Cały świat pokochał Kapitana Tsubasę – mangę i anime o losach utalentowanego młodego piłkarza, jego kolegach i rywalach z boiska. Tsubasa rozpalał też wyobraźnię największych gwiazd futbolu. Do śledzenia jego przygód przyznawali się Leo Messi, Andres Iniesta, Thierry Henry, Lucas Podolski czy Kylian Mbappe. Perypetie kapitana drużyny Nankatsu śledzili również młodzi ludzie w Polsce, gdzie całe pokolenie wychowało się na anime pokazywanym w stacji telewizyjnej Polonia 1.
Yōichi Takahashi opowiada w swojej autobiografii nie tylko o tym, jak stworzył kultowego bohatera. Wspomina też rodzinny dom i pasję do baseballa, początki kariery mangaki i problemy z przebiciem się ze swoimi pomysłami, wreszcie debiut i ciężką pracę, która doprowadziła do podbicia serc fanów.
“Jak stworzyłem Tsubasę” to bogato ilustrowana książka, pełna historii i ilustracji postaci takich jak Tsubasa Ōzora, Genzo Wakabayashi, Kojiro Hyuga, Jun Misugi, Taro Misaki czy Ryo Ishizaki – wszystkich tych, których fani znają z Kapitana Tsubasy.
Wydawnictwo: b.d
Data wydania: 2025-06-17
Kategoria: Biografie, wspomnienia, listy
ISBN:
Liczba stron: 306
Język oryginału: japoński
Tłumaczenie: Jakub Tepper
Wakacje tudzież urlop to taki czas w roku, na który czekam z utęsknieniem. To kilka dni poza domem, ale wśród rodziny i przyjaciół, którą mam na co dzień zbyt daleko. Oczywiście spędzam niebotyczne godziny w pociągach, więc najlepszym lekiem na zabicie czasu podczas podróży jest właśnie czytanie. I tym razem, podczas tygodniowego wyskoku z domu, towarzyszył mi Autor i twórca bohatera, którego pamiętam, gdy tylko zaczęłam mieć jakiekolwiek rozumowanie otaczającego mnie wszechświata.
Kapitana Tsubasę zna praktycznie każdy. Chłopiec, który motywował wiele pokoleń dążeniem do celu i niepoddawaniem się z byle powodu. Faktem, że mimo upadków, trzeba otrzepać kolana i iść przed siebie do swojego celu z podniesioną głową. Dzisiaj już wiem, co Artysta nam przekazuje, bo za dzieciaka, widzieliśmy jedynie determinację, a nie przesłanie, które rozumiemy jako dorośli.
Pan Takahashi opowiada nam dokładnie co, z czym i do czego. Pisarz przytacza nam detale, skąd pomysł na mangę o piłce nożnej, kiedy na tamten moment rynek podbijał baseball. Podobało mi się niesamowicie, jak lekko i przyjemnie opowiada o miejscach, w których mieszkał, jak wyglądała młodzieńcza codzienność, kiedy zaczął rysować i jak utorowało się jego późniejsze życie.
Unikam biografii jak ognia, bo mam wrażenie, że jako Czytelnik jestem zarzucona informacjami, które do niczego nie są mi potrzebne, bo prawdopodobnie o nich zapomnę – tutaj tego nie ma! Pan Yoichi zadbał, żeby szczegóły dotyczące okolicy czy też różnego rodzaju ciekawostki, nie wpędziły nas w poczcie, że czytamy książkę historyczną. To idealna książka dla fanów słowa rysowanego, doskonała dla ciekawskich i perfekcyjna dla fanów każdego kalibru.
Fakt, który podbił moje serce, że Twórca ABSOLUTNIE się nie przechwala. Nie chełpi się swoim sukcesem, a opowiada o nim, o drodze do niego, o tym, że trzeba zakasać rękawy i działać. Ten tytuł to istna petarda, licząc, że sam tytuł powstał kilka ładnych lat przed moimi narodzinami.
Polecam wszystkim i każdemu z osobna, bo Kapitan Tsubasa to coś niepowtarzalnego!
