Konrad Masternowicz dostaje zaproszenie do majątku hrabiostwa Rzeckich, gdzie broni się przed zalotami pani domu. Niewzruszony, nie wie jeszcze, że przed nim większe niebezpieczeństwo. W domu dochodzi do morderstw. Detektyw musi znaleźć winnego śmierci dwóch osób, zanim… sam zostanie postawiony za nie przed sądem.
Człowiek pies Marty Giziewicz to drugi tom kryminalnej serii Przypadki Konrada Masternowicza. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Oficynka. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment powieści:
Rozdział I
Postanowiłem spisać pewne zdarzenia, które miały miejsce późnym latem 1857 roku, w miesiącach sierpniu i wrześniu. Pomysł ten zrodził się dość nagle i nie w mojej głowie, lecz mojego wiernego kompana, Michaiła Sokołowa. To on, oczarowany moją ostatnią pracą nad relacjami świadków dotyczącymi dochodzenia kryminalnego sprzed zaledwie siedmiu miesięcy, namówił mnie do kontynuacji podobnych notatek. W jakim celu miałbym je sporządzać, nie potrafię wskazać odpowiedzi, choć czuję, że odnalazłbym w tym zajęciu sporą przyjemność. I nawet jeśli celem miałaby być wyłącznie owa przyjemność, uznałem, że warto poświęcić kilka wieczornych chwil na opisanie ciekawych wypadków.
Początek mojej opowieści przypada na dwudziesty pierwszy dzień sierpnia 1857 roku. To był zresztą bardzo piękny piątek, słoneczny i ciepły. Przy tym dla mnie również wyjątkowy. To dzień, w którym po raz pierwszy postawiłem nogę na dukcie leśnym w Czarnym Dworku, cztery godziny jazdy powozem od Warszawy (łącznie z postojami). Natychmiast poczułem szczególną woń letnią, a zważywszy na czarujące miejsce, wydawała mi się ona silniejsza i wspanialsza. Powóz i stangreta wynająłem do spółki z kilkoma osobami na dworcu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej przy Marszałkowskiej.
Przy okazji dodam, że niezmiernie cieszy mnie fakt rozbudowy sieci komunikacji żelaznej. Z niecierpliwością czekam na połączenie z Petersburgiem. Oby stało się to jak najszybciej.
Zabrałem się zatem z trójką młodych ludzi, dojeżdżając jedynie do połowy drogi, gdyż na rozwidleniu szlaku skręcali oni w przeciwną stronę (decyzja była oczywista, jako jedyny z podróżników zmierzałem do Czarnego Dworku). Dałem stangretowi cztery ruble i wysiadłem. Zgodnie z tym, jak zostałem poinstruowany przez powożącego, dzielił mnie stamtąd od posiadłości Duchownych dystans około czterdziestominutowy.
Czułem w sobie nową siłę, krew krążyła w żyłach z większym zapałem. Denerwowałem się na myśl o spotkaniu, które miało nastąpić po ponad półrocznej rozłące. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądała reakcja pana doktora i jego córki, czy się ucieszą, czy będą mile zaskoczeni. Co prawda wysłałem im w zeszłym tygodniu list, w którym zapowiedziałem swój przyjazd, lecz odpowiedź była dość lakoniczna, żeby nie powiedzieć, że obnażała ich brak zainteresowania. Miałem pewne obawy, czy w ogóle zastanę Duchownych, skoro nie przejęli się zapowiedzią mojego przybycia.
Brama do ich posesji była zamknięta. Na szczęście udało mi się ją otworzyć. Do niemal ostatniej chwili gotowałem się wewnątrz, podejrzewając, że zastanę zaryglowane drzwi wchodowe. Dopiero gdy doszedłem do werandy, spostrzegłem stojący pod jej zadaszeniem stół z krzesłami oraz zastawę, używaną już, z pachnącymi ciastkami oblanymi syropem truskawkowym na tacy i parującą wodą na herbatę w samowarze. Zdążyłem podejść do niego, aby obejrzeć filiżanki, przygotowane w liczbie czterech, co miało wskazywać, że spodziewano się dziś dwóch gości lub osoby te już się znajdowały w domu Duchownych (może nawet oczekiwano mnie?), kiedy w drzwiach stanęła młoda służąca w błękitnej sukni i fartuchu. W ręku trzymała cukiernicę, którą natychmiast po skłonieniu się przede mną odstawiła na stół.
– Nazywam się Masternowicz – przedstawiłem się, zdjąwszy kapelusz.
