Świt, blady z niewyspania, zapukał w okno. Między bibułkowymi firankami, przypiętymi do framugi okiennej, drogi do izby szukał promień słońca. Gdy znalazł, położył się na stole jasną plamą.
Za oknem malował się zwyczajny, codzienny świt. Słońce jak zawsze wyzierało zza gór, stając się coraz większe i większe, ogarniając swoimi promieniami kolejne sudeckie miasteczka. Każdego poranka pojawiało się w Kotlinie znienacka, sprawiając wrażenie, jakby chciało zaskoczyć mieszkańców swoją obecnością, niczym wpadający na scenę zza kulis aktor, który pomylił przedstawienia.
Słońce paliło, chociaż prezenterzy pogody zapowiadali ledwo dwadzieścia pięć stopni. Może to już wiek, gdy ciało się nie opala, tylko spala, pomyślał.
Zachód słońca był istotnie wspaniały. Czerwona kula górowała na błękicie nieba. Stali wpatrzeni w ten cud. Chmury zabarwiły się na pomarańczowo, a słońce wolno skryło się za nimi, świeciło coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie znikło. Na niebie pozostała czerwona łuna.
– Wiesz, czasami zazdroszczę mężczyznom. Tyle ich otacza piękna i mogą z niego korzystać, napawać się nim. No zobacz, choćby tutaj: słońce na chodniku, wspaniałe stare drzewa, obłędny zapach chleba z piekarni i dwie takie świetne dupy jak my.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym, aż bolesnym odblaskiem śniegu. Dzisiaj pachnie wiosną!
Nadzieję powinno się malować na żółto, kolorem słońca, które tak rzadko oglądaliśmy.
Świt, blady z niewyspania, zapukał w okno. Między bibułkowymi firankami, przypiętymi do framugi okiennej, drogi do izby szukał promień słońca. Gdy znalazł, położył się na stole jasną plamą.
Książka: Przeorane miedze
Tagi: świt, promień, słońce