Cele, nie marzenia. Jak Yoichi Takahashi rysował swoje życie
Nie każda książka powinna być oceniana według tego, czym powinna być. Bo są książki, które nie chcą być ani literaturą, ani przewodnikiem, ani zapisem epoki. Nie chcą pouczać, inspirować, ani nawet opowiadać. Chcą istnieć – na marginesie, pomiędzy, obok. Chcą przypomnieć, że kiedyś coś czułeś. Że miałeś dziesiątkę na plecach, choć byłeś ostatni w składzie. Że grało się mecz bez bramek i bez widowni. Że świat mieścił się w szkolnym zeszycie – tym samym, w którym najważniejsze były kreski rysowane po lekcjach. I w tym sensie „Jak stworzyłem Tsubasę” jest książką kompletną. Niepełną, ale kompletną.
Bo Yoichi Takahashi nie pisze o sukcesie. Nie opowiada historii zwycięzcy. Nie buduje mitologii autora. Pisze tak, jakby rysował. Kadrami, powtórzeniami, skrótami, które zna tylko on. Książka nie prowadzi, nie rozwija, nie zamyka. Przeskakuje, kluczy, odbija. A mimo to – trafia. Trafia, bo nie udaje. Bo nie próbuje być uniwersalna. Bo nie mówi: „oto droga do sukcesu”. Mówi: „to była moja droga – i nie miałem innej”.
Już sama okładka jest aktem pamięci. Czyste wspomnienie. Tsubasa w półskoku, z oczami jak zawsze radosnymi, z piłką większą niż głowa – wyskakuje z telewizora, który po wyłączeniu pachniał ozonem. To nie estetyka. To nie retro. To nie nostalgia. To bodziec – uruchamiający nie design, tylko coś pod skórą. Książka nie zaprasza – ona wyłania się z pamięci. Jak dźwięk modemu, jak zapach spalonej gumy po WF-ie
Najpierw czujesz ją w dłoniach. Papier przypomina zeszyty z podstawówki... Ilustracje są blade, miejscami niedokończone. Czasem bardziej przypominają notatki niż plansze. Ale dzięki temu nie wchodzą między czytelnika a emocję. Są jak szkice, które zostawia się dla siebie – nie po to, by imponować, ale żeby pamiętać.
Każdy rozdział otwiera twarz bohatera: Tsubasa, Misaki, Wakabayashi, Ishizaki, Hyuga, Matsuyama, Misugi, Wakashimazu, Hongo. Nie jako ikony. Jako drogowskazy. Każdy z nich prowadzi do innego kawałka życia autora. Misaki to liceum i pierwsze zarysy marzeń. Ishizaki – desperacja i brak planu B. Wakashimazu – powtarzalność, która staje się rytuałem. Hyuga – nieprzejednana siła. Misugi – perfekcjonizm okupiony słabością. Hongo – ten, który dawał dystans. Twarze nie są ozdobą. Są punktem odniesienia.
I to wszystko byłoby tylko układanką dla fanów, gdyby nie ton narracji. Styl Takahashiego nie bawi się formą. Zdania są suche, konkretne, techniczne. Przypominają bardziej zapiski robione dla siebie niż tekst pisany z myślą o odbiorcy, ale w tych skrótach jest uczciwość. Nie ma tu efektu. Nie ma tu poetyki. Jest rytm – jednostajny, repetytywny, wręcz mantryczny.
To nie styl, który wciągnie przypadkowego czytelnika. Ta książka nie opowiada – ona przywołuje. Nie działa na tych, którzy chcą „poznać Tsubasę”. Działa tylko na tych, którzy już go w sobie mają – gdzieś między kredką a boiskiem z patyków. To nie jest publikacja do odkrycia. To książka do rozpoznania. Jeżeli nie rysowałeś kiedyś bramki w zeszycie, możesz tej książki nie poczuć. Bo to nie jest opowieść o Tsubasie. To przypomnienie, że kiedyś nim byłeś.
Najmocniejsze uderzenie przychodzi znienacka. Trzeci rozdział. Ishizaki. I to zdanie, które wbija się pod czaszkę, bez zapowiedzi i bez cudzysłowu:
„Jeśli nie udałoby mi się zostać mangaką, to pozostaje mi tylko umrzeć.”
Nie jest wytłuszczone. Nie jest wyróżnione. A mimo to rozsadza strukturę. To nie dramatyzm. To granica. Moment, w którym manga przestaje być aspiracją, a staje się warunkiem przeżycia. Nie ma planu B. A zaraz po nim – telefon z tarczą. Tak, trzeba tłumaczyć, jak się kręciło numer. Jak się czekało, aż wróci krążek. Jak się wybierało cyfry. I nagle dociera – Takahashi nie pisze o przeszłości. On pisze z przeszłości. Pisze z miejsca, które już nie istnieje.
