Czy da się zobaczyć przyszłość? Czym jest intuicja? Czy CZAS jest na pewno tym, czym nam się wydaje? Z ilu wymiarów składa się rzeczywistość? Czy ludzka chciwość ma granice?
Seria DNA to epicka trylogia fantastyczno-naukowa, która zabierze Cię w fascynującą podróż w czasie i przestrzeni. Intuicja i przeczucia nietuzinkowych bohaterów z kilku epok, których łączy więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, doprowadzą do zaskakującego finału, w którym ważą się losy Ziemi. Czy planeta, której zagraża tak wiele, włącznie z rozwojem naszej cywilizacji, zostanie uratowana? Czy przetrwamy jako gatunek? Odpowiedzi poznasz już wkrótce.
Wydawnictwo: b.d
Data wydania: 2024-10-23
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 483
Przeczytane:2025-06-26, Ocena: 3, Przeczytałem,
Maciej Górniak, „DNA. Tom 1. Spirale zagłady”
czyli jak stworzyć świat, ale zapomnieć, po co się go stworzyło
Na początku wygląda to dobrze. Za dobrze.
Okładka robi robotę – spiralna nić DNA przecinająca kosmos jak włókno czasu, a w centrum Ziemia, nie nadrukowana, lecz wklejona – błyszczy jak oko czuwającego boga lub wszechświata, który wie więcej, niż chciałby powiedzieć. Wydawniczy sznyt. Detal z ambicją. Wrażenie obietnicy. I jeszcze ten slogan z tyłu: „Powieść oparta na faktach, które dopiero się wydarzą”. Czysty lep. Nie jesteś z kamienia. Czujesz dreszcz. Otwierasz.
I wtedy zaczyna się właściwa opowieść.
Albo raczej – opowieść, która bardzo chce być właściwa.
Nie nazwę tego katastrofą, to byłoby zbyt łatwe.
To nie jest zła książka. To książka, która próbuje być dobra w inny sposób. Dobra inaczej. Dla tych, którzy cenią wykład zamiast dialogu, system zamiast bohatera, mapę zamiast podróży. Dla tych, którzy lubią siedzieć w encyklopedii i na jej marginesach pisać przypisy.
Ale nie dla tych, którzy szukają czegoś, co wciąga. Nie dla tych, którzy jeszcze pamiętają, że literatura ma coś wspólnego z emocją. Bo w tej książce nie ma ludzi. Są idee. Planety. Przestrogi. Gęsto utkany świat, ale utkany tak drobno, że nie ma się jak przez niego przecisnąć.
Pierwsze rozczarowanie przychodzi zbyt wcześnie.
Już prolog. „Być może ta opowieść jest właśnie o Tobie” – pisze autor z przekonaniem, jakby cytował zwiastun „Oszukać przeznaczenie” w wersji metafizycznej. Nie, Macieju – nie jest. Bo żeby coś było o mnie, musi mnie to dotyczyć. Musi mieć dla mnie wagę. A tu – poznajemy Nerburis, istoty osadzone w dobrobycie, biologicznie wyspecjalizowane, ale tak hermetyczne, że trudno je poczuć. Ich świat nie żyje, tylko funkcjonuje. Ich tragedie nie bolą, bo są zaledwie zasugerowane.
Ich wybory nie ważą – bo nie mają kto ich dźwigać.
Górniak ma wyobraźnię. Ma wizję. Ma potrzebę.
Ale świat Hatilac nie żyje dzięki postaciom – on żyje zamiast nich. To narrator niesie wszystko na plecach, narrator w trybie „profesor z mikrofonem” – nie snuje, lecz tłumaczy. Nie pokazuje, lecz wykłada. Czytasz i czujesz, że coś tu nie gra – zamiast iść z bohaterem, siedzisz na wykładzie. Wysłuchujesz fragmentów biologii, opisów roślin, ekosystemów, procesów atmosferycznych, składników gleby i fauny międzyplanetarnej. Wszystko to dopracowane, wszystko ambitne.
I wszystko to męczy.
To nie powieść, to dokumentacja.
Narracja porusza się jak pociąg osobowy w środku lata: powoli, głośno, z przystankami na „głęboką refleksję”, „przestrogę cywilizacyjną” i „egzystencjalny akapit”. A gdy wreszcie pojawia się akcja – choćby atak na Saaghella – autor chowa się za suchą relacją. „Stało się to i tamto, w taki i taki sposób”. Bez dramaturgii. Bez napięcia. Bez kropli potu. Jakby wstydził się, że coś się dzieje. Jakby akcja była hańbą dla powagi jego idei.
I tu dochodzimy do najpoważniejszego zarzutu:
brak bohatera.
Nie chodzi o brak imion. Chodzi o brak centrum. Brak osoby, przez którą możemy wejść w świat.
Jest Pierwszy Mędrzec – nieco zmutowany Yoda, mówi zdaniami, które brzmią jak cytaty z podręcznika duchowości. Ale on nie niesie fabuły. Nie zmienia się. Nie podejmuje ryzyka. Nie niesie konsekwencji. I to nie jego wina – to konstrukcja winna. Książka nie ma postaci, które można pokochać, znienawidzić, zrozumieć albo zlekceważyć. Książka ma struktury. Schematy. Systemy.
A ty – czytelniku – stoisz przed nimi, z nosem przy szybie, i próbujesz znaleźć choćby ślad emocji. Nic z tego.
Nie trzyma. Nie kusi. Nie wraca w nocy.
Nie mówi: jeszcze jeden rozdział. Ona po prostu leży. A ty z nią. Jak przy niedopasowanej randce – niby wszystko jest okej, ale cisza między wami mówi wszystko.
Czy to znaczy, że to książka zła?
Nie. To książka dla kogoś innego.
Dla kogoś, kto w „Diunie” kochał indeks nazw i dodatki bardziej niż Paula Atrydę. Dla kogoś, kto w literaturze szuka systemu, nie przygody. Kogoś, kto z wypiekami na twarzy czyta przypisy.
Ja nim nie jestem. Ale wiem, że tacy istnieją. I oni – może – znajdą w tej książce to, czego szukają.
Bo Górniak ma talent. Ma determinację. Ma obsesję świata.
Ale zanim wyda tom drugi, powinien zadać sobie jedno pytanie – nie filozoficzne, nie kosmologiczne, nie metaforyczne:
Czy chce pisać dla ludzi, czy tylko o ludziach?
Bo świat, nawet najpiękniejszy, nie opowie się sam. Nawet najdoskonalej skonstruowany, nie ożyje, jeśli nie ma kto go doświadczyć.
A tu nie ma.
To nie jest recenzja z tezą. To nie jest sąd ostateczny. To tylko – prawdziwa reakcja czytelnika, który chciał się dać porwać, a dostał podręcznik.
I choć rozumiem pasję autora – nie kupuję tego układu.
Niech więc ta książka znajdzie swoich – mnie nie znalazła.
I nie mam z tym problemu.
Bo wiem już jedno: to nie była opowieść o mnie.
I to też jest jakaś prawda.