Fizyka na mecie
- Za godzinkę mamy ostatni autobus - przypomniał Radosław.
Tymczasem xiądz Artur nieco wyłączony z głównego strumienia uwagi, poczuł się zobowiązany do snucia opowieści o swoim powołaniu i niekwestionowanych
zasługach dla Kościoła, jakie miał na koncie. Na razie do jego konta dołączała trzecia nalewka tego wieczora. Zamglone już nieco towarzystwo zmobilizowało się na wieść o tym, że ma ich opuścić ta przepiękna trójca towarzyska. Dziewczyny zwlokły się z foteli i ofiarowały Basi Sobas na nową chatę trochę używanych ciuchów i zbędnych kosmetyków. Żegnano ich buchami zielonego killera, killera - bo wszyscy się tak urządzili, że zwiał ów ostatni autobus. I trzeba było dygać na butach... A Basia Sobas ledwo trzymała pion. Ciężka była ta droga. Dopiero koło parku gołąbeczka troszkę otrzeźwiała, wyraziła nawet chęć wypicia piwa w najbliższym napotkanym monopolu. Krzysiu S z radością poparł ten pomysł, gdyż prócz Basi Sobas miał na sobie zawieszony jeszcze jej plecak. Radosław chmurnie kroczył sam. Też chyba wytrzeźwiał, bo mruczał ponuro do siebie i nawet coś podśpiewywał. Basia Sobas wytężyła słuch i podłapała: „Baby I`m gonna leave you, I said baby, you know I`m gonna leave you...”
Przeszli przejściem podziemnym i skierowali się ku pełnemu dobroci wnętrzu całodobowego sklepu. Funduszy jeszcze nie brakowało. Zakupiono dużo bry i jedną miętóweczkę, z dedykacją dla gospodarza. Ciężkie to wszystko było.
- Może łykniemy se po browku nad rzeką?
Nikt się nie sprzeciwił temu spontanicznemu pomysłowi. Przeszli przez most i zalienowali się w ukrytej w cieniu alejce. Było to miejsce dobrze znane przez żuli, ukwiecone pozostałościami wspaniałych imprez. Krzysiu S uznał, że do pełnego błogostanu potrzebny mu jeszcze joint. Wyjął z kieszeni dżinsowej kurtki zgniecionego lolka i z rozkoszą zapalił.
- Nie jaram tego gówna. - uniósł się z czysto alkoholiczą wyższością Radosław - Miętóweczkę to se mogę kupić jeszcze jedną co najwyżej... Rozwala mnie ta Angie, normalnie Jezuuu... Jaki ona ma tyłek... - rozmarzył się i ruszył po swoje miętowe cudo w stronę sklepu.
Nastała miła cisza. Gdzieś w oddali szumiały samochody, psyknął otwierany browar, zaszeleścił lolek... Basia Sobas przeżywała swe szczęśliwe chwile... Patrzyła w Krzysia S jak cielę w malowane wrota, z tym że wyraz jej oczu wyłupiastych był bardziej głupi od cielęcych. Zaakceptowała nową siebie, wszystko by zaakceptowała, byle być z nim...
- Muszę się odlać - niezwykle romantycznie oznajmiła Krzysiowi S i chwiejnym krokiem oddaliła się w krzaki, pogwizdując „Baby, baby I`m gonna leave
you...”. Stanęła pod drzewkiem i jak zwykle odruchowo sięgnęła do rozpora...
- Trzeba kucać - westchnęła i to właśnie kucnięcie uratowało jej tyłek. Jak dwie spadające nagle meteoroidy, świecąc kanarkowym odblaskiem z kamizelek,
uzbrojeni w latarki, wparzyli pan i pani menda.
Szum wiatru na szczęście głuszył dudnienie serca Basi Sobas, kucającej w krzakach, ze spuszczonymi portkami... Dopiero co była sprawa w sądzie grodzkim i kolegium.
- Mam ich kurna dość - wymruczała i przestraszyła się. Trzepali Krzysia S. Jak w najgorszym koszmarze pan menda złapał sprawnie w palce lolka, a pani
menda zakładała mu kajdanki.
- „Leave you when the summertime, leave you when the summer comes a rollin”...
Poświata latarek bladła powoli. Zniknął Krzysiu S i wszystko zniknęło. Jej rzeczy też. No tak, wziął też jej plecak, by psy myślały, że jest sam... To jest koleś... I Basia Sobas znowu zatęskniła... ”Leave you when the summer comes a rollin”.