Dysocjacja. Opowieść o człowieku wyrwanym z dotychczasowego życia i dobrze znanego miejsca na ziemi. Obraz istoty zagubionej, sfrustrowanej i borykającej się z bolesnym zanikiem pamięci. Balansującej na granicy rzeczywistości i absurdu. Historia utraconej tożsamości i nieustannego poszukiwania świadomości. Konfrontacja sensu istnienia, wiary we własną sprawczość z tym co z góry jest już zapisane. Opowieść o miłości i tęsknocie za tym co najważniejsze i najbliższe sercu. Świadectwo poświęcenia oraz próby zrozumienia roli, jaką przyszło odgrywać człowiekowi pośród wielu przeszkód, sprzeczności i zawiłości nieprzewidywalnego życia.
Może jest jednak tak, że jest to historia całkowicie innego człowieka…

Do przeczytania powieści Artura Miłonia Dysocjacja zaprasza BookEdit. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Dysocjacja. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
III. EKSPONAT
Nie wiem, jak długo to trwało. Może była to tylko krótka chwila, a może cała wieczność. Nie mogę wykluczyć innych licznych możliwości. Czas płynący w ludzkiej świadomości jest trudny do oszacowania. Próżnia rządzi się własnymi prawami. Tak samo jak miejsce, w którym się znalazłem.
Zaraz po przebudzeniu dostrzegam kilku mężczyzn. Jestem zaskoczony ich widokiem. Tak dawno nie widziałem drugiego człowieka. Dosłownie zdziczałem nad przepaścią. Przyglądam się uważnie grupce na wpół otwartymi oczami. Każdy z nich bez wyjątku jest ubrany w identyczny i beznadziejnie wyglądający fartuch. Laboratorium, szpital czy może rzeźnia? Wyglądają nadzwyczaj sterylnie. Może to zespół naukowców lub co gorsza, członków tajemnego związku pana Mansona? Nie no zaraz, o czym ja mówię? Wciąż jednak coś mi tu nie pasuje. Jest za cicho i żaden z nich się nie rusza. Jedynie patrzą się na mnie łakomie. Może jednak jestem martwy? Jeśli tak jest, to dlaczego wciąż nawijam sam do siebie? To naprawdę nie ma sensu. Poza tym nie czuję, że nadszedł już mój czas. Tylko że nikt nie odchodzi w odpowiednim czasie… Ludzie jakoś zawsze umierają za wcześnie albo za późno.
Wkrótce się dowiem, o co tu chodzi. Tylko któryś z tych fartuchów musi zacząć do mnie mówić. Jak na złość nic na razie się nie dzieje.
No dalej – ponaglam – zlitujcie się nade mną i powiedzcie coś! Nic z tego. Panowie spokojnie mnie obserwują, szukając Bóg wie czego. Jestem transparentny i nie mam niczego do ukrycia. Już teraz mogę odpowiedzieć na wszystkie pytania, wystarczy tylko zapytać. W końcu odnotowuję małe poruszenie. No wreszcie! Widzę, jak zaczynają szeptać między sobą i wskazywać na mnie. Tyle tylko że jak na razie nic nie słyszę. Czy może ktoś ich pogłośnić? Nie no, rewelacja, już nic z tego nie rozumiem. To musi być jakiś kiepski żart. Co jednak, jeśli nie? Może jestem tylko znaleziskiem, jakimś cennym eksponatem? Na przykład obcym stworzeniem z dalekiej planety. To akurat mogłoby usprawiedliwić środki bezpieczeństwa i te pasy. Pewnie leżę teraz zamknięty w dobrze chronionym żelbetonowym bunkrze. Najlepiej na pustyni, głęboko pod ziemią i w strefie numer pięćdziesiąt jeden. Strzeże mnie korpus wojskowy i pilnuje, żebym się nie ulotnił. Lada chwila rozpoczną się eksperymenty. Zaczną mnie ciąć, kroić i pobierać próbki do analizy. Każdy ruch skalpela odbędzie się na żywca, bez żadnego znieczulenia. Wszystko dla dobra ludzkości – takie tam kolejne Roswell.
