeśli, tak jak ja, masz samokontrolę na poziomie pawiana z parku safari, któremu kazano siedzieć na lotniskowym parkingu długoterminowym, i praca w domu zwykle kończy się tym, że zjadasz wszystkie bogate w cukry lub tłuszcze substancje, jakie tylko znajdziesz w kuchni podczas leniwego poranka, trwonisz cały dzień na zajęcia niezwiązane z pracą, aż dociera do ciebie, u mnie zwykle koło wpół do szóstej po południu, że nic dziś nie zrobiłeś (poza znalezieniem odpowiedzi na pytanie, gdzie podział się Terence Trent d’Arby). 

 

Nie pomagało w niczym to, że moja koncentracja praktycznie nie istniała. Przy mnie złota rybka Asgera była opanowana jak kontroler lotów. Wyglądało na to, że moje synapsy albo są spalone na wiór przez coraz bardziej fragmentaryczną, frenetyczną naturę współczesnych środków komunikacji, do których byłem stale podłączony, albo po prostu przywiędły z wiekiem. Naukowcy, którzy zajmują się tymi sprawami, mówią, że internet całkiem dosłownie zmienia sposób funkcjonowania mózgu, osłabiając korę przedczołową, zamieniając nas w kolibry z ADHD. Twierdzą, że współczesne media i technologia wytworzyły środowisko, w którym nieustannie panują alarm czy sytuacja awaryjna: na przykład skakanie po kanałach telewizyjnych wprawia człowieka w stan najwyższej gotowości, taki jak u neandertalczyka idącego przez dżunglę i wypatrującego czających się kształtów z szablastymi zębami. Za każdym razem, gdy zmieniasz kanały lub strony internetowe, za każdym razem, gdy w twojej skrzynce pojawia się nowy e-mail albo telefon pika, zwiastując nowego SMS-a, twój mózg jest zmuszony dostosować się do tego, co podprogowo postrzega jako nowe otoczenie lub zagrożenie: siedzisz na kanapie z Oprah, a minutę później w buszu z jadowitymi pająkami, kolejną czekasz, aż w totolotku wypadną twoje numery, ktoś cię pyta, czy to, co wczoraj obiecałeś zrobić, jest już gotowe, i tak dalej. Nic dziwnego, że wielu z nas trudno sobie z tym poradzić, że nasze mózgi powoli zapadają się pod bezustannym zalewem informacji. 

 

W efekcie, przynajmniej w moim wypadku, skupienie się na czymś dłużej niż kilka minut stało się niemożliwością. Oceniam, że w ciągu typowego ośmiogodzinnego dnia pracy płatna praca zajmowała mi trzydzieści minut do godziny. Resztę przeznaczałem na śledzenie rozmów innych, bardziej wziętych pisarzy na twitterze, rozgoryczony, że wszyscy się dobrze znają, są zapraszani na bardziej prestiżowe festiwale literackie niż ja i dostają ciekawsze zlecenia. Albo bez celu odwiedzałem blogi, na których już tego tygodnia byłem, na próżno licząc na to, że znajdę nowy wpis o tym, co autor bloga zrobił na kolację poprzedniego wieczoru. Albo sprawdzałem wszystkie konta mailowe. Albo kontrolowałem na Amazonie ranking sprzedaży wszystkich moich książek, porównując się do znajomych i rywali, a potem byłem przybity dysproporcją wyników. Albo szukałem w google siebie lub tytułów moich książek, żeby sprawdzić, co – czy w ogóle cokolwiek – zostało o nich ostatnio napisane. Albo zaglądałem na FriendsReunited z (płonną, jak się okazuje) nadzieją, że losy ludzi, z którymi chodziłem do szkoły, są nieco bardziej żałosne niż moje. W końcu, jak wszyscy wiedzą, jeśli ktoś spędza czas na Friends Reunited, to z definicji jest skończoną ofiarą losu. Och! 

 

Główną atrakcją dnia było odebranie dzieci ze szkoły i wspólne oglądanie Baranka Shauna po powrocie do domu, co nijak nie przekładało się na zarabianie pieniędzy. Właściwie, jeśli mam być naprawdę szczery, główną atrakcją mojego dnia było to powolne zanikanie, jakie umożliwiała mi butelka pinot noir podczas szykowania obiadu około osiemnastej. 

 

Taki to los nieudacznika, by dokonać żywota otoczony polami, z dala od przyzwoitej serowarni. Niewątpliwie miejscowa szkoła była dobra, dzieci miały własne pokoje, ponadto powietrze było czystsze, lecz życie, jakie dotąd prowadziłem, się skończyło. Zacząłem zamykać się w sobie, rozmyślać nad zbliżającym się wiekiem średnim, nad tym, jak i dlaczego wszystkie moje marzenia zakończyły się tu, pośród niekończących się terenów agrarnych, gdzie nie było ani jednego lokalu z gwiazdkami Michelina. 

 

Pewnego popołudnia oglądałem dokument przyrodniczy o syberyjskiej salamandrze, wyjątkowo mało atrakcyjnym płazie wyróżniającym się tylko zdolnością do zagrzebywania się w wiecznej zmarzlinie i hibernowania w niej nawet na parę lat. Czasami wydawało mi się, że to właśnie mam ochotę zrobić. A czasem myślałem, że dokładnie to robię, tu, pośród błotnistych pól, w otoczeniu ludzi o imieniu Ted, noszących sfatygowane impregnowane kurtki i jeżdżących poobijanymi subaru. 

 

Gdzie nastąpił błąd? Zastanawiałem się nad tym pewnego dnia, gdy usiadłem na brzegu łóżka, żeby włożyć skarpetki, bo mój brzuch osiągnął takie rozmiary, że nie byłem już w stanie zrobić tego na stojąco. (Co dalej? Będę nosił spodnie pod pachami, a la Peter Ustinov? Zapiszę się do miejscowego klubu pieśni dawnych? Dostanę podagry?)Tym z nas, którzy dorastali w latach osiemdziesiątych, wpajano przekonanie, że wszystko jest możliwe, że możemy zrealizować każde, nawet najbardziej wymyślne, marzenie, że na to zasługujemy, że nam się to należy. Imponujący sukces, bogactwo, sława i marynarki z poduszkami tak szerokimi, że zmieściłyby się na nich wszystkie książki Jackie Collins jak jakieś nieprawdopodobne epolety – wszystko to prawa przysługujące ci z urodzenia, zakładając, że jesteś wystarczająco ambitny i arogancki, żeby dążyć do swego przeznaczania. Jednak moje życie jakoś potoczyło się tak, że wyraźnie brakowało w nim luksusowych apartamentów na najwyższym piętrze, garniturów z Savile Row i kosztownych czasomierzy. Zamiast tego, gdybym miał być kuratorem wystawy przedstawiającej moje życie, wśród głównych eksponatów znalazłyby się rdzewiejąca toyota, jakieś regały z Ikei i karton wina. Miałem nieustanny debet, ubrania z Primarku i coraz częstsze nagłe i bolesne przypadki dentystyczne – realia życia w resztce czwartej dekady życia.

 

Jeżeli kiedykolwiek miałeś nieszczęście uczestniczyć w poważnym wypadku samochodowym, to znasz to zjawisko, kiedy na sekundę lub dwie przed uderzeniem czas zwalnia bieg – najpewniej, jak sądzę, po to, żeby sadystycznie przedstawić to, co nieuniknione. Cóż, zbliżanie się do czterdziestki też tak wygląda, tyle tylko że dwie sekundy zamieniają się w co najmniej osiemnaście miesięcy. 

 

– Do czterdziestki mówisz życiu i doświadczeniom „Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry” – skarżył mi się jeden znajomy, który niedawno minął ten kamień milowy. – A od tego dnia to już tylko „Żegnaj, żegnaj, żegnaj”. Czterdzieści lat? Jak to możliwe, że zaraz skończę czterdziestkę? Pamiętam jak na wiadomość o śmierci Johna Lennona, choć było mi smutno, miałem poczucie, że w wieku czterdziestu lat dobrze wykorzystał dwój czas. Ale teraz to ja miałem wkroczyć do świata żywych trupów, przestarzały, niepotrzebny społeczeństwu. Wiek średni to samospełniająca się przepowiednia: im bliżej mi do niego było, tym bardziej stawałem się mężczyzną w średnim wieku. Zacząłem czytać artykuły dotyczące ogrodnictwa i coraz mniej przeszkadzało mi Radio 2. Przeważnie byłem rozdrażniony. Wszystko mogło mnie wkurzyć: nieuprzejmy kierowca, używanie słowa „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”, cena końcówek do elektrycznej szczoteczki do zębów, ludzie zaczynający każde zdanie od „Nie, no...”. Dopadało mnie załamanie nerwowe. Powoli, żałośnie, starannie załamywałem się w sobie – choć wtedy byłem pewien, że nikt, nawet Lissen, niczego nie zauważył. 

 

Żeby się oderwać (widzicie?) od zastoju w karierze, wysiedlenia na wieś i niepokojącego uwiądu ciała (pojedynczy, ale nieustępliwy włos wyrastający mi z lewego ucha; mimowolne jęki, kiedy usiłowałem wydostać się z sof o konsystencji rozgotowanego bakłażana; hemoroid wielkości kasztana), zabrałem się do licznych ambitnych prób odtworzenia hinduskiego jedzenia w domu. Lecz efekty tych zamierzeń były tylko nikłą imitacją. Nigdy nie udało mi się należycie zagęścić sosów, a smaki nie miały tej werwy i wigoru co w dobrych indyjskich restauracjach. Sądziłem – błędnie, jak się potem dowiedziałem – że ghi to po prostu klarowane masło, i nie mogłem zrozumieć, dlaczego moim wersjom ulubionych dań brak głębokiego smaku i satysfakcjonującej sytości restauracyjnych odpowiedników. Och, czego mi brakowało? 

 

Posiadanie dzieci powinno, oczywiście, wnieść cel, punkt odniesienia i radość do mojego życia. Asger i Emil zapewniali nieskończone ilości tej ostatniej: byli w tym cudownym wieku, kiedy to dzieci właściwie nawet lubią swoich rodziców, chcą z nimi spędzać czas i mają już dość poczucia humoru, żeby śmiać się z tych samych rzeczy –wydawanie odgłosu pierdzenia pachą, filmy Gene’a Wildera, markowane bębnienie do piosenki „Won’t Get Fooled Again”. Jednak narodziny dzieci wyraźnie wyznaczają też granicę, od której w twoim życiu nie chodzi już tylko o ciebie. Zamiast tego, początkowo, chodzi w nim o dopilnowanie, żeby główka była podtrzymana; potem o wkładanie papki do malutkich ust; o asekurowanie dzieci, kiedy próbują chodzić; szykowanie ich do szkoły; dopilnowanie, żeby wynosiły jak najwięcej ze szkoły; potem oprowadzenie firmy taksówkowej, żeby podwieźć je na lekcje karate, pływania i gry na gitarze; a całkiem niedługo, jak sądzę, na dyskoteki, imprezy, i odebrać z posterunku w piątkową noc. W tym przerażającym tempie wygłoszę mowę na weselu i pożegnam się z nimi na zawsze, zanim będę mieć czas, żeby dobrze je poznać. 

 

I znowu ta odpowiedzialność oraz przeniesienie punktu skupienia z czysto solipsystycznego powinno być dobrą rzeczą, ostatnim krokiem wszechstronnej istoty ludzkiej do dojrzałości, ale dla mnie, notorycznego narcyza, ów rozwój został skażony żalem, że nigdy nie osiągnę tych celów, które postawiłem sobie jako młody człowiek. Czas oficjalnie dobiegł końca. Presja społeczna nakazywała, bym teraz poświęcił się realizacji celów moich dzieci, a nie swoich, lecz ja nadał czułem, że mam jeszcze parę spraw do dokończenia. 

 

Problem w tym, że przez większość czasu, zamiast pracować nad rozwojem zawodowym, po prostu siedziałem, wpatrując się w dal, rozmyślając o raku jelita; przejmując się uporczywą aftą; rozważając sytuację finansową i jak moja rodzina sobie poradzi, jeśli poważnie zachoruję; i zastanawiając się, kto pojawi się na moim pogrzebie i jak bardzo zrozpaczony będzie w skali od jednego do dziesięciu. Towarzyszyło mi ciągłe zmęczenie – nasilane czasem przez kaca – i dręczące poczucie winy z powodu listy rzeczy do zrobienia, które nigdy nie zostały zrobione, i prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że kiedykolwiek zostaną zrobione (wyprowadzone przewody elektryczne są niebezpieczne tylko wtedy, kiedy się ich dotknie, prawda?). 

 

Tak więc wyglądało na to, że trzy rzeczy łączą mnie z jednym z moich bohaterów pióra, F. Scottem Fitzgeraldem, kiedy pisał jedną z moich ulubionych książek, Załamanie: miałem trzydzieści dziewięć lat; najpewniej przechodziłem załamanie i po trzecie, znalazłem w alkoholu idealny środek do terapii. (Szkoda oczywiście, że nie miałem również epokowego daru przedstawiania słabości moich rówieśników w dojmująco wzruszających poetyckich powieściach o ogromnym wdzięku, lecz pełnych znaczeń, ale nie można mieć wszystkiego). I kiedy patrzę wstecz, znamienne oznaki moich własnych, znacznie mniej tragiczno-romantycznych pęknięć powinny być aż nadto widoczne, nie miałem również takiej samoświadomości jak Fitzgerald dotyczącej własnego, ponurego – przypuszczam, że wtedy odczuwałem jego nieuchronność – rozpadu. Inni jednak to dostrzegali. 

 

– Widziałem to już u mężczyzn w pana wieku i powiem panu – mówił poznany na przyjęciu lekarz z którym trochę pogawędziliśmy o życiu, a który, prawdopodobnie, zauważył, ile kieliszków wina wyżłopałem podczas rozmowy. – Jeśli pańskie życie nadal będzie tak wyglądać, coś pęknie. To nie kwestia, czy do tego dojdzie, ale kiedy tak się stanie. 

 

Lissen, także zaniepokojona, zaproponowała jogę i medytację jako lasso dla człowieka po pas tkwiącego w ruchomych piaskach. Kategorycznie odmówiłem udziału w czymkolwiek, co wymaga chodzenia do centrum odnowy biologicznej lub palenia kadzidełek, ale w ramach kompromisu przez jakiś czas zamiast tego, wstyd się przyznać, szukałem jakichś odpowiedzi w poradnikach i pseudoduchowych książkach. Przeczytałem je wszystkie. Obudź w sobie olbrzyma, Siedem nawyków skutecznego działania, Jak zrobić więcej w krótszym czasie, Jak mieć to, czego się pragnie, i pragnąć tego, co się ma – banalne, ckliwe, oczywiste i bezużyteczne, wszystkie bez wyjątku. To była taka filozofia z etykiety szamponu – „Ponieważ jesteś tego wart!”, „Zachowuj się tak, jak chcesz się czuć!”, „Zacznij dzień, śpiewając!” – wszystko najwyraźniej adresowane do niepoprawnych optymistów z uszkodzeniami mózgu. Tak niewiele dowiadywałem się z nich o swoim życiu, ale z jakiegoś bliżej niejasnego powodu zazwyczaj w siedmiu prostych krokach: radziły na przykład pójście na kurs tańca. A może terapia śmiechem? Powinienem pisać pełne autoafirmacji wiadomości do samego siebie na samoprzylepnych karteczkach rozmieszczonych w całym domu i tak dalej. Mój pomysł na terapię polegał na czytaniu książki, w samotności, z butelką pod ręką. Albo na spaniu. Co w tym złego? 

 

Stały refren tych guru od szczęścia brzmiał: „Bądź sobą”. Lecz prawda była taka, że skoro określałem się przez pryzmat własnych aspiracji i kariery zawodowej, gdy te wygasły, nie za bardzo wiedziałem, co ze mnie pozostało. Inni mówili o Bogu lub Uniwersalnym Duchu, co w moim wypadku było skazane na niepowodzenie, lecz większość wydawała się poprzestawać na bezmyślnym mieleniu tego samego: wyznaczaj cele, myśl pozytywnie, bądź wdzięczny za to, co masz, naucz się doceniać drobiazgi w życiu, wąchaj róże, żyj teraźniejszością, pozbądź się przyzwyczajeń, zapisz się do jakiegoś klubu, czyść zęby nicią dentystyczną. 

 

Jedna z książek została napisana przez człowieka o nazwisku Chuck Spezzano. No naprawdę!

 

Kolejny bestseller o szczęściu, jaki przeczytałem, został napisany przez francuskiego psychiatrę, Françoisa Lelorda. Podróże Hektora, czyli poszukiwanie szczęścia to kolejna alegoryczna opowieść, tutaj o wiecznie optymistycznym psychiatrze, który jeździ po świecie, starając się odkryć, co czyni ludzi szczęśliwymi lub nie. („Ponad dwa miliony sprzedanych egzemplarzy na całym świecie”, głosił tekst na okładce. Jakby to była jakakolwiek zachęta – ludzie zwalniają, żeby przyjrzeć się wypadkom samochodowym, prawda?) Po drodze Hektor robi listę „lekcji” szczęścia. Na przykład takich: 

 

Nr 8b: Nieszczęście to rozdzielenie z tymi, których się kocha. 

Nr 10: Szczęśliwy jest ten, kto ma zajęcie, które lubi. 

No niech mnie.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Virion. Legenda miecza. Krew
Andrzej Ziemiański ;
Virion. Legenda miecza. Krew
Herbaciane róże
Beata Agopsowicz ;
Herbaciane róże
Kołatanie
Artur Żak
Kołatanie
W rytmie serca
Aleksandra Struska-Musiał ;
W rytmie serca
Mapa poziomów świadomości
David R. Hawkins ;
Mapa poziomów świadomości
Dom w Krokusowej Dolinie
Halina Kowalczuk ;
Dom w Krokusowej Dolinie
Ostatnia tajemnica
Anna Ziobro
Ostatnia tajemnica
Hania Baletnica na scenie
Jolanta Symonowicz, Lila Symonowicz
Hania Baletnica na scenie
Lew
Conn Iggulden
Lew
Jesteś jak kwiat
Beata Bartczak
Jesteś jak kwiat
Pokaż wszystkie recenzje