Czwarty i piąty rozdział – Wakashimazu, Matsuyama – to już nie wznoszenie się. To zapętlenie. Powracające frazy, powtórzenia o tym, że manga była wszystkim. Że bez niej nie byłoby niczego. Prawda – ale tracą siłę. Bo rytm zaczyna dławić. Bo obsesja, która była atutem, zaczyna dominować. Tylko, że obsesyjność i rytm powtórzeń są częścią stylu narracji Takahashiego, który nie umie, nie chce i nie potrzebuje mówić w inny sposób.
I wtedy dzieje się coś dziwnego. Tekst zaczyna się układać w kadry. Czytając, nie widzisz już zdań. Widzisz klatki. Narracja zamienia się w sekwencję – jak manga. Takahashi sam staje się bohaterem. Z zeszytem, z kredką, z cichym głodem. Jego życie to mecz, którego nikt nie ogląda, ale który trzeba rozegrać do końca.
Rozdziały z Hyugą, Wakabayashim, Misugim pokazują, że Tsubasa nie był wynikiem inspiracji. Był wynikiem roboty. Znoju. Poprawek. Nocy. Tego, że robiło się jedną stronę pięć razy, aż zaskoczy. Nie z geniuszu. Z uporu.
A potem – piłkarze. Ci prawdziwi. Dziękujący za inspirację. Ci, którzy trenowali, bo oglądali anime. I wtedy przestaje być wstydliwie. Przestaje być fanowsko. To już nie dziecinada. To wspólnota. Jakby te wszystkie rysunki z zeszytów do biologii, te mecze na kartkach w kratkę, nagle znalazły sens. Bo kiedy fikcja trafia do szatni reprezentacji narodowej – przestaje być tylko fikcją
Przedostatni rozdział – Hongo – to lustrzane odbicie. Takahashi już wie, że zostawił po sobie coś większego niż manga. Nie mówi tego wprost. Ale widać to w słowach. W dystansie. W braku potrzeby tłumaczenia się.
I wreszcie – dorosły Tsubasa. Ostatni rozdział. Padają słowa:
„Nie chciałbym, abyśmy mylili wolność z egoizmem.”
To nie myśl bohatera. To nie fragment scenariusza. To manifest. Deklaracja kogoś, kto do końca pozostał wierny swojej kresce – i samej idei tworzenia.
Ale są też braki. Bracia Tachibana – pominięci. Sorimachi – nieobecny. Postacie drugiego planu – wymazane. Może zabrakło miejsca. Może to świadomy wybór. A może obsesja Takahashiego była zbyt skupiona na własnym cieniu, by patrzeć w bok.
Na końcu – błąd redakcyjny. W książce o precyzji, o dążeniu do ideału – zostawienie podpisów drużyn w oryginale boli. Nie ze względu na treść. Ze względu na szacunek.
I tu wracam ja. Nie jako recenzent. Jako ktoś, kto rysował bramkę na marginesie zeszytu. Kto znał nazwiska z anime lepiej niż z lekcji historii. Kto nie chciał być mistrzem świata, ale chciał wierzyć, że można.
Bo nie chodzi o sukces. Chodzi o to, żeby rysować, gdy nikt nie patrzy. Żeby biec, gdy nie ma bramek. Żeby nie zejść z boiska, nawet gdy już dawno skończył się mecz
Nie śnił. Planował. Nie czekał na inspirację – liczył kreski. Nie miał marzeń. Miał cel. I go A potem jeszcze raz.
I jeszcze raz.
Aż nikt inny nie mógł go narysować lepiej.
Tsubasa to chyba najbardziej wpływowa manga sportowa, jaka zawładnęła światem i bez cienia wątpliwości po dziś dzień jest otoczona kultem. Y?ichi Takahashi przedstawił mi swoje życie, zabierając mnie w podróż od dzieciństwa, przez młodzieńcze fascynacje aż po sukces swojego dzieła, który wywarł tak wielki wpływ zarówno na popkulturę jak i realny świat sportu.
Książka nie ma w sobie zbyt wiele z klasycznej biografii, ponieważ ma bardziej osobisty emocjonalnie wydźwięk, Takahashi opowiada o marzeniach, determinacji i miłości, jaką obdarzył rysowanie. Autor szczerze piszę o odrzuceniu przez licznych wydawców, poszukiwaniu swojego stylu i decyzji, która była strzałem w dziesiątke, mimo że była zupełnie nieoczywista, ponieważ temat mangi, jakim jest piłka nożna, która w Japonii nie cieszyła się zbyt wielką popularnością.