Jezu, mam nadzieję, że tak nie jest! Próbuję wołać o pomoc, ale zamiast tego dostaję bolesnego szczękościsku. Nie mogę wydobyć z siebie chociażby jednego słowa. Muszę świetnie się teraz prezentować z twarzą powykrzywianą grymasem. Krew gotuje się w żyłach i mam wrażenie, że za moment cały układ krwionośny po prostu eksploduje. Ku mojemu zaskoczeniu to zmienia jednak dynamikę spotkania. Jeden z fartuchów zbliża się do mnie na krok, może dwa. Teraz mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Zdecydowanie wyróżnia się wśród pozostałych. Nosi okrągłe okulary i krótki, równo przystrzyżony wąs. Na zarośniętym torsie dynda mu niedbale zawieszony stetoskop. Na fartuchu widnieją personalia i już teraz wiem, że wszyscy tu zebrani to lekarze. Wreszcie się ożywili i zaczęli uśmiechać. To dobry sygnał. Co więcej, wyglądają na zadowolonych, choć może mają ubaw z tego, co zobaczyli. Niczego nie kontroluję i zwyczajnie zlałem się do łóżka.
– Dzień dobry. – Moje rozterki przerywa głos mężczyzny z wąsami.
– Proszę nam wybaczyć, albowiem znajdujemy się w nieco niezręcznej dla nas sytuacji. Otóż nie wiemy, jak tu pana teraz powitać. Aby nie zagłębiać się w dość zawiłe szczegóły, chciałbym tylko powiedzieć, że jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani tym, co właśnie widzimy. Mamy oczywiście na to własne teorie, ale o tym może później. Zacznijmy od zwykłego „dzień dobry”, co ty na to, kolego? Dodam jeszcze, że jest nam niezmiernie miło cię powitać wśród żywych. Wykonałeś świetną robotę!
Wreszcie ktoś coś powiedział. Odetchnąłem z ulgą. Może nie jest tak źle, jak myślałem, i sprawy nabiorą wreszcie odpowiedniego tempa.
– Chciałbym również ci powiedzieć – kontynuował wąsaty, powoli i starannie dobierając słowa – że bardzo długo czekaliśmy na ten moment. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak długo, ale to nie jest teraz aż tak ważne. Jak sam widzisz, jesteśmy tu niemalże wszyscy, gdyż żaden z nas nie mógł sobie pozwolić na przegapienie tak istotnego wydarzenia.
Wąsaty zdaje się wiedzieć, co mówi. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Ale wciąż nie mam pojęcia, o jakim wydarzeniu on mi teraz nawija. Czyżby kolejny obywatel naszego kraju poleciał w kosmos? Może nawet wylądował na Księżycu? To akurat byłoby wydarzenie, o którym z chęcią porozmawiam.
– Na początek zacznijmy od tego, że jestem ordynatorem oddziału psychiatrycznego – oświadcza oficjalnym tonem. – Zanim jednak przekażę ci dalsze informacje, muszę się upewnić, że rozumiesz wszystko, co do ciebie mówię. Taka jest nasza lekarska praktyka. – Lekko się pochylił się i zaczął mówić jeszcze wolniej: – Dla jasności sytuacji proszę, powiedz więc nam cokolwiek jedno słowo. Nie wymagamy teraz od ciebie za wiele. Na poważne rozmowy przyjdzie jeszcze czas. Jeżeli będzie to dla ciebie za trudne, daj nam jakiś inny znak. Na przykład mrugnij lub poruszaj palcem. Wiemy, że teraz może być z tobą różnie. Tak naprawdę nie mamy pewności, w jakim jesteś stanie. Uwierz mi, że najdrobniejszy znak pozwoli nam zrozumieć twoją sytuację, ukierunkować działania i skutecznie pomóc ci w powrocie do miejsca, w którym już dawno powinieneś się znajdować.
No super! Naprawdę nie mam pojęcia, o czym ten ordynator do mnie mówi. Ale nic to, zaraz dam mu znać, że wszystko ze mną jest w porządku. Tylko nie wiem, jak się do tego zabrać i jak to zrobić. Moje ciało jest bezwładne. Nigdy mi się dotąd to nie przydarzyło. Do tego przestrzeń akustyczna i głos lekarza tworzą wyjątkowo surrealistyczne tło dla tej iście absurdalnej sytuacji. Tak to teraz przynajmniej widzę. Jestem unieruchomiony pasami i mówi do mnie lekarz psychiatrii. Nie wróży to niczego dobrego. Nie pomaga też ton wypowiedzi lekarza oraz sposób, w jaki jestem traktowany. Starannie dobiera słowa, mówi powoli, delikatnie i z należytą troską, niemal tak, jakby rozmawiał z dzieckiem. Dlaczego tak się zachowuje? Każde jego słowo rezonuje w mojej głowie z dużym natężeniem, ale zaraz potem wystrzeliwuje w nieznane i znika na zawsze. To z kolei powoduje, że mój umysł jest niemalże spustoszały. Myśli podróżują w nim jak wolne elektrony i nic doprawdy nie trzyma się kupy. Staram się przypomnieć sobie cokolwiek, jednakże szczerze niczego nie pamiętam!
