Sylwester po śmierci

Autor: niechcem
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

    31 grudzień 2009
    Umarłem.
    Umarłem śmiercią niezbyt ciekawą biorąc pod uwagę sposób, ale jeśli chodzi o okoliczności to dostałem świetny prezent noworoczny. Przysiągłbym, że pamiętam jak wodzirej gdzieś na rynku wykrzykuje ostatnie sekundy odliczania czasu do Nowego Roku. Chciałbym przysiąc, że ostatnie co widziałem to rozbłysk fajerwerki. Ale to chyba były gwiazdki przed oczyma po uderzeniu głową w twardy bruk ulicy.
    W każdym razie później była ciemność. Bardzo dosłowna, namacalna i okropnie nieznośna ciemność. Stałem w niej chwile, albo może sto lat, ciężko określić. No więc stałem tak w miejscu, ani myśląc o poruszeniu się kiedy snop światła padł mi na oczy. Pierwsza myśl, „anielskie światło... idę do nieba!” ustąpiła kiedy okazało się, że światło pada z latarki a na drugim końcu tejże stoi głupkowato uśmiechnięty mężczyzna w głupkowatym garniturze z głupkowatą... ech, w ogóle to było nadzwyczaj głupkowate zjawisko.
    Mężczyzna ten, wciąż szczerząc zęby, walnął mnie dziarsko w ramie jakbym był laureatem na rozdaniu nagród Darwina. Nagród za najbardziej idiotyczną śmierć. O ironio, ile w tym porównaniu prawdy, miałem się za chwilę przekonać.
- No! Szczęśliwy, tegoroczny zwycięzca – ryknął głębokim basem nieznajomy. Po chwili do mnie dotarło gdzie jestem i kim on może być.
- Ty... ty jesteś... - zacząłem czując narastający strach, który wziął się znikąd i chwycił mnie za gardło.
- Śmiercią? Świętym Piotrem? Aniołem? Diabłem? - wyliczał po kolei obcy, jakby dokańczając coś co słyszał już setki razy. - Nie, nie jestem żadnym z nich. Nazywam się Uriel i jest psychopompem. - wyciągnął do mnie pulchną dłoń.
    Strach nieco popuścił, jednak w lukę po nim zaczęła się wkradać niepewność.
- Skąd mam pewność, że jak dotknę twojej ręki to nic mi się nie stanie, że nie umrę? - spytałem cofając się lekko. Pierwszy raz będąc tutaj się poruszyłem z własnej woli.
- E... matołku? - zaśmiał się tamten. - Przecież ty już nie żyjesz.
    Fakt. Cholernie bolesny, niewygodny fakt.
- I co teraz? - zadałem najbardziej sensowne pytanie jakie przyszło mi do mojej nieżywej, a jednak wciąż myślącej głowy.
- Teraz? Teraz, a raczej zaraz, mój szczęściarzu, wybierzesz nagrodę.
- Nagrodę? - przypomniałem sobie o wcześniejszym porównaniu. - Za co?
- Ech... bo widzisz, my z kolegami...
- Zaraz, zaraz. To jest was więcej?
- No właśnie mówię...
- I co wy niby robicie?
- Hej! - rzucił karcąco – Jedno pytanie naraz.
- Dobrze... przepraszam – odrzekłem, czując się dość niezręcznie. Może faktycznie nieco panikowałem. Postarałem się uspokoić.
- No więc jak mówiłem, jestem psychopompem. Transportuje ludzi po śmierci, ale jestem po cywilu. Śmierć ma swoją fuchę, ja mam swoją. Nie zabieram jej klientów, raczej pomagam. - skwitował krótko - Co do wcześniejszego pytania to... - urwał, widząc że otwieram usta. Jednak szybko je zamknąłem, pamiętając o grzeczności. Podjął więc temat dalej - ... to raz do roku z kolegami i koleżankami wybieramy jedną osobę, która umrze dokładnie o północy naszego czasu – a w tym roku nasz czas pokrył się z tym twoim - na granicy jednego i drugiego roku by mogła wybrać sobie towarzysza do sylwestrowej zabawy.
- Ale... to znaczy... wrócę na Ziemię? - wziąłem głęboki oddech.
- Nie.
- Więc gdzie spędzę tego sylwestra?! - krzyknąłem nerwowo nieświadomy nierealnej sytuacji. Byłem zły, przestraszony i to we mnie narastało. Teraz wybuchło.
- Spokojnie, spokojnie. Za chwilę zobaczysz.
    Uriel wyciągnął malutką trąbkę i zadął w nią dwa razy. Ciemność zawirowała. Szybko. I...

    ... Stałem pośrodku wielkiej... ogromnej... gigantycznej sali balowej. Dookoła mnie stały tysiące stołów pod wysoko sklepioną kopułą. Dziesiątki tysięcy ludzi jadło, śpiewało i wirowało w tańcu.
    Obok mnie Uriel zachichotał cicho patrząc na moją rozdziawioną gębę. Strach i złość ustąpiły. Teraz był tylko podziw. Nigdy nie widziałem nic tak pięknego i majestatycznego. To było jak sen każdego architekta.
- No więc słuchaj. - podniósł delikatnie głos Uriel, bym go dobrze usłyszał. - Dzisiejszego wieczora, nocy czy tam poranka (tu nie ma pór dnia) , wybierzesz sobie jedną osobę do towarzystwa, z którą będziesz mógł rozmawiać, bawić się, i która będzie twoim partnerem do końca imprezy.
- Ale kogo mam wybrać? - spytałem. Gdzieś niedaleko kwartet smyczkowy grał skoczny kawałek.
- Kogo chcesz. Tylko zanim wybierzesz, spytaj się o imię. Każdy ci poda swoje, wtedy spytaj czy zechce zostać twoim Proximem. I to może być tylko jedna osoba na cały bal. Nie ma później żadnej zmiany. Pamiętaj.
- A jak ktoś się nie zgodzi? - absurd sytuacji nie pozwalał mi protestować, dziwić się. W końcu nie żyłem i to pewnie jakiś głupi przedśmiertny sen.
- Każdy ma obowiązek się zgodzić. To od nich wyszła propozycja takiej zabawy. - psychopomp wyciągnął z kieszeni mały, srebrny zegarek i rzucił do mnie – No to miłego hopa-hopa. - I zniknął w chmurze dymu jak jakiś chiński magik.
    Stałem chwilę sam i obserwowałem ludzi. Wszyscy wyglądali normalnie, wszyscy w kreacjach balowych. Sam spojrzałem na swój strój i ze zdziwieniem odkryłem na sobie elegancki czarny garnitur. Na stopach miałem bardzo wygodne, skórzane buty. Nie w takim stroju umarłem. Bogu dzięki, żal byłoby go zakrwawić.
    Podszedłem do pierwszej lepszej osoby. Była to rozbawiona, nieco zakręcona dziewczyna o rudych, potarganych włosach, nosząca nonszalancko postrzępioną sukienkę i bez jednego buta na nodze. Mimo to wyglądało uroczo, powiedziałbym „słodko”.
- Cześć – zagadnąłem – Jak się... - przerwałem widząc, że dziewczyna stojąc przede mną gapi się w sufit. - Hej, jesteś tam?
- Ach! - krzyknęła i spojrzała prosto na mnie. - Tak, przepraszam... jestem, jestem!
- No ok, ok. Mogłabyś mi powiedzieć jak się nazywasz?
- Co? Ja? Y... tak, tak! Nazywam się Roztargnienie, tylko że... ach!
- Tylko... ? a nie ważne. Czekaj, mówiłaś , że jak się nazywasz?
- Roz. Tar. Gnie. Nie. Znaczy, nie. Roztargnienie. - wydukała, odwróciła się i zniknęła zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
    Lekko skonfundowany ruszyłem przed siebie mijając suto zastawione stoły, przykryte snieżnobiałymi obrusami. Przepychałem się między tłumem, szukając wyjścia, toalety czy czegokolwiek co pozwoli mi się uwolnić od tego zgiełku.
    Nie znalazłem żadnej prywatnej strefy więc usiadłem przy pierwszym lepszym stole, na pustym krześle. Odwróciłem twarze w kierunku innych zgromadzonych i wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Stół był niewielki, w porównaniu do innych to malutki. Dookoła niego – stół był w kształcie okręgu – stało tuzin krzeseł, z czego siedem, łącznie z moim, było zajętych. Ludzie, którzy siedzieli obok mnie zdecydowanie wyglądali jak z innej bajki. Jeden z mężczyzn miast fraka czy garnituru miał na sobie gruby, biały kożuch. Gęsta, siwa broda zwisała z jego surowego oblicza, oczy świdrowały mnie jakbym przed chwilą popełnił jakieś niewybaczalne wykroczenie. W istocie to zrobiłem.
