Życie z drugiej ręki

Ocena: 3.87 (15 głosów)
opis
Napisano już wiele o typie bohatera w tej książce, o charakterze świata przedstawionego - że jeden zwyczajniejszy od drugiego itd., itp. Szukałam więc trochę innego punktu zaczepienia. Pomyślałam o konstrukcji. Do rzeczy. Założona w utworze forma pozwala autorce konstruować akcję bez zbytniego przywiązania do utartych sposobów budowania struktury fabularnej i jednocześnie uniknąć zarzutów o niespójność, które mogłyby się pojawić przy próbach odtworzenia tradycyjnego schematu. "Życiu z drugiej ręki" nie da się tego zarzucić, tu jest inaczej. Wydaje mi się, że autorka świetnie schemat zna, tylko trochę sobie z niego kpi. Podobnie jak z wyzyskiwanej w tej literaturze konstrukcji bohatera i jego story. I w tym momencie oddalam się od konstrukcji fabuły i podążam w stronę bohatera, ale inaczej się nie da, przepraszam za nieporządek :) Do konstrukcji całości jeszcze wrócę. Bo tu nic nie jest niezwykłe, nic nie jest cukierkowe, tajemnicze i miłe. Ten świat to prowincja odczarowana. Odczarowana bez cienia satysfakcji. Za to z gorzką konstatacją na temat różnic między tak zwaną literaturą oraz tak zwanym (a jakże!) życiem. Życiem z drugiej ręki, dodajmy, i nie ma w tym określeniu cienia kokieterii, co bardzo dobrze widać już mniej więcej w połowie lektury. Podczas czytania bowiem towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że Anna Grzyb całkiem świadomie i celowo robi sobie z czytelnika jaja. "Aha!" - zdaje się krzyczeć do mnie między wierszami - "Myślisz, że teraz się ze mną bidulką utożsamisz! Nic z tego! Zobacz, jaka bywam beznadziejna, jak czasami sama sobie szkodzę, jak nie umiem zdecydować, czego chcę, jak...". Nie wiem, czy to przypadek, czy celowy zabieg, ale na tego typu autorefleksje bohaterki natrafia się za każdym razem, gdy już, już zaczyna jej człowiek współczuć, gdy ma ochotę ją przytulić i pogłaskać po głowie, pocieszyć, a może nawet utożsamić się z nią. Nic z tego. Mamy bowiem kłopot tego rodzaju, że bohaterka - oprócz zdolności trafnej i bolesnej oceny otoczenia (sąsiadów, znajomych, rodziny i męża) - potrafi równie celnie i bez znieczulenia potraktować samą siebie. Taki na przykład fragment - początek do współczucia, do pogłaskania, do łez prawie: Siedzenie w domu, w czterech ścianach, niemalże samotnie, bo tylko z małym dzieckiem, potęgowało poczucie beznadziei, nijakości, smutku. Czym jednak mogłabym się zająć w kraju o wysokiej stopie bezrobocia, zwłaszcza że nigdy nie pracowałam na umowę, a najczęściej na czarno zbierałam warzywa i owoce sezonowe? Czasem bywałam kelnerką lub miewałam tak zwane praktyki, dorabiałam jako pomoc księgowej. Ale już po chwili: Wykształcenie miałam, a jakże (powoli zwraca się ironicznie ku sobie ;), jak każdy, a nawet lepsze od wielu. Szkoda jednak o tym gadać, szkoły skończyłam tak dawno, że nawet dobrze nie pamiętałam, czego się w nich uczyłam. Stwierdzenie nie do pomyślenia w sielankowych opowieściach o singielkach, które niemal zawsze w trudnych sytuacjach nagle odnajdują w sobie ukryte umiejętności, zdolności, pozwalające im odbić się od dna i zaaranżować życie od nowa, od zera. I co mogłabym robić? Do czego się nadawałam? Do narzekania na pewno. Siedziałam zatem beztrosko na brązowej kanapie i dumałam o swym przyszłym wymarzonym zajęciu... Chapeau bas, Ania, chapeau bas za dystans i szczerość. I dalej: Nie byłam stworzona do siedzenia na tyłku, tyle bym chciała, tyle mogła, a tymczasem moim ulubionym miejscem została kanapa. Z tej perspektywy plany wyglądały tak różowo... Oto mamy otwarte przyznanie się do tego, że bohaterka wcale nie jest uwięziona na kanapie (w domu, w kuchni, przy dzieciach), ale że właśnie ta zasiedlana z konieczności kanapa to jest dla niej miejsce zwyczajnie życiowo wygodne, a ulubione, ponieważ pozwala siedzieć beztrosko, bezpiecznie snuć różowe plany i rozgrzeszać się z "nicnierobienia" w celu ich realizacji poprzez wymyślanie coraz to nowych, oczywiście tak zwanych obiektywnych, trudności. Niby nic takiego odkrywczego, to prawda. Łatwo taką diagnozę postawić - owszem. Ale wobec innych. Patrząc z boku, z wyższościowej perspektywy "tej, która daje radę", której się to i owo udało, która podołała (albo której się tylko tak wydaje). Trudne - i pewnie dlatego praktycznie niespotykane - jest postawienie takiej diagnozy samej sobie, wyjście z roli ciemiężonej przez typ macho i społeczeństwo "matkipolki", stanięcie obok i spojrzenie na siebie samą z zewnętrznej perspektywy. A jeszcze w "powieści obyczajowej dla kobiet"!!! Ha, ha, ha! Kolejny raz chapeau bas. Jest pod prąd, bez czarowania, do bólu. Cięty język autorki (ups! bohaterki/narratorki, sorry) nie oszczędza nikogo: ani jej samej, ani jej otoczenia, ani utrwalonych w tego typu literaturze schematów. I to by właśnie była ta kpina, powiedziałabym nawet - lekki sarkazm. Nie wierzycie? To zobaczcie: Zauważyłam pewną prawidłowość w czytanych przeze mnie powieściach obyczajowych: ich bohaterką zawsze była kobieta, na dodatek samotna, z wyboru albo dlatego, że porzucił ją mąż, który miał być przy niej, dopóki śmierć ich nie rozłączy, a tymczasem złączył się z inną panią, a może raczej