– Dzień dobry – odparła i dygnęła.
– Czy zastałem pana Duchownego?
– Tak – powiedziała delikatnym, bardzo przyjemnym głosem, który zlał się z szumem samowara. – Proszę wejść, zaawizuję pana.
– Dziękuję, zaczekam tutaj.
Służąca poszła tedy po pana Duchownego, a ja przeszedłem się po werandzie, z rozrzewnieniem oglądając lampiony, które od razu skojarzyły mi się z ciepłem i uprzejmością tutejszych gospodarzy. Gdy usłyszałem skrzypnięcie przy progu domu, miałem nadzieję zobaczyć Weronikę, lecz moje pragnienia musiały poczekać. Pojawił się przede mną pan Duchowny, starszy o ledwie kilka miesięcy, odkąd się widzieliśmy, a jakby mocniej zmęczony życiem. Na twarzy miał głębokie bruzdy, cera była zszarzała, oczy zaczerwienione. Włosy przerzedzone, posypane srebrem, bokobrody szlachetniejsze niż ostatnim razem. Gdy się uśmiechnął, wyglądał, jakby mu na tę krótką chwilę lat odjęło, oczy zabłyszczały radością. Uściskał mnie i ucałował w oba policzki.
– Tak się cieszę, że pana widzę! – zawołał. – Nareszcie pan wrócił! Stęskniłem się.
– Nie było mnie zaledwie siedem miesięcy – zauważyłem, zadowolony z tak szczodrego przyjęcia.
– Och, mój drogi, to aż siedem miesięcy! Co my tu bez pana przeżywaliśmy, istne katusze.
– Miło mi – mruknąłem z uśmiechem. – To znaczy, nie z powodu katuszy, lecz z radości, jaką panu sprawiłem swoim przyjazdem.
– Mam nadzieję, że nieprędko nas pan opuści.
– Przyjechałem na kilka dni, muszę wrócić do Warszawy z początkiem tygodnia.
– Mój Boże, kto pana tak goni? Niechże pan siada.
Usiadłem zatem przy stole na werandzie, a razem ze mną Duchowny.
– Mam ważne sprawy w Warszawie, wciąż pracuję dla cyrkułu na Podwalu, choć policmajster zmienił mi obowiązki – wyjaśniłem. – Muszę wrócić przed dwudziestym piątym sierpnia ze względu na uroczystości z okazji jubileuszu koronacji.
– Ach, rozumiem. Pan zasila szeregi urzędników?
– Pracuję z nimi i oczekuję nominacji. Nie powinno mnie tam być, ale mój zwierzchnik nalega i mam mu towarzyszyć.
– To ważny cel, da się to zrozumieć, naprawdę. To wręcz pański obowiązek. Pan teraz zapewne ma lepsze stanowisko. Generał zrobił pana pomocnikiem śledczego?
– Nie… – mruknąłem z goryczą.
– Ach, więc pewnie jest pan śledczym! Prawdziwym, w całej swojej osobie!
– To też nie jest prawda.
– Cóż zatem?
– Wciąż jestem sekretarzem-kancelarzystą. Wyjazd poprawił moje relacje w cyrkule i ratuszu, lecz nie zostałem śledczym ani nawet jego pomocnikiem. Muszę na to jeszcze zaczekać, zasłużyć na taką wspaniałą nominację. Dołożono mi póki co pracy, głównie papierowej, z dużym naciskiem na zarządzanie dokumentacją rosyjską.
– A, rozumiem. Musi pan ćwiczyć język?
– Zaiste.
– Za dobrze mówi pan po polsku, jak sądzę.
Nie mogłem tego skomentować. To by się kłóciło z całą filozofią mojego awansu. Jeśli mam znaleźć się w lepszym położeniu, pokora może mi pomóc. Dlatego uznaję, że w niektórych momentach rozmowy lepiej jest pomilczeć, niż zgodzić się nawet z najszczerszą prawdą i najbardziej trafnym spostrzeżeniem.
– A… – zająknąłem się. – Nie zastałem panny Weroniki? Duchowny poruszył się niespokojnie, jakbym podjął temat, którego on wolałby unikać.
– Jest w domu – powiedział. – Mamy gości, którzy niestety postanowili szybko wyjechać. Oni również mają swoje pilne sprawy. Mieliśmy pić chińską herbatę, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Weronika właśnie pomaga im się zebrać.
– Kim są ci goście?
– Moja matka – mruknął Duchowny z lekkim zażenowaniem – i jej wnuk, ale jak pan się domyśla, nie chodzi o mojego syna.
