Deszcz

Autor: Matariel
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

 

 

 

Karotka posłusznie niosła na swoim beczkowatym tułowiu swojego pana. Parskała czasem, gryząc wędzidło. Spieszyło im się, co sił przebierała kopytami, jakby udzieliło się jej poczucie pilności tej chwili. To nie była wycieczka wzdłuż rzeki, w której odbijało się czerwone słońce – Verick często wyruszał z nią na takie krótkie przebierzki, zupełnie ciche, jak zwykle. O ile właściciele koni darzyli swoje wierzchowce uczuciami, często szeptali do nich, rzucali słowa w niby-pustkę, zupełnie rozmowa. Łucznik nie mówił nic, a jednak wytworzyła się między nimi więź.

Dlatego pędzili traktem, pokrytym grząskim błotem.

Destruktywne uczucia skropliły się słonymi kroplami na czole myśliwego, rozpaliły oczy, podniecały. Już za chwilę. Nie mógł się doczekać. Nic już nie było ważne – jutro, wczoraj, minęło, odeszło w niebyt. Tylko tu i teraz, niedługo w każdym razie. Gęsie lotki szumiały gniewnie, przypominając o swojej obecności nad prawym ramieniem. Ale on wiedział.

Las rozrzedził się, zwalniając po chwili miejsce dla szerokich pól, a droga wiła się jak wstążka rozwinięta ze szpulki dziecka – łagodnymi łukami, omijając czasem wzniesienia lub pojedyńcze drzewa. Niebo zasnute szarymi chmurami nie zwiastowało powrotu dobrej pogody, mgła pełzła wolno, spływając z pagórków. Mimo tej mlecznobiałej waty, jeździec odnalazł daleko, daleko przed sobą cel. Niewyraźne widmo znikało, rozmywało się, jednocześnie podnosząc wściekłość.

To trwało tylko chwilkę, miał nadzieję, że zapamięta to do końca, jaki by nie był.

Zwolnił nieznacznie, tylko po to, żeby sięgnąć po łuk. Trzymając się w siodle, rozsupłał przymocowany do juków pokrowiec. Z pomiędzy warstw lnu wychylił się pośrednik nirwany. Słoje zalśniły jak żywe.

Był na miejscu, zeskoczył z konia. Postać oddalała się szybko, jednostajnym galopem. Naciągnął cięciwę, zaskoczyła w rogowej końcówce. Strzała ułożyła się z niecierpliwością. Chwila napięcia. Strzał.

Rozcięła niebo jak skaza, ciemna na tle szarego przestworza. Gwizd. I już.

Nie mógł chybić.

 

 

 

Stał nad trupem grubego herszta, ustrojonego w niegdyś modny, kolorowy strój, obecnie brudny i śmierdzący kwaśnym piwem i potem. Wierzchowiec marudera spłoszony uciekł, nieszczęsny właściciel zwalił się ciężko na ziemię. Spod lewej łopatki wystawał drzewiec zakończony białym pióropuszem. Leżał twarzą w brunatnym błocie. Verick stał chwilę nad ciałem, nie czując satysfakcji. Złość zmniejszyła się tylko nieznacznie.Przewrócił na plecy znienawidzonego wroga.

Serce stanęło mu na chwilę. Patrzył tępym wzrokiem w twarz okoloną szerokim, czarnym kapturem. Twarz nieznajomego. Twarz przekleństwo. Nie musiał szukać blizny na szyi, wiedział już, że nie znajdzie, chyba że sam by ją tam naznaczył nożem. Przenikał na wylot ten obraz, który oznaczał klęskę. Wiedział jedno. Znajdzie go w końcu. Albo zginie próbując to zrobić.

Najpopularniejsze opowiadania

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
Matariel
Użytkownik - Matariel

O sobie samym:
Ostatnio widziany: