O Charlesie Dickensie, mojej wielkiej miłości, wspominałam już wielokrotnie, ostatnim razem przy recenzji
Legendy niemej wyspy, którą byłam zachwycona.
Maleńka Dorrit nie jest jednak jedynie fikcyjną opowieścią o pisarzu, a prawdziwym dziełem spod ręki mistrza. Napisałam dziełem? Miałam na myśli arcydziełem!
Maleńka Dorrit zawładnęła moim sercem i stała się moim numer jeden, jeśli chodzi o prozę Dickensa.
Amy Dorrit, tytułowa bohaterka, przydomek
Maleńka zyskała w więzieniu, gdzie urodziła się i wychowała. Dziewczynka traktowana jest jako dziecko
wszystkich osadzonych, dla których jest jedyną iskierką ciepła i nadziei. Maleńka Dorrit to prawdziwy anioł, opiekuje się swoją rodziną, chętnie pomaga innym i każdy zarobiony pieniążek przeznacza na najbliższych, ignorując własne zachcianki. Trzeba przyznać, że zarabia niewiele, ponieważ szyje u ponurej, starszej kobiety, pani Clennam, jednak i ta przy Dorrit zdaje się jaśnieć. Wkrótce do staruszki wraca syn, Arthur, który spędził większość swojego życia z ojcem. Pragnie on rozwiązać tajemnicę, którą przed śmiercią pragnął podzielić się z nim rodzic. Arthur ma wrażenie, że Maleńka Dorrit jest powiązana z sekretem ojca, dlatego postanawia ją śledzić... I tak trafia do więzienia Marshalsea...
Prawdę mówiąc, pierwszy raz boję się pisać o fabule powieści. Boję się, że zdradzę coś ważnego, coś istotnego, co zdradzi całość i może zniechęcić potencjalnych czytelników do tej powieści. A po
Maleńką Dorrit sięgnąć powinien każdy! Choćby po postać Amy Dorrit, którą pokochałam całym serduchem. Ta nieśmiała, poczciwa dziewczyna jest najprawdziwszym skarbem tej powieści. Nie mogłam uwierzyć, że coś tak kruchego odnalazło się w okrutnym tedy świecie, gdzie na ulicach XIX-wiecznego Londynu nie było zbyt wiele postaci takich jak ona. Przy czytaniu drżało mi serce, tak bardzo troszczyłam się o nią!