Postronie cienia ( ciąg dalszy )

Autor: zibi16
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

                                        VI

 

1.      ( przed południem )

 

Dzisiaj włóczyłem się po Katowicach.  Przystawałem przy wystawach sklepowych,  przeglądałem książki na straganach w pobliżu Supersamu i na Stawowej. Przez moment nawet pomyślałem, by przysiąść pod parasolem i napić się piwa. Dziwne… Nie miałem ochoty na procenty.  Chandra to, czy coś innego?

Dużo ludzi, jak zwykle w tej okolicy,  teraz  nie wpłynęło na poprawę mojego trochę wisielczego humoru. Coś mnie przygniatało. Bezsens włóczęgi, czy zleżały czas chylący się cieniem w stronę katafalku?

Nie kupiłem książki, piwa się nie napiłem, więc postanowiłem wracać.

Wówczas zdarzyło się coś strasznego.

         Czekałem na przystanku, chciało mi się sikać, myślałem więc czy skoczyć gdzieś w krzaki, ale podjechał autobus. Podbiegłem, bo nie zatrzymał się na przystanku, tylko na środku jezdni. Korki były więc nie mógł bliżej. Zatrzymał się i drzwi się otworzyły. Ludzie wysiedli, i wsiedli. Ale nie było dużego tłoku. Stanąłem zaraz przy wejściu, przy pierwszych siedziskach po prawej stronie. Rzuciłem okiem w bok, i niżej, i zobaczyłem, że stoję przy siedzącej młodej dziewczynie, tak na oko miała siedemnaście lat. Wystraszyłem się, bo ona spojrzała na mnie i wykonała niepokojący ruch.

            W panice przesunąłem się o krok do przodu, bo dalej już nie było miejsca, i – niechcący, znowu na nią spojrzałem.

            Wówczas zdarzyło się coś strasznego.

            Ta dziewczyna spojrzała na mnie i na ułamek sekundy się zawahała; było to widać w drgnięciu jej ciała – a potem wstała mówiąc: „proszę”. Przez chwilę byłem sparaliżowany, ale nie z takiego pieca chleb się jadło więc jej podziękowałem, i usiadłem. Nie chciałem mieć kamiennej twarzy, ale lód we mnie, i żal – kazały mi patrzeć samotnie w okno.

            Przecież zafarbowałem włosy, już nie były siwe, a tu – proszę – taka siksa nie dała się nabrać na tę maskaradę, od razu wstała, miejsce ustąpiła.

            Poczułem żal. I wstyd.       

            Patrzyłem w okno, bo stała obok mnie. Nawet ode chciało mi się sikać.

            Wysiadając z autobusu nie patrzyłem na nią.  Znowu poczułem ogromne parcie na pęcherz, więc popędziłem szybkim krokiem, bo mój przerost gruczołu krokowego mógł mi przysporzyć kłopotów.

            Już po paru krokach byłem niemal pewien, że ta dziewczyna w autobusie musiała zrozumieć swoją pomyłkę. I teraz było jej głupio.

            Zrobiło mi się jej żal.

 

 

2.     ( po południu )

 

Joanna nie odbierała telefonu.  Byłem wkurzony.

Właśnie przebywałem w Sosnowcu na pogrzebie kuzyna. Mój rocznik.  Schowałem telefon do kieszeni spodni.

Mimo wszystko, byłem trochę znudzony, trochę myślami w Bytomiu, a trochę na pogrzebie.

         Kilkanaście osób, w tym sześciu członków rodziny. Urna z prochami przypominała srebrzysty termos na zupę. Ksiądz był zagubiony, bo spotkał się z rzeszą ateistów, którzy rozglądali się bezradnie, nie wiedząc jak się zachować. W końcu sam przyjął komunię, odłożył kielich. Organista, znudzony, lecz z wprawą godną rutyny, śpiewał, i na elektrycznych organach wydobywał spazmy płynące wprost do Boga. A może Boga wtedy nie było? Bo co niby   miałby między nami robić? Organista swój repertuar, znudzony, po trochu odsłaniał. W końcu, miał zapłacone. Ksiądz  też wziął swoją dolę. A ja myślałem o tym, że Joanna nie odbiera telefonu i , czy po pogrzebie kupić piwo, a może pół litra? Siedzieliśmy w zimnej kaplicy, trochę skuleni, chłód, nikt nie poda ci herbaty z cytryną. Ale, wszyscy byli w takiej sytuacji więc za bardzo nie  narzekałem, żadne przekleństwo w mym niewyparzonym pysku się nie pojawiło, tylko... spokój. Przecież to były prochy mojego kuzyna i przyjaciela. To była jedyna osoba, z którą nie musiałem rozmawiać, bo się rozumieliśmy. Mieliśmy takie same poczucie humoru, które wystarczyło za całą rozmowę i filozofię życia. Marek, teraz zredukowany do kubka sinego pyłu, we mnie rozpalał mózg przypomnieniem, że kiedyś był normalnym alkoholikiem, mającym ciało, lubiącym się śmiać, i prawić dyrdymały. Z kłakami do ramion, siwymi, i z mordką szczura. Jego brat przyjechał z Ameryki, a syn ze Szwecji. Towarzystwo się rozmydliło. Tylko, ta urna, srebrzysta, jak kubek z  aluminium, stała na środku, a ja się zastanawiałem, do czego może posłużyć? Czy warto ją chować w ciemnym grobie? Może strudzonym robotnikom się przyda, gdy przyjdzie pora obiadowa? Trudno się pogodzić z tym, że jest się jak dżin, zamknięty w butelce, lecz po jej potarciu nikt się z niej nie wychyli. To inna bajka. Która zbyt realna więc patrzysz z roztargnieniem po twarzach żałobników; szukasz wskazówki, rady. Również zagubiony, bo też nie tak często chowasz przyjaciół. Rodzina, również popatruje na boki, nie wie jak się zachować. A ksiądz, melodyjnym głosem, swoje opowiada. Ma za to płacone, by zapewniać, że Raj istnieje. No, w każdym razie... coś musi być. Lecz my, już przywiędli, i trochę przemarzli, czekaliśmy na koniec przemowy księdza o wiecznym spoczynku u boku Najwyższego; łypaliśmy okiem dyskretnie na boki, i cicho, bezszelestnie wzdychali. Bo czas już był iść na obiad. Pogadamy, pośmiejemy się, ucieszymy się ze spotkania. Tak, tak, pogrzeb, to najlepsza okazja, by spotkać się z rodziną i starych znajomych zobaczyć. W końcu, najwyższy czas, by zakończyć tę smutną uroczystość. Zresztą... gdyby była trumna, to człowiek wpadłby w panikę, lecz taka blaszana puszka  nie czyniła w myślach spustoszenia. Tylko zniecierpliwienie  było, bo czas płynął, a mnie się sikać zachciało, bo przy moim przeroście prostaty, to - czyste kurestwo! Łypałem więc okiem, udając zamyślenie, lecz kolanami ściskałem pęcherz, i kląłem po cichu. W końcu ksiądz zebrał do koszyka datki więc mógł już się nie wysilać. Do Boga i tak posłał prochy kuzyna. W końcu wyszliśmy w rachityczny  pejzaż, i szliśmy powoli. Zaczęło mżyć. Ja miałem śliskie buty, dlatego uważałem, by orła nie wywinąć. Rozglądałem się. Kto się pojawił?   Kilkanaście  osób, to nie tłum więc lustrowałem towarzystwo. I smutno mi się zrobiło. Przypomniałem sobie tłumy na innych pogrzebach, i lekko się zadumałem, ale nic z aberracji ku zapętleniu o braku znajomych, przyjaciół; braku poważania, czy tak jakoś.... Smutno mi się zrobiło, bo nie mogłem uwierzyć, że Marek nie żyje. W końcu, kilku, czy kilkunastu żałobników, pewnie dla Marka to "pikuś", nic nie znaczący szczegół. I dla mnie, też. No to, otrzymał wieniec, kilka kwiatów, uściski też przekazaliśmy bratu, tylko nikt łezki nie uronił. Jakoś tak wyszło. No to, koniec.

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
zibi16
Użytkownik - zibi16

O sobie samym: Napisz kilka słów o sobie
Ostatnio widziany: 2023-05-04 18:17:38