Matnia - wiersz
Mam taki sen, który ciągle się powtarza.
Stary rzutnik dostarcza sceny bez zmian.
Ja w szadzi, we mgle nocy mknę sam,
Aż nie zbudzą mnie oczy puste, bez mocy.
Stara wieża, gdzie cegła wybrana gnije.
Pełznę tam bez lęku, przy blaknącym świetle.
Mnie chłod zmierza, co z mgłą ciało kryje.
Hram bezduszny na pustkowiu niczym piekle.
Schody widziały najstarsze kampanie,
Wody i robactwa pełne, drzwi gnilne.
Bez dechu zapalam świece kolejne.
Cechu nazwa wyblakła, lecz że to młyn to pewne.
Sztych rylca na ścianach, skrawki modlitw sprzed lat.
Pulsują już skronie, a ręce parzy wosk.
Nie narzędzi to rysy, lecz paznokci ślad !
Jakby kto chciał ostrzec, że lśni tu czarny blask.
„Nie znam ilości pajęczyny co łknąłem.
Nie znam dnia, czy godziny bez strachu i łzy.
Wiem, dlaczego tu jestem, ile zła dałem.
Nie wiem ile już bram płaczu zszedłem,
By uciszyć monstra w głowie, większe nad cisy.”
Epitafium pulsuję, karząc cofać chód.
Głos metalu rośnie jak w piersi serce.
Położę swój los na pieńku, wdychając smród
Ostatkiem, co będzie i tak jak me bycie.
Idę do pokoju, nie udając że nie wiem
Gdzie jestem, czemu i kto wykreślił słowa.
Z zapałem, bez poślizgu prosto wyjdę,
Na spotkanie tego, co szykuję głowa.