Niech tak będzie. Jak najszybciej muszę im tylko pokazać, że wszystko jest ze mną w najlepszym porządku. W przeciwnym razie potraktują mnie jak roślinę i nic z tego nie wyjdzie. Niestety, okazuje się dość szybko, że nawet nie mogę otworzyć ust. Są tak ciężkie jak z ołowiu i odporne na wszelkie moje próby. Całe ciało zachowuje się jak organizm kosmonauty przygnieciony siłą ciążenia podczas startu rakiety kosmicznej.
Co jest, do cholery? – zastanawiam się.
Wówczas ordynator raz jeszcze pochyla się nade mną.
– Spokojnie – mówi. – Nie ma pośpiechu. Czekaliśmy na ciebie naprawdę długo. Zatem zaczekamy jeszcze chwilę lub dwie. Daj sobie trochę czasu.
Łatwo mu to mówić. Gdybym tylko mógł, wstałbym z łóżka i zatańczył przed nimi. Jak to w ogóle możliwe, że nie potrafię wyrzucić z siebie choćby jednego krótkiego słowa? Przecież nie jestem sparaliżowany. Tak przynajmniej mi się wydaje. Boże, tylko nie to! To akurat byłoby straszne. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znajduję. Obecność tak wielu lekarzy nie jest wcale przypadkowa i musi mieć ścisły związek z moim stanem zdrowia. To pewne. Leżąc w łóżku w skórzanych pasach, jestem oddalony od własnego życia o lata świetlne. Prawdopodobnie gdzieś daleko stąd, w nieznanych mi przestrzeniach, moje życie kręci się dalej. Tyle tylko, że beze mnie – i niestety, nie potrafię z tym nic zrobić. Nie znam żadnej drogi powrotu. Jedyne, co teraz pamiętam, to obraz ciemnego lasu i przepaści. Umysł pozbawiony kontroli doprawdy potrafi płatać figle i każdy wytrawny schizofrenik to potwierdzi. Tak się teraz czuję. Już sam nie wiem, co jest prawdą, a co fałszem. Może tylko śnię i zaraz się obudzę w wygodnym hotelowym łóżku w czystej pościeli? Nawet to nie daje mi jednak żadnych gwarancji sukcesu. Niektórzy bowiem uważają, że życie jest projekcją snów, a sny są odbiciem życia. Może tak właśnie jest teraz ze mną? To, co powinno być życiem, może być przecież tylko snem, z kolei sen może okazać się całym życiem.
Wiem jedno: chcę i muszę dotrzeć do prawdy. Dowiedzieć się, kim jestem i co tu robię. Zbieram zatem w sobie wszystko, co mam, i balansując ponownie na granicy utraty przytomności, wreszcie poruszam małym palcem u dłoni. Chociaż tyle mogę zrobić dla samego siebie. Wyczerpany, zamykam oczy, a zaraz potem rozlegają się radosne okrzyki.
– Miła niespodzianka, P dziewiętnaście – rzuca uradowany wąsaty. Uśmiecha się do mnie od ucha do ucha, a reszta obecnych składa mu gratulacje, klepie go po plecach. Wygląda to tak, jakby wygrał ważny wyścig lub poważne zawody.
– Jest tak, jak zawsze myśleliśmy: jesteś w pełni świadomy – dodaje. – Nie mogliśmy lepiej wyobrazić sobie twojego powrotu do żywych. Doprawdy, jest co świętować, ale na dzisiaj wystarczy, proszę odpocząć – mówi z pełną satysfakcją. – Zaraz nakażę usunięcie tych pasów. Są już niepotrzebne. Położymy cię w innym łóżku. Nie martw się. Niedługo wrócimy, czeka nas naprawdę dużo pracy.
W dosłownie kilka minut cała grupa lekarzy opuszcza pomieszczenie i zostaję sam. Lampy na suficie gasną i nastaje cisza. Ciemność rozlewa się po całym pokoju i jedynie przez małe okno dochodzi do mnie nieco światła z pobliskiej latarni lub księżyca. Zamykam oczy i niedługo potem zapadam w głęboki sen.
Książkę Dysocjacja kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