Nagle usłyszałem w holu stukot obcasów. Od razu pomyślałem o matce pana Duchownego, lecz pomyliłem się, i to bardzo. Ten prędki, pewny siebie chód należał do jego córki. Stanęła w progu, pytając, czy może sama odwieźć babcię. Wstałem, widząc jej oblicze, przez moment jeszcze rozpromienione i swobodne.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Dzień… – odparła Weronika, po czym jej oczy stały się zimne, a twarz jakby skamieniała. – Pan tu przyjechał?
Rozumiałem, że przy ojcu nie chciała zwracać się do mnie bezpośrednio.
– Tak. Zobaczyć się chciałem z panny ojcem… I z panną – oznajmiłem, rumieniąc się jak młodzieniaszek, który pierwszy raz w życiu czuje przy pięknej kobiecie kołatanie serca.
– Ach, ze mną – mruknęła. – Jadę z babką. Obiecałam… Pan doktor zgodził się, by wzięła dwukółkę i odwiozła babkę z jej ulubionym wnukiem. Weronika wycofała się do domu, a jakiś czas potem przybiegła służąca z krzykiem.
– Panie doktorze, proszę przyjść! Panienka o mały włos nie straciła przytomności!
– Co się stało, na Boga? – zawołał Duchowny.
– Tak poważnie się zachwiała! Słabo jej się zrobiło i prawie omdlała!
– Już, już…
Obaj z duszą na ramieniu pobiegliśmy do saloniku, gdzie na kanapie siedziała Weronika i wachlowała się notatnikiem. Nad nią pochylała się babka, nie okazując mimiką twarzy najmniejszego zmartwienia. Po pokoju kręcił się także jej wnuk.
– To powietrze źle na nią wpływa, Andrzeju – rzekła wyniośle babka. Miała na sobie letnią sukienkę w kratę, prostą, bez ozdób, które być może powiększałyby jej, dość już obszerną, sylwetkę. Na ramionach miała zaś grubą chustę z diagonalu.
– Powinna wrócić do miasta. Co tu robić? Zanudziła się biedaczka. Stąd to omdlenie na myśl o przejażdżce.
– Pobyt na wsi dobrze jej robi, nie mam co do tego wątpliwości – odparł Duchowny.
– A na dodatek jeszcze to słońce, opaliła sobie całą twarz. Jak to wygląda? Nie pozwolę, by moja wnuczka wyglądała, jakby z pola zeszła.
Po tym, jak pan doktor sprawdził tętno osłabionej córki i stwierdził, że rośnie dosłownie z minuty na minutę, zarządził, że Weronika zostanie w domu, a gości odwiezie ktoś inny.
Wykazałbym się zupełnym nietaktem, gdybym w tym miejscu nie napisał ani słowa o gościach państwa Duchownych. Owa matka pana Duchownego okazała się kobietą o srebrnych włosach, gładko, z precyzją uczesanych przez doświadczoną garderobianą. Miała bardzo surowe spojrzenie, uśmiech najpierw uprzejmy, potem pełen politowania, jakbym okazał się kimś niewartym uwagi. Nie podała mi ręki, gdy chciałem ją ucałować. Właściwie zamierzałem to zrobić jedynie dlatego, że wydawało mi się to konieczne. Skoro jednak odmówiła milczącym gestem dłoni strzepującej z sukni okruch, skłoniłem się wyłącznie. Natomiast wnuk (tak naprawdę był to wnuk jej siostry, której mąż, z tego, co się dowiedziałem, był z ojcem pana Duchownego także spokrewniony; nie żył od paru ładnych lat) to młody mężczyzna, niewiele ode mnie starszy, z obycia i wymowy inteligent, z nazwiska dawny szlachcic – Tadeusz Wysocki. Piękny, bystry chwat, który widocznie ostrzył pazury na Weronikę.
A ona sama, dla mnie oziębła, dla niego była uprzejma, jakby wolała jego towarzystwo od mojego. Zapewne spostrzegła moje zdenerwowanie, była wszak bardzo mądra, a mimo to długo prosiła ojca, by pozwolił jej pojechać z kuzynem i babcią na stację, aby ich pożegnać.
Weronika była nieugięta, w oczach miała łzy, ale jej ojciec tym razem okazał się twardszy i na przejażdżkę stanowczo się nie zgodził. Gości odprawił z szacunkiem, a córkę wysłał do jej pokoju z nakazem odpoczynku przez całe dwie godziny na leżąco.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Człowiek pies. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: