Na wzgórzu, na skraju starego ciemnego lasu stoi samotny dom. Mieszka w nim dziewczynka z klątwą Ondyny – chorobą, w której „zapomina się” oddychać. Jej życie jest nieustannie zagrożone. Ojciec otacza ją jak najlepszą opieką, ale czuje, że jego starania nie wystarczają. Postanawia działać niekonwencjonalnie i wchodzi na mroczną ścieżkę. Dokąd go to zaprowadzi?
Wzgórze nie jest zwykłym wzniesieniem, ma bogatą historię: było pogańskim miejscem kultu, stał na nim klasztor i sanatorium słynące ze skuteczności leczenia. Czas i przestrzeń ulegają tam zaburzeniom. Wzgórze żyje swoim życiem i nieliczne osoby mogą je zrozumieć. Należy do nich Eleonora, przyjaciółka ojca chorej dziewczynki. Może potrafiłaby porozumieć się ze wzgórzem. Tragiczna przeszłość sprawia jednak, że woli trzymać się od niego jak najdalej.
Losy ojca chorej dziewczynki, Eleonory i wzgórza są nierozerwalnie związane. Tylko czy na dobre? Czy na złe?

Do przeczytania powieści Anny Robak-Reczek Melafiry zaprasza PulpBooks.
Melafiry Anny Robak-Reczek to powieść, której nie sposób zaszufladkować. Z jednej strony wciąga jak thriller psychologiczny, z drugiej – czerpie z realizmu magicznego, buduje atmosferę pełną niepokoju i tajemnicy – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji książki Melafiry.
Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Melafiry:
Czekało; wzgórze umiało czekać. Otulone mgłą, z której mogło wyłonić się absolutnie wszystko, wyczekiwało, choć stan ten nie miał trwać wiecznie. Wzgórze pamiętało. Żyło wspomnieniem tych, co odeszli, ale i obecnością tych, co wracali. Oni wszyscy należeli do wzgórza.
***
Czy istniał jeszcze świat, który można uznać za realny? Domy straciły wyraźne kontury, budynki rozmywały się we mgle i gęstniejącej jesiennej szarości. Stalowe w kolorze niebo zlewało się z burą ziemią, tworząc zawiesinę. I jedynie czerwony samochód jechał przez tę niedookreśloną przestrzeń jak zjawisko z innego wymiaru.
Toyota połykała kolejne kilometry, ale tylko licznik potwierdzał, że auto posuwa się do przodu. Prowadziła Leo i mocno skupiała się na drodze, która – wąska i w niezbyt dobrym stanie – szła w górę. Zostawili za sobą miasteczko, zaledwie pojedyncze budynki majaczyły za szybami auta. Za chwilę i one miały zniknąć, zastąpione przez leśne ostępy. Zapadał zmrok i drzewa, które jeszcze nie zgubiły liści, zdawały się świecić w ciemności jak świeczki, ale z rozproszonym przez mgłę blaskiem. Jesienny las trzymał resztki uroku. Pierwszy przymrozek, mocniejszy wiatr i zostaną tylko nagie pokrzywione gałęzie, bura ściółka i gnilny zapach. Złoto października spadnie, jesień przestanie oszukiwać i pokaże się w całej swojej chujowej okazałości. Leo miała wyrobione zdanie na temat czasu między końcem lata a majem i nie, nie była to pochlebna opinia. Wolała ten czas spędzać w mieście – jasnym i ciepłym, z daleka od zimnych, pustych przestrzeni albo leśnych trzeszczących mroków. Westchnęła.
– Latem było tu przyjemniej – zauważył Łukasz, wiercąc się na fotelu pasażera.
Mężczyzna, z którym dzieliła życie – tak o nim myślała, choć nie lubiła roztrząsać, co to dokładnie znaczy, miał rację. Kiedy latem pokonywali tę samą drogę, podróż była przyjemniejsza. Ksawery – a do niego właśnie jechali – postanowił wybudować dom tam, gdzie Leo nie miała ochoty bywać: pośrodku ciemnego lasu na samotnym wzgórzu. Teoretycznie – piękne okoliczności przyrody. Praktycznie – środek niczego.
– Zobacz, z góry spływa woda – ponownie odezwał się Łukasz. – Pewnie rano przymarznie. Trzeba było zmienić opony na zimowe.
Leo znów westchnęła, tym razem z irytacją, ale nie zamierzała odpowiadać.
– Leo?
Nadal bez reakcji. Słownej, bo kiedy zagapił się w boczną szybę, nieznacznie podkręciła temperaturę w jego siedzeniu. Nie zorientował się, ale za chwilę powinien poczuć się niekomfortowo, tak jak ona w tym momencie. Podgrzewany fotel jako narzędzie zachowań pasywno-agresywnych, to takie w jej stylu.
– Eleonoro! – zawołał niby-żartem. – Sama przyznaj.
Trudno było się z nim nie zgodzić, zwłaszcza że jeśli Leo nie zrobi tego od razu, Łukasz będzie wracał do tematu bez końca. Jej konkubent miał wiele zalet: był bystry, zaradny, przystojny, pełen optymizmu. Tyle że nie wiedział, kiedy przestać. „Chcesz mieć rację czy relację?” – pytała go niejeden raz. Milkł wtedy, żeby nie musieć przyznać, że zawsze chodzi o rację. Od samego początku tego wyjazdu narzekał, że samochód wciąż ma letnie opony, a jadą przecież w góry.
– To pagórki – odpowiadała przez zaciśnięte zęby.
– Powyżej ośmiuset metrów, czyli robi się już poważnie.
I tak przez całą drogę. Z Wrocławia, gdzie mieszkali, do nowego domu Ksawerego jechało się nieco ponad godzinę, miał więc czas pożegnać się z tematem. Ale Łukasz nie byłby sobą. Na ostatniej prostej (właściwie to na ostatnich zakrętach) wciąż go wałkował, choć jeszcze nim dojechali do Kątów Wrocławskich, Leo przyznała mu rację. To znaczy powiedziała „wymienię je, jak wrócimy”, co było przecież czytelnym przyznaniem się do błędu. Zawiniła, zapomniała, nie miała kiedy się tym zająć. Co gorsza, czuła, że nawierzchnia jest śliska i że samochód nie zachowuje się tak, jak by sobie tego życzyła. To, że nie wymieniła tych cholernych opon, było winą Łukasza. Przypominał jej o tym od września, od pierwszego chłodnego wieczoru. Im częściej, tym bardziej tego nie robiła.
– Gorąco coś – usłyszała i zobaczyła kątem oka, jak wachluje się bluzą.
Zwolniła. Łukasz uchylił okno i przez wąską szparę wpadło jesienne powietrze. Wydawało się, że do samochodu wpłynęła też mgła.
– Zapowiadali śnieg – stwierdził. To też była przygana.
– Dopiero w przyszłym tygodniu – odpowiedziała.
W samochodzie na chwilę zapadło milczenie i Leo natychmiast pożałowała, że je sprowokowała. Rozmowa, nawet pełna rosnącego poczucia winy, odciągała myśli od celu podróży. Las mroczniał po obu stronach drogi, która pięła się coraz stromiej. Jakby przy samym szczycie nikt już nie miał cierpliwości układać jej w łagodne zakosy.
Wyjechali niemal prosto na posiadłość Ksawerego. Dom stał na otwartej polanie, którą droga przecinała i ginęła w lesie po drugiej stronie. Kiedyś było tu kilka gospodarstw, teraz zostały po nich tylko resztki murów, zadziwiająco mało, biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu minęło, od kiedy dawni gospodarze opuścili to miejsce. Także obok nowego domu
Ksawerego tkwiły resztki stodoły i kupa gruzu – ostatnie ślady po obejściu jego babci i dziadka.
Nowy budynek prezentował się bardzo modernistycznie, stanowił zadziwiający kontrast z otaczającymi go krzakami i drzewami. Prosta bryła, surowy beton i drogie gatunki drewna jako wykończenie, do tego spore przeszklenia. Raczej bungalow, choć miał też piętro, ale sprytnie schowane. Ginęło w cieniu trzech wysokich sosen, które udało się zachować. Z boku podwórza był garaż, ale i tak trzy samochody stały przed nim. Leo zaparkowała obok nich i z ociąganiem opuściła pojazd.
Powietrze było tu zupełnie inne niż w mieście. Ostrzejsze, pachniało nadchodzącym mrozem i gnijącymi liśćmi. Przenikliwy chłód wciskał się pod płaszcz. Mimo to nie chciała od razu wchodzić do środka. Z okien domu sączyło się ciepłe światło, widać było sylwetki ludzi poruszające się w ciszy. Zmierzch otulał dom, oazę światła i bezpieczeństwa.
Jak statek kosmiczny – pomyślała.
– Idziesz? – Głos Łukasza sprowadził ją na ziemię.
Łukasz wyjął już bagaże i nie czekając na nią, ruszył w stronę wejścia. W tym samym momencie ktoś rozsunął przeszklone drzwi prowadzące na boczny taras i w jednej chwili cisza została zerwana. Muzyka, ludzkie głosy, czyjś śmiech wylały się gwałtownie na zewnątrz. Widać parapetówka, powód ich wizyty, trwała już w najlepsze.
W przestronnym holu przywitał ich najpierw intensywny zapach curry i Leo się skrzywiła, bo nie miała ochoty na wyraziste smaki, a żołądek zakłuł ją na myśl o ostrych przyprawach.
– Cześć. – Ksawery wyszedł z kuchni. – Jak się jechało?
– Twoja serdeczna przyjaciółka lubi ryzyko, więc zafundowała nam jazdę po tej szklance na letnich oponach. – Łukasz mówił i jednocześnie rozglądał się po pomieszczeniu z nieskrywaną ciekawością, bo nie widział jeszcze ostatecznie wykończonego wnętrza.
Ksawery spojrzał na Leo, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
– Najpierw pokażę wam, gdzie będziecie spali – powiedział gospodarz, zerkając w stronę salonu, z którego dochodziła muzyka i gwar prowadzonych rozmów.
– Gdzie Gaja? – spytała Leo.
– Śpi. Za dużo emocji i baterie jej padają. – Ksawery się uśmiechnął.
Ten uśmiech pojawił się na świecie wraz z córką. Ksawery był dużym mężczyzną, co zawsze dziwiło Leo, dla której pozostawał chłopaczkiem, szczylem, towarzyszem zabaw z dzieciństwa. Masywny, z ciemną brodą i łysiną potrafił wyglądać groźnie. Czasami bywał groźny, ale ponad trzyletnia Gaja wywoływała w nim jedynie czułość, i to niemal tak wielką jak wcześniej jej matka.
Gospodarz zaprowadził ich do przytulnego pokoju, do ich wyłącznej dyspozycji. W przeciwieństwie do pozostałych gości, którzy musieli mniej lub bardziej dzielić wspólną przestrzeń. Ksawery machnął ręką, obejmując gestem pomieszczenie, zapewnił, że będzie im tu wygodnie, i zostawił ich samych. Leo spojrzała na łóżko. Najchętniej poszłaby spać, jak mała Gajka. Cóż, obowiązki towarzyskie wzywały. Zostawiła Łukasza i ruszyła na poszukiwanie łazienki. Powinna znajdować się obok ich pokoju, ale znalazła się dopiero za drugim zakrętem. Korytarze były słabo oświetlone, przez co kąty ginęły w ciemnościach, zaburzając poczucie przestrzeni. Leo od początku nie lubiła architektki, która projektowała ten dom. Ta kobieta bardzo oszczędnie zaplanowała lampy i lampki. Jej zdaniem to świetliki w suficie miały doświetlać wnętrza. Szkoda, że nie działały po zmroku – w zakamarkach zalegał gęsty cień. Leo skorzystała z toalety i ochlapała twarz nad umywalką. Miała „wygodny” typ urody – szare oczy w ciemnej oprawie prezentowały się dobrze bez makijażu, niemal czarne włosy, w których z dumą nosiła pierwsze siwe pasma, najlepiej wyglądały w prostej fryzurze. Obcinała się na krótko, bo lubiła mieć odsłoniętą szyję. W łazienkowym lustrze sprawdziła, czy bardzo widać po niej zmęczenie, ale nie umiała tego ocenić. Twarz wydawała się taka jak zawsze, ani mniej, ani bardziej promienna. Czterdziestoletnia, nie za młoda, nie za stara.
Uśmiechnęła się do siebie, raz bez przekonania, a potem drugi raz szerzej.
Jestem dorosła i dam radę – pomyślała i obróciła się od lustra.
Wracając z łazienki, miała wrażenie, jakby szła innym korytarzem, niż przyszła.
– Weź prezent – powiedziała do Łukasza, stając w drzwiach ich pokoju.
Leo i Łukasz weszli do salonu. Łukasz z paczką, której zaraz się pozbył, oddając ją Ksaweremu. Leo pociągnęła partnera w rundkę po pokoju, żeby przedstawić mu tych z gości, których nie znał. Para grafików, ona w typie sportsmenki, on miękki i okrągły. Obydwoje pracowali u Ksawerego od samego początku; zdolni i pogodni ludzie. Dalej Marek, przyjaciel gospodarza od czasu szkoły średniej (przesiedzieli ją w tej samej ławce). Był jednym z niewielu, którzy przetrwali u boku Ksawerego przez wszystkie spadające na niego jedno za drugim nieszczęścia. Choć on i Leo byli prawdopodobnie najbliższymi ludźmi Ksawerego, nigdy nie zbliżyli się do siebie nawzajem i nawet teraz on tylko skinął jej głową. Leo podeszła do Mony i jej partnera – jego imienia obecni dopiero się uczyli. Leo miała wątpliwości, czy sama Mona pamiętała imiona swoich kochanków. Dla ułatwienia do wszystkich mówiła „Misiu”, co było o tyle zabawne, że wybierała mężczyzn wiotkich i delikatnych, o jasnej karnacji. Po latach upokarzającego małżeństwa wolała krótkoterminowe związki. Cmoknęła Leo w powietrze koło ucha i powiedziała coś miłego. Mona mówiła miłe rzeczy i pisała ostre reportaże śledcze. Była przyjaciółką żony Ksawerego, a po jej śmierci została przyjaciółką domu. I tym samym, w pewnym stopniu, także Leo.
To już wszyscy, którzy liczyli się z bliskich znajomych. Parapetówka była pierwszym takim wydarzeniem towarzyskim od urodzenia się Gai. Leo zaniepokoiła się, choć powinna poczuć ulgę, że Ksawery uznał żałobę za zakończoną, a stan córki za wystarczająco stabilny.
– Oficjalnie uważam ten dom za otwarty – wygłosił Ksawery, trzymając w dłoni piwo. – W każdym znaczeniu tego słowa, jeśli o was chodzi. Wasze zdrowie!
Zaklaskali i wznieśli szklanki i kieliszki, co tam kto miał.
– Zajebista przemowa – stwierdził Marek. – Ty to umiesz powiedzieć.
Zaśmiali się i uznali część oficjalną za zakończoną. Rozmowy toczyły się w podgrupach, ale przejścia z jednej do drugiej były płynne. Łukasz wypytywał Ksawerego o szczegóły wykończenia domu. Nie mógł się jednak pohamować, choć Leo gromiła go wzrokiem, i ciągle wracał do tego, że miejsce jest wyjątkowo odludne i mało przyjazne do życia.
– Zdziczejesz tu – stwierdził.
Ksawery położył swoją wielką dłoń na ramieniu Łukasza.
– Wybudujcie się obok – powiedział. – To nie będę sam.
Łukasz zaśmiał się, ale kiedy jego rozmówca zachował powagę, zgasił śmiech.
– Stary, ona nie może żyć dalej niż dwieście metrów od Żabki. Ja to bym chciał tu zamieszkać albo przynajmniej mieć taki niewielki domek na weekendy. Powietrze świeższe, spokój, można pobiegać. Poradź mi: jak mam ją przekonać, żeby zamieszkała w lesie?
Ksawery uniósł brwi. Wyższy i masywniejszy od swojego rozmówcy, wyglądał z tym spojrzeniem spod zmarszczonego czoła niemal nieprzyjaźnie.
– Potrafiła zniknąć w tym lesie na cały dzień – powiedział, wymieniając z Leo szybkie spojrzenie. – To jej las.
Łukasz wzruszył ramionami.
– Chyba już go nie lubi.
W pierwszym odruchu miała ochotę przytaknąć, ale przemilczała tę uwagę, bo nie chciała dać satysfakcji Łukaszowi. Ten znów wrócił do tematu wykańczania wnętrz, a Ksawery odpowiadał uprzejmie, choć Leo wiedziała, że robi to tylko ze względu na nią. Słuchała ich jednym uchem. Drugim łowiła dźwięki z głębi domu. A może zza szyb? Może próbowała usłyszeć coś w ciemności za oknami? Poczuła znajomy ścisk w gardle i szybko napiła się wody.
Książkę Melafiry kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