- Człowieku! - ryknął siwobrody, dziewczynka obok niego w zielonej sukience aż podskoczyła – Co ty sobie wyobrażasz? - jego głos zdawał się chłodny, choć trafiał bezpośrednio do głowy i sprawił, że na plecach wystąpiły mi ciarki. - Zdajesz sobie pieprzoną sprawę z tego gdzie usiadłeś?
- Nie... - broniłem się. Dorzuciłem jeszcze - ... proszę Pana. - dla pewności.
- Nazywam się Styczeń. - twardo podkreślił swoje imię. - I niech mnie szlag trafi tu gdzie siedzę, jeśli pozwolę Ci siadać do naszego stołu!
    Zerwałem się gwałtownie, przeprosiłem i widząc jak ten, który nazywał się Styczniem wstaje, szybko odbiegłem. W stylu „nie oglądając się za siebie”. W tym pędzie przebiegłem znaczny kawałek i zahaczyłem o czyjąś wystającą nogę. Rąbnąłem szczęką w marmurową posadzkę, aż zadźwięczały mi zęby. Nade mną pochylił się jakiś facet przebrany za arlekina. Taki w czerwonym kostiumie z kolorowymi rąbami i batutą w ręku. Zaśmiał się szyderczo i odszedł skocznym krokiem z okrzykiem na ustach „Frajer wpada, frajer wstaje, frajer dupy mi nie...” , reszta słów utonęła w stukocie obcasów. Ktoś podszedł do mnie, dźwignął mnie za ramiona i posadził na krześle.
    Oczy zachodziły mi nieco mgłą. Przetarłem je szybko. Szczęka bolała mnie jak sami diabli. Ruszyłem nią dla pewności. Była cała.
    Teraz dopiero zauważyłem, że osoba która mnie podniosła to kobieta. Siedziała teraz naprzeciw mnie z zatroskaną miną. A może smutną? Nigdy nie potrafiłem oceniać takich rzeczy. Ale wiem, że była piękna. Cudowna twarz, smukła, delikatna, profilowana jakby przez samego Boga. Piękne, lśniące blond loki, opadały lekko poniżej ramion. Jasna cera uzupełniona rumianymi policzkami, wprawiła mnie w niemy zachwyt. Całości dopełniła prosta, lecz elegancka czerwona suknia.
- Zostań moją Proxilą... - wydukałem, nie zastanawiając się zbytnio... Oczarowała mnie... Ona w zamian uśmiechnęła się nieznacznie:
- Najpierw spytaj mnie o imię. I nie Proxilą, tylko Proximą – poprawiła mnie.
- Ach... tak. Jak masz na imię? - mówiłem cicho, niewyraźnie. To z zachwytu. I mijającego otępienia po spotkaniu z podłogą.
- Miłość.
- Przepraszam... co? Znaczy... proszę?
- Miłość. Tak mam na imię.  - Zwariowała, pomyślałem. Ale jest taka piękna.
- No więc zostaniesz moją Proximą? - zaryzykowałem. Ale szaleństwem byłoby nie ryzykować.
- Nie mam wyjścia. Tak, zostanę twoją Proximą.
- Nazywam się... - podjąłem ale szybko mnie uciszyła.
- Nie, nie musisz się przedstawiać. Ty już nie masz imienia, jesteś martwy – Powiedziała zmęczonym głosem. Zauważyłem to zmęczenie i dla podtrzymania tematu spytałem:
- E... coś się stało? - rzuciłem protekcjonalnie, zaczynałem nabierać pewności siebie. Także nieco przytomności, rozejrzałem się więc dookoła. Siedzieliśmy sami przy stoliku.
- Ciągle się dzieje. - odrzekła beznamiętnie.
- Może mogę jakoś pomóc – powiedziałem, niezbyt co do tego przekonany.
- No cóż, już za późno. Zmarnowałeś swoją szansę.
- Zmarnowałem szanse? Powiedziałem coś nie tak?
- Żyłeś nie tak. Umarłeś nie tak. Cały jesteś „nie tak”.
    Ale wtedy pomyślałem o czymś innym. Styczeń. Miłość. Roztargnienie. Co jeśli...