lafiryndą. Bohaterka historii zazwyczaj kupowała dom na jakimś zad... to znaczy na wsi i go remontowała. Czasem rzucała też pracę. Ciekawe, jakim cudem rzucała pracę i miała pieniądze na kupno domu oraz na jego remont - ciśnie się na usta, ale autorka/narratorka/bohaterka wydaje się przełykać te słowa, nie wypowiada ich. I wtedy poznawała Pana Idealnego, z którym żyła długo i szczęśliwie. Amen. Bo podkreślone przejęzyczenie wyjaśnień już chyba nie wymaga. Jaki jest stosunek narratorki/bohaterki/autorki(?) do zad... to znaczy prowincji, każdy widzi. A najlepiej ona sama. Bo tam mieszka, w bynajmniej nie romantycznych okolicznościach, a już na pewno nie z Panem Idealnym. Jej królewicz na białym koniu nazywa się zwyczajnie: mąż. Ten Mąż. O tym, że sama siebie nie uważa ona wcale za lepszą, już było. Słowem - sprawiedliwość i obiektywizm to jest to, na czym opiera się odczarowanie małomiasteczkowego świata i zaludniających go nie bardzo literackich, raczej życiowych, bohaterów. Druga rzecz. Bohaterka-narratorka (łamane przez: autorka?) doskonale wie, co chce czytać, kiedy bierze do ręki kolejną wywalczoną w publicznej bibliotece powieść, na którą zwyczajnie nie ma pieniędzy. Świetnie zdaje sobie sprawę, że nierealne (a udające, że jest wręcz odwrotnie) książkowe światy to jedynie fantasmagorie, że prowincja wcale tak nie wygląda, że ludzie wcale nie są tu mili, a osoby, które od biedy można by uznać za przyjaciół, bywają czasami głupie i naiwne, zaś my sami wcale im pod tym względem nie ustępujemy. Ale właśnie dlatego po taką lekturę sięga. Upaja się nią w krótkich chwilach odpoczynku, bo jaka to frajda trzymać w rękach książkę, o której wiadomo, że będzie się ją świetnie czytało [...] mając świadomość, że po lekturze odzyska się humor i dobra energia powróci do człowieka ze zdwojoną siłą. I nic a nic nie przeszkadza jej w tym wspomniana już wyżej ironiczna konstatacja na temat dominującego w takiej literaturze typu bohaterki (a wie, o czym pisze, wszak przeczytała takich książek setki). I co? - chciałoby się powiedzieć. - I co z tego? Niby nic. Zastanawia mnie tylko jedna sprawa: w jakim stopniu intencją Anny Grzyb było stworzenie obyczajowej powieści dla kobiet, a w jakim obwieszczenie światu swojego własnego "wnerwu", który - nie ma siły - musiał się narodzić w mieszkance prawdziwej, nie książkowej, prowincji po przeczytaniu i zrecenzowaniu tak wielu tak podobnych do siebie książek... Dodatkowym impulsem do impulsywnej [sic!] niekiedy bezpośredniości wypowiedzi wydaje się być sprytnie umieszczony w "Prologu" fakt: otóż bohaterka, która na kartach całej książki z prędkością karabinu maszynowego wyrzuca z siebie potok wspomnień (tak, właśnie wspomnień) i refleksji (w tym autorefleksji, o czym wyżej), jest w stu procentach usprawiedliwiona. Niech no ktoś spróbuje zarzucić nadmierną egzaltację kobiecie, która właśnie wyszła od lekarza specjalisty i której całe dotychczasowe życie przeleciało przed oczami w zwolnionym tempie. Tak, dokładnie tak, nie "przesłyszeliście" się - przeleciało w zwolnionym tempie. To istotne, bo zwykle w chwili nagłej śmierci (albo gdy tylko się nam wydaje, że zaraz umrzemy) "film" z życia przed oczami przelatuje, ale w tempie przyspieszonym, i to znacznie, na tym polega fenomen tego zjawiska. A u bohaterki "Życia..." jest odwrotnie. Dlaczego? Być może chodzi o to, by stworzyć pretekst do napisania dalszych trzynastu rozdziałów i rozbudzić ciekawość czytelnika - ona w tej chwili nie umiera, czytelnik nawet nie wie, jaka tak naprawdę jest diagnoza, wiadomo tylko tyle, że nie jest dobra. Przynajmniej z jej punktu widzenia. Robi się groźnie, chce się czytać dalej. I o to chodzi. A wspomniana na początku konstrukcja? Cóż... Wspomnienia, zwłaszcza te przeplatane refleksjami, dygresjami, mają to do siebie, że nie obowiązuje w nich żadna konstrukcja, nie dotyczą ich schematy fabularne i inne, typowe dla powieści, ograniczenia. Zwłaszcza gdy pojawiają się one w głowie bohatera w momencie dramatycznym, by nie rzec: ostatecznym - nie wiemy wszak w "Prologu", co przyniesie "Epilog" :) Potok myśli nie musi - a nawet nie powinien - być za bardzo uporządkowany. Pierwszoosobowy narrator (czyli bohater) ma prawo do dygresji, do osobistych komentarzy, do wtrąceń spoza głównego nurtu zdarzeń, wreszcie do układania ich tak, by ilustrowały ciąg jego myśli, a niekoniecznie odzwierciedlały rzeczywisty schemat fabuły. Powiedziałabym nawet, że napisanie regularnej powieści w klamrze obecnego w książce "Prologu" i "Epilogu" (to tytuły rozdziałów) wyglądałoby sztucznie, a z początku i zakończenia czyniło jedynie mało udatny pretekst do wylania swych żali i pretensji wobec złego świata (oraz siebie). Tak więc - świadomie czy nie, nieważne - stworzyła Anna Grzyb opowieść przełamującą utrwalone schematy - zarówno w warstwie konstrukcyjnej, jak i pod względem zawartości. A poza tym ten wszechobecny "wnerw"... To książka, przy której nie raz i nie dwa wybuchniecie śmiechem. Komizm może przybierać bardzo różne oblicza :) Coś mi mówi, że czytając, śmiałam się w tych samych miejscach, w których podczas pisania uśmiechała się z satysfakcją autorka. Tak właśnie odbieram tę książkę.

Informacje dodatkowe o Życie z drugiej ręki:

Wydawnictwo: Szara Godzina
Data wydania: 2015-09-07
Kategoria: Obyczajowe
ISBN: 978-83-64312-59-5
Liczba stron: 192
Dodał/a opinię: Czyta_bo_lubi

więcej

POLECANA RECENZJA

Zobacz opinie o książce Życie z drugiej ręki

Kup książkę Życie z drugiej ręki

Sprawdzam ceny dla ciebie ...
Cytaty z książki

Na naszej stronie nie ma jeszcze cytatów z tej książki.


Dodaj cytat
REKLAMA

Zobacz także

Inne książki autora
Okno na świat
Anna Grzyb0
Okładka ksiązki - Okno na świat

"Okno na świat" to współczesna opowieść o życiu Dagmary i Kamili. Odrzucając toksyczną przeszłość uciekają z małego miasteczka do Gdańska, żeby...

Cena Namiętności
Anna Grzyb0
Okładka ksiązki - Cena Namiętności

Beletrystyka...

Zobacz wszystkie książki tego autora
Recenzje miesiąca
Paderborn
Remigiusz Mróz
Paderborn
Fałszywa królowa
Mateusz Fogt
Fałszywa królowa
Między nami jest Śmierć
Patryk Żelazny
Między nami jest Śmierć
Miłość szyta na miarę
Paulina Wiśniewska
Miłość szyta na miarę
Zagraj ze mną miłość
Robert D. Fijałkowski ;
Zagraj ze mną miłość
Ktoś tak blisko
Wojciech Wolnicki (W. & W. Gregory)
Ktoś tak blisko
Serce nie siwieje
Hanna Bilińska-Stecyszyn ;
Serce nie siwieje
The Paper Dolls
Natalia Grzegrzółka
The Paper Dolls
Słowa wdzięczności
Anna H. Niemczynow
Słowa wdzięczności
Pokaż wszystkie recenzje
Reklamy