Zdecydowanie mocnym punktem książki są ilustracje od szkiców koncepcyjnych, po kadry z gotowej mangi, które pomimo upływu lat niezmiennie zachwycają.
Książka ukazuje również jaki wpływ manga wywarła na świat w tym Polskę, gdy serial był towarzyszem dzieciństwa nieco starszego już dziś pokolenia. Takahashi z dumą, ale bez zadęcia opowiada, jak historia może pokonywać bariery kulturowe, językowe i geograficzne, przy tym być inspiracją dla ikon sportu.
,,Jak stworzyłem Tsubasę" jest inspirującą opowieścią, którą aż ocieka pasją, bo to w gruncie rzeczy nie tylko historia powstania kultowej mangi, ale o odwadze w twórczości i sile, jaką mogą dać marzenia. Jeśli lubicie zaglądać za kulisy, to zdecydowanie warto poznać historię Takahashiego.
Polska, początek lat dziewięćdziesiątych. Telewizja Polonia 1 emitowała pierwszą (lub jedną z pierwszych) w naszym kraju anime. Wracałam ze szkoły i razem z młodszym bratem oraz tatą oglądaliśmy z zapartym tchem "Kapitana Tsubasę". Podziwialiśmy jego zapał i determinację. Trzymaliśmy kciuki za każdy rozgrywany mecz. Krzyczeliśmy przed telewizorem, komentowaliśmy zagrania, podpowiadaliśmy komu powinien podać piłkę.
Czy jestem fanem piłki nożnej? Nie bardzo. Czy umiem grać? Cóż, jest takie powiedzenie, że gruby na bramkę... Gdy ja grałam (powinno być "grałam") z chłopakami, to na bramce lądowała ta chuda. Ta najsłabsza, czyli ja. Ale wiecie co...? Granie w piłkę, próby podań, czy triki piłkarskie wzorowaliśmy na "Kapitanie Tsubasie". Ten serial nas nakręcał, dawał radość, motywował do działania.
W książce Takahashi opisał swoje marzenie - zostanie mangakę. Pokazał jaką drogę przeszedł - od zainteresowania komiksami, po tworzenie swoich pierwszych rysunków i krótkich historii, które pokazywał kolegom, aż po pierwsze próby wygrania w konkursach organizowanych przez magazyn publikujący mangę w odcinkach oraz pracę w nim i stworzenie swojego wielkiego dzieła. Działa, które pomimo upływu tylu lat (japońska publikacja przypada na rok 1980!) nadal cieszy kolejne pokolenia młodych (i tych starszych) odbiorców mang i fanów piłki nożnej.
Yoichi Takahashi nie opowiada o swoim wielkim sukcesie, nie chwali się swoją mangą. Pokazuje nam jaką drogę przeszedł, by urzeczywistnić swój cel - zostanie magnaką. Bo jak sam powtarza "cele, nie marzenia". Bo ważne jest to, by nie pasywnie czekać na to co przyniesie los, lecz zabrać się do pracy. Szlifować warsztat dzień za dniem. To żmudna praca, ale to ona przybliża nas do wyznaczonego celu.
Dwie rzeczy mnie zaskoczyły. Pierwsza to, jak pracuje się przy tworzeniu mang. Wiadomo jest pomysłodawca, realizator pierwszych kresek. Ale zanim trafi ona do publikacji pomaga przy niej cały zespół - asystencie są odpowiedzialni na wypełnienie tła, a główny rysownik za linie postaci, czy wykończenia znaczących elementów. To całkiem inny system pracy niż przedstawił w swojej publikacji "Samotność komiksiarza" Adrian Tomine. Drugą rzeczą, którą mnie zaskoczyła, a nad którą w ogóle się nie zastanawiałam - to fakt, że w ówczesnej Japonii piłka nożna nie była popularna. A stworzenie mangi o takiej tematyce musiało być dużym wyzwaniem dla twórcy, ale także dla odbiorców. Dzieciaki czytające komiksy poszukują raczej tego co znają, łatwiej się utożsamiać z bohaterami. A tu wielki szok - mało znana dyscyplina sportu, bohater, która nie jest najlepszy, a dopiero się uczy, rozwija w tym co kocha. Myślę, że to przekonało do serii tyle osób. nie tylko w Japonii, ale na całym świecie - zwykły dzieciak, cel jaki sobie stawia i proste zasady gry (pamiętam, że wszystko było tłumaczone).
Myślę, że dlatego wszyscy kochaliśmy wtedy ten serial - pokazywał jak ważna jest praca, podnoszenie swoich umiejętności i współpraca nawet z tymi, których nie lubisz. Dzień za dniem, by stawać się coraz lepszym w tym co robisz i co kochasz. Uniwersalne prawdy życiowe, podane w łatwy i przystępny sposób. Autor pokazał nam we swej autobiografii, że to czym nas zachwycał w swojej mandze, jest jego prawdą życiową. Tak żyje i pracuje.
Sama publikacja jest bardzo prosta - okładka w bieli i czerni z przyciągającym wzrok kolorowym tytułem. Rozdziały są ustawione chronologiczne według lat i dokonań autora. Oznaczone są poszczególnym postaciami z mangi. Biografia zawiera też całostronicowe postacie bohaterów serii. Narracja autora jest bardzo oszczędna, techniczna, sucha. Całość jest trochę infantylna, ale chyba miała trafiać do młodych odbiorców odkrywających świat mang i footballu. I do starych fanów - jako sentymentalna podróż do beztroskich lat dzieciństwa.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Przeczytane:2025-11-09, Ocena: 5, Przeczytałam,
Tsubasa Ozora może dołączyć do grona najbardziej znanych piłkarzy na świecie. Ależ on biegł za tą piłką. Ile ten chłopak miał w sobie pasji. Trudno się dziwić, bo z pasji został zrodzony, Yõichi Takahasi – autor mangi – postanowił podzielić się ze światem wspomnieniami, jak powstawał „Kapitan Tsubasa”. Opowiada o pasji do baseballu i rysowania, o trudnych decyzjach, jak pokierować swoja przyszłością, o pracy, która dużo go nauczyła, dała wiedzę i narzędzia do opracowania tej popularnej mangi.
„Jak stworzyłem Tsubasę” to nie jest burzliwa autobiografia, a raczej metodyczne dążenie do celu i nauka na błędach. Takahasi jawi się w niej jako spokojny utalentowany człowiek, który z pokorą przyjmuje krytykę i wskazówki, który ciężko zapracował na swój sukces. Nie pozbawiony talentu, jednak szybko dostał naukę, że talent to nie wszystko. W książce widać, iż w Japonii do przemysłu mangowego podchodzi się na serio. Zawodowy mangaka to nie tylko artysta realizujący swoja wizję. To raczej rzemieślnik tworzący produkt, który będzie cieszył odbiorcę.
U nas mówi się, że piłka nożna jest sportem narodowym i w wielu krajach porywa tłumy, ale nie w Japonii. „(…) w momencie rozpoczęcia publikacji »Kapitana Tsubasy« japońska drużyna narodowa jeszcze ani razu nie wystąpiła na mistrzostwach świata.”1 Tam młodzi chłopcy nie kopali piłki, a grali w baseball. Natomiast Takahasi idąc za radą, aby tworzyć historie o tym, co go pasjonuje, zafascynowany mundialem z 1978 roku i napędzany chęcią stworzenia czegoś oryginalnego postanowił sprzedać tym ludziom mangę o piłkarskich zmaganiach. Było to niewątpliwie ryzyko. On musiał nie tylko opracować fascynującą historie, ale wytłumaczyć zasady tej gry. Widać to nawet w autobiografii, kiedy czuje się zobligowany, aby wytłumaczyć czym jest przewrotka lub spalony i robi to dosyć obszernie.
Jeżeli już jesteśmy przy książce, to napisana jest poprawnie. W mojej ocenie trochę za dużo w niej powtórzeń Takahasi potrafi kilka razy cytować radę jaką dostał, albo przypominać coś np. fakt, że zanim stworzył Tsubasę dostał ileś tam wyróżnień i trudno mu było się wybić. Trochę jakby nie potrafił, albo nie czuł potrzeby znaleźć innego punktu wyjścia (a nawet słów) do dalszych rozważań. Na plus natomiast trzeba zaliczyć, że jest to całkiem konkretna autobiografia, a przy tym ciepła i pokorna. Mnie się podobała.
1 Yõichi Takahasi, „Jak stworzyłem Tsubasę”, tłum. Jakub Tepper, wyd. Openbeta, Warszawa 2025, s. 191.