- Ty jesteś prawdziwą miłością?Tylko... tylko pod ludzką postacią?
- Tak – rzuciła lapidarnie.
    W głowie wirowało mi tysiąc myśli. Zwyciężyła jedna. Przede mną siedzi miłość. Żywa, z krwi i kości. Albo martwa.. tak jak ja. Albo to sen... W każdym razie siedzi.
- Skoro jesteś Miłością... możesz powiesz mi coś o niej... o sobie?
- Lubię kwiaty, małe koty i psy, nie lubię czekoladek – mam na nie alergię. To wszystko? - wyraźnie nie miała ochoty na rozmowę, przynajmniej nie na taką.
- E... czemu taka jesteś? Nie powinnaś być radosna i tak dalej? A nie taka apatyczna...
- Zagrajmy w pytania. - rzuciła, zupełnie ignorując mój wywód -  Jedno moje, jedno twoje. Ty swoje zadałeś wcześniej, teraz moja kolej. Ok?
- Chyba...
- Czemu siedzę tutaj sama?
- Dziwne pytanie – czułem jak moje myśli ulatniają się w słowach. Nie chciałem tego przecież powiedzieć. - Nie mam pojęcia. Może... nikt cię nie lubi? - strzeliłem, za późno gryząc się w język. Przecież to Miłość, ale ku memu zdziwieniu... :
- Prawidłowa odpowiedź. Prosta, oczywista. Teraz ty.
- Czemu nikt cię nie lubi? Przecież jesteś Miłość. Ta Miłość. Kochanie i te sprawy.
- Ech... Chodź. Pokaże ci czemu. - westchnęła z lekką irytacją.
    Wstaliśmy od stolika i ruszyłem jej śladem. Mijaliśmy rzędy dziwacznych postaci. Dałbym sobie odciąć rękę, że widziałem wysokiego typa w czarnych szatach i z kosą pod pachą.
    Po chwili zatrzymaliśmy się między stołami, obok grupki osób, kobiet i mężczyzn, które namiętnie się całowały nie przejmując się konwenansami. Kiedy rzuciłem okiem po raz drugi zauważyłem, że niektóre pary czy nawet trójki posunęły się dalej, co wyglądało jak jakiś tani film porno, a ja stałem i gapiłem się na to. Skrzywiłem się mimowolnie. Nikt inny, przechodząc, nie zwracał na to uwagi.
- Czemu mi to pokazujesz?
- Widzisz tą kobietę pośrodku? To jest moja córka. - Wymusiłem kolejne spojerzenie. Faktycznie, pośrodku kopulujących ludzi stała młoda kobieta, łudząco podobna do matki jednak o czarnych włosach. Widocznie czerpała przyjemność z odgrywanych scen.
- No dobrze, ale co to ma do rzeczy?
- Co widzisz?
- No... ludzie się kochają...
- Kochają? - Miłość odwróciła się gwałtownie i popatrzyła na mnie z wyrzutem. - Oni się pieprzą. - syknęła z naciskiem na „pieprzą”. -  Ale ty nigdy nie widziałeś tej różnicy, prawda? Przecież posuwałeś swoją żonę beznamiętnie, kiedy akurat nie mogłeś się podniecić. Nigdy jej nie powiedziałeś po seksie, że ją kochasz. Dymałeś swoją sekretarkę. - kolejny wyrzut. Kolejny prawdziwy. To wszystko było prawdą - Widziałam to, ale tam mnie nie było. - dokończyła zniżając głos. Odwróciła się i poszła dalej. Postanowiłem wrócić do stolika.
    Z trudem odnalazłem ten nasz. Usiadłem i złożyłem głowę w dłoniach. To co powiedziała, ciągle tłukło mi się po głowie. „Posuwałeś.” „Dymałeś.” „Oni się pieprzą.” Nie wiem co czułem. Lęk, sumienie... Może to i to.
- No już, głowa do góry. - dobiegł mnie głos z krzesła naprzeciwko - Musiałam to powiedzieć, więc nie przeproszę. Ale co się stało to się nie odstanie. - uniosłem głowę, ona tam siedziała. W tej swojej czerwonej, pieprzonej sukni.
- Spadaj! Nie chce cie więcej widzieć! - krzyknąłem wstając. Serce tłukło mi się w piersi niczym oszalałe.
- Uspokój się. Nie mogę cie opuścić. Jestem twoją Proximą, dokonałeś wyboru. Spędzimy cały bal razem, nieważne czy tego chcesz czy nie. - powiedziała spokojnie, niczym jakąś regułkę.
    Opadłem na krzesło, ciężko dysząc. Popatrzyłem na nią i nie hamując słów znów wykrzyknąłem:
- Nigdy więcej mi nic nie wypominaj! Nie masz prawa! W ogóle się nie odzywaj!
- Skoro tego chcesz, nie muszę.
    I siedzieliśmy tak w milczeniu, długą chwilę. Ona dłubiąc w sałatce, ja z sapiąc i starając się uspokoić.
    Ta rzeczona długa chwila, żadne z nas nic nie powiedziało. Obrzuciłem spojrzeniem pobliskie stoliki. Dopiero teraz zauważyłem, że nie ma tutaj długich ław, jest bardziej kameralnie. Przytulnie. Muzyka grała tutaj ciszej.
    Nagle mój wzrok przykuł dziwny mężczyzna, który w ogóle nie pasował do tego miejsca. Nie wiem jak to mogłem określić, ale tak było. On popatrzył się na mnie i...
    ... Podbiegł do mnie z otwartymi ramionami. Kiedy wstałem uścisnął mnie jak najlepszego kumpla.
- Haha! Człowiek! Wiedziałem, że cię gdzieś znajdę. - uśmiechnął się do mnie.
- Nie rozumiem...
- Ja też umarłem!
- Ale... ?
- Tak, tak. - przerwał mi - Ale posłuchaj co mi powiedział psychopomp. Oboje umarliśmy w tym samym momencie. Z dokładnością do czasu... jakiegoś tam galaktycznego czy coś. I to jeszcze niecałe 100 kilometrów od siebie. Dasz wiarę? I teraz ciągle cię szukam!
- No... fakt, niezwykłe. - byłem onieśmielony otwartością tamtego, ale dobrze było mieć przy sobie kogoś z mojego świata. Kogoś normalnego. Rzeczywistego. Choć było w nim coś odpychającego. Coś poza tą jowialnością. Jakbym wiedział, że muszę go ingorować.
- Ty, a wiesz kto jest moim Proximem? Zaufanie! Stary! - mój nowy kolega trącił mnie łokciem i puścił oczko. - Tylko teraz go nie ma, ale mówił, że zaraz wróci. Ale spoko. Poczekamy razem?
- Jasne, siadaj – wskazałem mu miejsce, ten je zajął i zaczął opowiadać jakąś głupią historię. Popatrzyłem na Miłość. Dalej siedziała niewzruszona, z widelcem w sałatce. Poczułem ukłucie winy, nie powinienem był tak się zachowywać. Ona też nie, ale mimo to... Cóż, postanowiłem ją przedstawić.
- Wybacz, że ci przerwę... „stary”...- wtrąciłem się w zdanie obcemu, ten urwał swój wywód - ... to jest Miłość. Moja Proxima.
- Ach. Miło mi poznać – tamten lekko się ukłonił ciągle siedząc – Co u pani słychać?
    Miłość popatrzyła na mnie znacząco. Kiwnąłem głową.
- U mnie nic. Ale u ciebie nie najlepiej. Zgubiłeś swojego Proxime.
- Ale... to tak można? Wy nie macie za nami chodzić – spytałem zaintrygowany tym co powiedziała.
- Ach! Ta gdzie zgubiłem... On wróci za chwile. Ufam mu. To dobry gość.
- Pytam ponownie... was można zgubić? - drążyłem dalej.
    Miłość kiwnęła ręką, drobny gest. Tamten wstał i bez słowa, bez oglądnięcia się za siebie odszedł.
- Co zrobiłaś? - spytałem zdziwiony nie tyle tym co faktycznie zrobiła, ile tym czemu to zrobiła.
- To co należało. Odesłałam go. Teraz będzie się błąkał, dopóki nie skończy się bal. No i możemy porozmawiać, on tylko by przeszkadzał.
- Nie rozumiem? I nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- On wybrał najgorszego Proxime jakiego mógł wybrać. Mojego syna. Zaufanie jest jedynym z nas, Kształtowanych, które po połączeniu z człowiekiem może... jak to powiedzieć... zostać stracony.
- Zostać stracony?
- Może się zgubić. Odejść. A odnalezienie go jest bardzo trudne. No i z człowiekiem, który zgubił Zaufanie nikt nie będzie chciał rozmawiać. Sam zauważyłeś, że nie słuchałeś za bardzo tego co mówił.
