GDZIE TO JA BYŁEM…
Namnożyło nam się ostatnio reportaży na półkach w księgarni, oj namnożyło… Kiedyś był jeden Kapuściński, a potem długo, długo nic. Potem Wojtek Jagielski i długo nic. Aż tu nagle, jak za machnięciem różdżką Pottera, gdzie nie spojrzysz, tam reportaże. Nic w tym dziwnego – reportaż napisać jest bardzo prosto. To nic innego jak sprawozdanie z czegoś; było się, widziało, z kimś porozmawiało i volia: reportaż gotowy. Zasada jest właściwie jedna: nie zmyślamy, opisujemy fakty. Tyle. Pisać można o wszystkim: są reportaże z wojen, z podróży, z jazdy pociągami nawet; są reportaże o ludziach; są o miejscach, stylach i sposobach na życie. Reportaż o dożynkach w remizie też może być ciekawy, byleby tylko umieć sklecić sensownie parę zdań i aby pisać było o czym… I tu dochodzimy do sedna problemu: skoro niby tak łatwo, to nie każdy potrafi. Bo najszybciej można się „wyłożyć” na tym, co łatwe i teoretycznie proste. Czyli: pisać każdy może, aczkolwiek nie każdy powinien. Marcin Kołodziejczyk i może, i powinien.
Autor „Peryferyjczyka” ukazuje nam w swojej książce Polskę klasy B. A czasami nawet klasy G. Tu nie ma luksusowych samochodów, nikt nie pracuje w korporacji, nie czyta „Vogue’a” ani nie ma markowej torebki za kilka tysięcy. Tu grilluje się kiełbasę zapijając najtańszą wódką, śpi się na starym tapczanie, a czasami odbywa wyrok za kradzież bluzek dziewczęcych. Taka to Polska: siermiężna, pokolorowana zbyt jaskrawą kredką, czasami brudna i niedomyta, ale jakże swojska. Czytałam „Peryferyjczyka” i czasem mi było straszno, a czasem śmieszno; czasami lirycznie, a czasem z przymrużeniem oka. Niektóre z tych reportaży to małe perełki humoru – jak to o satanistach w Kluczborku czy to o dwóch złodziejach, którzy polegli na rumuńskich lejach. Niektóre są smutne – o Syzyfie opieki społecznej czy o człowieku pchającym dwa wózki. A niektóre i straszne, i śmieszne, i nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, jak to o niedoszłym samobójcy, który procesuje się z policją, że go nieumiejętnie ratowała, a on się teraz musi leczyć. Reportaże są krótkie, są i długie, ale każdy z nich jest pochyleniem się nad człowiekiem, nad jego krzywdą, błędem czy historią życia. Ludzie, jak to ludzie, są różni – mamy tu cwaniaków, recydywistów, życiowych ślizgaczy, ale też bezdomnych, ofiary systemu czy historii, mamy w końcu boże prostaczki, głuptaski i naiwniaków nie z tej ziemi. A każdy z nich ma do opowiedzenia swoją historię, osobną i jedyną w swoim rodzaju.
Jak już wspomniałam, Kołodziejczyk pisać potrafi. Na krótkiej formie przejechać się nadzwyczaj łatwo. Tutaj każdy rozdział to mała perełka; są jak różnokolorowe koraliki, które na podłodze wyglądają jak bezładna mieszanina, ale nawleczone na jeden sznurek zmienią się w hipisowską bransoletkę w barwach tęczy. Każdy z reportaży ma swój styl, rytm i język; jedne stylizowane są na język prawniczy, inne na suchą notatkę z policyjnego przesłuchania. Dodajmy do tego ironię i lekki humor, a otrzymamy kawałek naprawdę porządnej lektury. To kolejna, po „Duchach Jeremiego” pozycja wydawnicza Wielkiej Litery, która mnie zachwyciła. Czyta się to po prostu lekko, chociaż tematy często do lekkich nie należą. Marcin Kołodziejczyk swoim „Peryferyjczykiem” potwierdził, że tematy na reportaż czasami po prostu leżą na ulicy, trzeba tylko uważnie patrzeć pod nogi. A że autor pisze o prowincji, pod nogi patrzy tym uważniej, bo każdy prowincjusz wie, że tam często mogą leżeć istne cuda; trzeba tylko uważać, bo można się przez nie przewrócić, co bywa bolesne… Cóż, życie.
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 2017-10-25
Kategoria: Inne
ISBN:
Liczba stron: 392
Dodał/a opinię:
Renata Kazik
Blaga - Nad krainą upapraną węglem wschodzi niezdrowy świt. Wszyscy są pijani nowobogactwem, pieniędzmi, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Oto...
Oda do niedziania się wielkich rzeczy i do codzienności, a czasem jednak oda do tych rzeczy najistotniejszych. Bo najważniejsze i najbardziej tajemnicze...