Gdzie jesteś...?
ię senny smooth jazz. Zamówiłem trzy bourbony, choć detektywi zapierali się, że są w pracy. Potrzebowałem tego, jednocześnie świat jakoś zaczął stawać się dla mnie obojętny. Niektórzy podciągają to pod mechanizm wyparcia. Ja jednak czułem, że wszystko się ze sobą wiąże.
-Panie Troy, to może dziwnie zabrzmieć, ale zdaje pan sobie sprawę, że pański ojciec mógł zostać zamordowany? Dlatego tu jesteśmy. Chcielibyśmy zadać panu kilka standardowych pytań.
-Ależ, panie inspektorze, skąd ja mam wiedzieć, jakie to są pytania standardowe w takim przypadku…?
-Dobrze więc…
No i się zaczęło; czy ojciec miał wrogów, dłużników, czy dbał o zdrowie (to pytanie wydało mi się totalnie absurdalne), czy był uzależniony od czegokolwiek… bla bla bla… po jakimś czasie wszystko zaczęło mi się zlewać w jedno. Ocknąłem się przy pytaniu o kobiety. Odkąd matka zmarła, ojciec nie spotykał się z żadną kobietą. Oni jednak wiedzieli lepiej. Podobno przynajmniej w dniu jego śmierci świadek widział umykającą niczym kopciuszek tycjanowską piękność. Zaniepokoiło mnie to. Jedyną piękną, do tego rudą kobietą w naszym otoczeniu była Lee. Ale co ona miała niby robić z ojcem? To się kupy nie trzymało. W sumie, odkąd wyjechał na Florydę…No tak! Sarasota na Florydzie. Boże, jaki ja byłem naiwny!
A teraz miała czelność do mnie zadzwonić! Pewnie się pakuje i jedzie na lotnisko, by uciec przed wymiarem sprawiedliwości…
-Panie Troy…?
-Tak, słucham?
-Nie sądzę… Czy ma pan jakieś problemy ze zdrowiem? Zbladł pan. Może nie powinien pan pić? Bierze pan jakieś leki?
-Panie Elton John. Do jasnej cholery. Jeśli biorę cokolwiek, pewnie wiecie to lepiej ode mnie. Po co więc te cyrki? Niech pan powie, czego pan ode mnie chce.
-Ekhem…-odezwał się Małomówny Jack.- w zasadzie to Rod Stewart…
-Nieistotne. Proszę, szybciej, jaśniej. Właśnie mi się coś przypomniało, więc byłbym naprawdę chętny pomóc dorwać tę sukę, gdziekolwiek ona jest. Chyba zaraz pozbierają nam się puzzle do kupy. To jak?
-Właśnie… O kim pan mówi? Pan zna podejrzaną? Obaj detektywi dziwnie po sobie spojrzeli.
-Oczywiście. Nigdy nie miałem wielu znajomych, ani tym bardziej kobiet, więc raczej domyślam się, o kogo może chodzić i wcale mi się to nie podoba. Myślę, że to moja była żona, Lee Matthews.
-Arthurze. Zanim tu przyjechaliśmy, postanowiliśmy sprawdzić wszystkie możliwe tropy, żeby móc dojść drogą eliminacji. Pomogłeś nam bardziej, niż przypuszczaliśmy. Martwiliśmy się, że sprawa będzie się ciągnąć i ciągnąć. Ty tymczasem tak ładnie połączyłeś fakty. Jesteśmy naprawdę wdzięczni.
-No to na co czekamy?
-Przepraszam, gdzie tu toaleta?- Jack wstał powoli.
-Tymi małymi schodkami w dół zaraz za barem.-rzuciłem bez zastanowienia.
-Dzięki.
-Właśnie Arthurze. Na cóż to czekamy? Żona, powiadasz? Przypomnij mi, jak się nazywała?
Czy ten człowiek jest jakiś opóźniony? Mówiłem już.
-Lee Matthews- odrzekłem spokojnie.
-Otóż, Arthurze, mam złą wiadomość. Ta pani nie żyje.
-Ha! Wiedziałem! Sprawiedliwy los ją dosiągł!
-Niezupełnie. TY ją dosięgłeś w siedemdziesiątym trzecim.
-Niemożliwe. Miałem wtedy cztery lata…chwila, co wy mi chcecie wmówić?! Co to wszystko ma znaczyć?
-Po „wypadku” w przedszkolu zostałeś wysłany na leczenie do ekskluzywnej kliniki psychiatrycznej. Twoim lekarzem był Anthony McKenzie. Towarzyszył ci również w wycieczce na Florydę, gdy skończyłeś dwadzieścia cztery lata. Oczywiście klinikę opuściłeś o wiele wcześniej, jednak zawsze byłeś wyjątkowo niestabilny. Miałeś więc osobistego, jednego z najlepszych, lekarza. Przypomn