- No tak, faktycznie. Tak w ogóle, ile jeszcze masz dzieci? - zainteresowałem się. - Pożądanie, Zaufanie... jest ktoś jeszcze?
- Tak, jest. Ale zanim ci powiem... napij się wina.
    Sięgnąłem po kieliszek. Bardzo słodkie. Miłość mówiła dalej:
- Bo widzisz... Ludzie teraz mnie nie widzą. Widzą tylko dwójkę moich dzieci...
- Dwójkę?
- ...Nie przerywaj, proszę.
- Przepraszam.
- Teraz namiętność jest dla każdego miłością. Tylko fizyczność. Czasem są tacy, którzy sobie ufają, ludzie którzy żyją w przyjacielskich związkach – ale dotyk drugiej osoby jest dla nich nieważny. To raczej litość, altruizm, chęć pomocy sprawia, że tacy ludzie są ze sobą. Często wiążą się też tacy, których nie odwiedza żadne z moich dzieci. Toksyczne związki oparte na absurdach, na chęci bliskości za wszelką cenę. Oparte na desperacji i słabości.
- Wybacz, że przerywam. Ale widzę już pewną prawidłowość. Prawdziwa miłość to składowa tych wszystkich.. no, zaufania i namiętności? Tak? - Dziwne - pociłem się. Wydawało mi się, że było tu znacznie chłodniej. Poluzowałem krawat.
- Po części masz rację. Ale nie tylko. Tak odbiegając na moment... spytałeś czemu nikt mnie nie lubi. Zazdrość. To moja najprostsza odpowiedź.
- Ludzie zazdroszczą innym ludziom... a nie miłości. - zauważyłem. Wytarłem spoconą skroń w serwetkę.
- Ludzie, którzy nie potrafią kochać zazdroszczą tego, że inni potrafią. A nie tego, że ktoś ma ładniejszą dziewczynę.
    Pot spływał po mnie już bardzo obficie. Zacząłem się dusić.
- Ej, strasznie tu gorąco... Co nie? - wysapałem.
- Szczególnie po winie. - rzuciła Miłość. I wtedy zrozumiałem...
- ... o... otrułaś mnie! - złapałem się za gardło i upadłem na bok, usiłując złapać oddech... Czemu to zrobiła?... Czułem jak oczy wychodzą mi z orbit, po plecach przebiegł dreszcz... To się dzieje za szybko!... Panicznie starałam się oddychać... To nie ma sensu!...  Oczy zaszły mi mgłą... Co się teraz ze mną stanie?... Poddawałem się. Nie bolało. W ogóle nie bolało. A ostatnie co usłyszałem to:
- Mój trzeci syn to Czas. Jego też nie miałeś, dla nikogo. Chociaż on już nie żyje. A ostatnia składowa? To to czego nie potrafiłeś zrobić...
    To były bardzo długie ostatnie słowa, no i jeszcze nie moje.
    W międzyczasie rzucałem się po posadzce. Aż przestałem. Później nie było już nic.

- Umarł. - powiedział, jakby czytając ogłoszenie z gazety, Uriel. - Miłość się poirytowała. I standardowy trik z winem. Biedny nie doczekał końca balu.
- Tak... a ten drugi? - odpowiedział mu głos innego psychopompa, Rafała.
- Zwariował. Tak myślę. - lekko się zaśmiał.
- A tak w ogóle, ten pierwszy. Jak on umarł? W rzeczywistości. Byłeś przy tym, prawda?
- Tak. Byłem. Napadnięto jego i jego kobietę. Rabuś wyciągnął pistolet. Ten tchórz zasłonił się własną żoną... ech... i tak zarobił kulkę, tylko kilka sekund później. Prosto w łeb.
- Zasłonił się żoną?! - z niedowierzaniem w głosie spytał Rafał. - A to skurwysyn!
- No cóż... nie takich już mieliśmy.
- Ech... ludzie są coraz gorsi, mówię Ci. A ta robota to już w ogóle. Tak poza tym, właśnie wracam z trzęsienia ziemi w Indiach. Nawet spoko goście poumierali, szczególnie jeden taki...
- Nie, no co ty nie powiesz...

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
niechcem
Użytkownik - niechcem

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2010-10-24 22:06:42