Człowiek od Boga dany. Fragment książki „To nie był przypadek"

Data: 2025-04-10 16:30:02 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Ta książka nie jest tylko opowieścią Ewy Bednarkiewicz o wierze, o Bożym prowadzeniu i o tym, jak z perspektywy wiary widzi dzisiaj swoje życie.  

Ewa Bednarkiewicz przyznaje, że w jej życiu bywały długie okresy, kiedy nie myślała wiele o Bogu i wierze. Zmieniło się to powrocie do Polski z kilkuletniego pobytu zagranicą. W Anglii zajęta studiami i zarabianiem pieniędzy na życie i opłacanie egzaminów, kiedy dzień zaczynał się o dziewiątej rano a kończył o drugiej – trzeciej nad ranem, nie myślała o niczym innym jak tylko o tym, co czeka ją następnego dnia.  

– Dotknięcia Pana Boga, które zaczęłam odczytywać w jakimś momencie życia, pozwalają mi sądzić, że byłam i jestem w ręku miłosiernego Boga, który nade mną jest i mnie prowadzi – wyznaje Ewa. – Im jestem starsza, tym bardziej widzę że modlitwa, która zbliża do Boga, pomaga mi w odczytywaniu Jego zamysłów wobec mnie. Przynajmniej ja tego tak doświadczam.  

To jest także, choć drugoplanowo, opowieść o polskich losach w XIX, XX i XXI wieku. Opowieść o uwikłaniu w historię kresowych ziemian, wyrzuconych ze swoich rodowych gniazd w wyniku wojen i rewolucji oraz o przedwojennej inteligencji próbującej odnaleźć się w komunistycznej rzeczywistości. Jest to także piękne świadectwo życia ludzi wychowanych w pewnym etosie, w którym wiara, honor i służba innym stały na pierwszym miejscu.  

To nie był przypadek grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Ewy Bednarkiewicz To nie był przypadek zaprasza Rosikon Press. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment publikacji:

Człowiek od Boga dany

Był początek lat 60. Po maturze, zdanej w Liceum im. Jarosława Dąbrowskiego, Ewa rozpoczęła studia na Uniwersytecie Warszawskim. Pasjonował ją teatr, literatura, muzyka i kino. Inteligenta i pełna temperamentu prowadziła bogate życie kulturalne i towarzyskie ówczesnej artystycznej Warszawy.

– Bardzo chciałam być reżyserem teatralnym. Studiując polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim dorabiałam w Teatrze Narodowym jako statystka. Dyrektorem był tam Wilam Horzyca, stąd pomysł przerwania polonistyki, aby zobaczyć, jak wygląda praca aktorska. Wzięłam urlop dziekański na UW i zdałam do Wyższej Szkoły Teatralnej. Na reżyserię można było zdawać dopiero z tytułem magistra studiów poprzednich, a ja uznałam, że będzie mi łatwiej studiując dwa kierunki naraz. Okazało się to absolutnie niemożliwe, gdyż zajęcia w szkole teatralnej trwały od 10 rano do 10 wieczorem. Wszystko skończyło się źle  –wspomina Ewa. – Ciężko zachorowała mama, ojciec oburzony moimi eksperymentami ze studiami odmówił łożenia na moje utrzymanie.

W tej sytuacji Ewa musiała rozpocząć pracę zarobkową. Dość szybko, dzięki ludzkiej życzliwości, udało jej się wyjechać na trzymiesięczną praktykę do Anglii. Zarobione tam pieniądze miały jej wystarczyć na rozpoczęcie studiów języka angielskiego. Wróciła więc do kraju, aby oddać paszport służbowy i już prywatnie, a był to rok 1962, znów wyjechać do Anglii. Chciała nauczyć się języka angielskiego tak, by go wykładać po powrocie do Polski.

– Było mi bardzo trudno, szczególnie na początku – opowiada o studiach w Londynie. – Wiedziałam, że muszę liczyć tylko na siebie.  Znalazłam się w zupełnie obcym mi środowisku, w mieście, w którym w ogóle nie znałam ludzi. Pomijając zupełnie inne reguły życia, które jako obywatelce kraju za żelazną kurtyną były mi nieznane i słabo znałam język, miałam status au pair girl i mieszkałam u Anglików. Wszystko musiałam opłacić sobie sama, jeśli chodzi o edukację to nie tylko college, ale każdy egzamin. Po zdaniu egzaminu lower Cambridge, a następnie Proficiency, zaczęłam się przygotowywać do egzaminu Diploma of English, który był najwyższym stopniem znajomości języka angielskiego, uprawniającym do pracy zawodowej z marką University of Cambridge.

Ale właśnie wtedy, a było to po czterech i pół roku pobytu Ewy w Anglii, zadzwoniła jej mama i prawie płacząc poprosiła: „Córeczko, wracaj, bo ja sobie nie dam rady sama”.

Okazało się, że rodzice się rozwodzą.

– Byłam przerażona głosem mojej mamy. Nigdy mnie o nic nie prosiła. Ale wtedy jej głos mnie zaalarmował. Nie wahałam się ani chwili. Nie myślałam o tym czy wrócę do Londynu, czy będę mogła dokończyć studia z języka angielskiego. Wiedziałam, że muszę posłuchać mamy. Kochałam ją bardzo. Byłam niezwykle do niej przywiązana. Jej uśmiech, ciepło, miłość przez całe dzieciństwo dodawały mi odwagi. Jej głaskanie po głowie, kiedy było pusto w żołądku. Byłyśmy niezwykle zżyte. Nigdy z moim ojcem takiej relacji nie miałam.

„Mamo, postaram się jak najszybciej przyjechać” – powiedziała więc mamie.

Pracodawcy, u których Ewa miała stabilną pracę, byli zaskoczeni nagłym wyjazdem. Żegnali ją z żalem.

W ten sposób w końcu sierpnia 1967 roku Ewa była znów w Warszawie. Nie zdawała sobie sprawy, że po ponad czterech latach pobytu w Anglii, powrót do Polski z wielu powodów będzie szokiem.

Natychmiast po przyjeździe w mieszkaniu na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu zjawił się agent z SB. Zapukał o ósmej rano, przedstawił się, pokazał legitymację MSW i powiedział Ewie, że musi z nią porozmawiać.

„Czy pani woli w kawiarni czy w biurze?”  – zapytał. „Tylko w biurze będę z panem rozmawiać” - odpowiedziała stanowczo.

Te rozmowy trwały do stycznia.

– Musiałam mu opowiedzieć kilka lat pobytu w Londynie. Pytał czy znam tego, czy tamtego, po co tam byłam i co tam robiłam. Śmiać mi się chciało, że takich ludzi jak ja, z daleka od polityki, chce im się łapać i wypytywać.

Ewa musiała podpisać papier, że nikomu o tych rozmowach nie powie. Dopiero pod koniec spotkań dowiedziała się, co było ich przyczyną.

– Mój ojciec miał znajomego, wykładowcę Uniwersytetu Warszawskiego, który otrzymał nominację na dyrektora Instytutu Polskiego w Londynie. Przyjechał z żoną, przy okazji przywożąc mi jakąś paczkę od mamy. Przed Świętami Bożego Narodzenia zaprosili mnie do polskiej ambasady na sylwestra. Zgodziłam się. Niewiele pamiętam z tego przyjęcia, pamiętam natomiast dobrze, że kiedy wychodziłam zbliżył się do mnie jakiś urzędnik, który słyszał, gdy powiedziałam, że muszę jechać, bo ucieknie mi ostanie metro. „Ja panią chętnie podwiozę, bo będę jechał w pani stronę” – powiedział. Nawet nie spytałam, skąd wie w jaką stronę jadę, tylko bezmyślnie wsiadłam do jego samochodu. Do dziś dnia pamiętam jego nazwisko. Pojechał samochodem do Regent Parku, stanął i zaczął mnie emablować w sposób niedwuznaczny. Skończyło się na tym, że uderzyłam go w twarz. Wysiadłam z samochodu przy akompaniamencie niewybrednych wyzwisk i pogróżek pod moim adresem.

Kiedy miesiąc później poszłam do konsulatu w sprawie przedłużenie paszportu na podstawie zaświadczenia z college u, że studiuję, z przerażeniem zobaczyłam znajomą twarz, którą obdarowałam policzkiem w noc sylwestrową. Natychmiast dowiedziałam się, że ja już nie potrzebuję paszportu i mam przyjąć dokument powrotu do Polaki. Odpowiedziałam, że żadnego dokumentu nie wezmę, bo się uczę i muszę skończyć to, co zaczęłam, gdyż mnie to za dużo kosztowało. Byłam ostra. Powiedziałam: „Proszę o wizytę u konsula”. 

„Konsul takich osób jak pani nie przyjmuje” – odpowiedział, śmiejąc się cynicznie. „Tak pan myśli? To ja panu udowodnię, że może być inaczej”.

Ewa od razu pomyślała o dawnej szefowej z Animexu, która była wówczas z mężem-konsulem w Grecji. Zadzwoniła do niej i poprosiła o pomoc. Opowiedziała co się stało. Powiedziała, że ów urzędnik chciał ją zgwałcić, a teraz przez niego straci studia. Była szefowa z Animexu zapewniła, że konsul ją przyjmie. Istotnie, dwa dni później została zaproszona do konsulatu.

– Powiedziałam konsulowi, że muszę mieć przedłużoną wizę, bo mam egzaminy w college u, a jego pracownik nie chce mi przedłużyć pobytu. Powiedziałam o napaści w sylwestra. „Zaraz go zawołam” –  powiedział konsul. Znajomy mi urzędnik zobaczywszy mnie, zbladł na twarzy.

„Tak, oczywiście, tak, oczywiście” – odpowiadał na polecenia konsula. No i miałam sprawę załatwioną. Przedłużono i zwrócono mi paszport, i mogłam złożyć w Home Office podanie o odnowienie wizy.

Ale to nie był koniec sprawy. Po powrocie do Warszawy, w czasie rozmów z agentem z SB, Ewa dowiedziała się, że urzędnik konsulatu w Londynie złożył na nią donos do MSW. Twierdził w nim, że wie, iż chce ona zostać w Anglii i wyjść tu za mąż. Taki zarzut w dzisiejszych czasach swobodnego przemieszczania i osiedlania się w Europie, brzmi absurdalnie. W PRL jednak wszystko było na odwrót.

– Ten donos był powodem mojej inwigilacji przez urzędnika z MSW, który po pół roku rozmów i wypytywania mnie, pokazał mi ten dokument. Nareszcie zrozumiałam o co chodzi. Powiedziałam urzędnikowi MSW, że ten człowiek mnie napastował w Regent Parku w Londynie, w sylwestra. Wtedy broniąc się uderzyłam go w twarz i tak mi się odwdzięczył. „Ja to napiszę. Podpisze to pani?”- zapytał.  Odpowiedziałam, że oczywiście, podpiszę.

I na tym sprawa się skończyła. Ale policja polityczna PRL nie przestała się Ewą interesować. W tym czasie często chodziła na Uniwersytet Warszawski, blisko którego mieszkała, aby załatwić sobie prowadzenie lektoratów z języka angielskiego. Widziała więc doskonale brutalną interwencję milicji w czasie demonstracji studentów 8 marca. Jeszcze tego samego dnia napisała list do swojej koleżanki Danusi, która mieszkała w Kielcach, a z którą studiowała w Londynie.

– Napisałam jej: „Danusiu, nie masz pojęcia co tu się dzieje. Na teren uniwersytetu wjeżdżają samochodami ekipy facetów w cywilnych ubraniach, którzy biją studentów pałkami”. Napisałam, że na moim podwórku widziałam uciekające dziewczyny i mężczyznę po cywilnemu, który ciągnął jedną z nich za włosy i lał pałką. „Co ten Gomułka wyprawia! Co on sobie wyobraża? Gdzie my jesteśmy!” To był bardzo emocjonalny list. Napisałam jej też, że mnie przez trzy miesiące po powrocie do Warszawy ubecja ciągała na rozmowy, że kazali opowiadać, kogo w Londynie spotkałam. Napisałam to wszystko, co mi urzędnik z MSW kazał podpisać, że nikomu nie powiem – wspomina.

Jej mąż Maciej Bednarkiewicz, wybiegnijmy w przyszłość, opowiadał potem jako dowcip, jak to Ewunia w liście do koleżanki napisała, że Gomułka to idiota, a potem na przesłuchaniu w Pałacu Mostowskich dziwiła się, gdy pytali ją, co to miało znaczyć.

Ewa, w marcu 1968 roku, nie musiała długo czekać na wizytę panów w mundurach. Już na drugi dzień po napisaniu listu, który wrzuciła do skrzynki pocztowej przy Uniwersytecie, przyszła milicja. Była szósta rano, gdy weszli we trzech. Zabrali Ewę do siedziby stołecznej MO w Pałacu Mostowskich. Zaczęło się przesłuchanie. Ewie pokazano list do Danusi.

- Na przesłuchaniu mówiłam, że obowiązuje tajemnica korespondencji, że mam to przyrzeczone w konstytucji. Oni na to: „nie wie pani, że jest stan wyjątkowy, że są rozruchy i obowiązuje mały kodeks karny? Co pani miała na myśli pisząc, że Gomułka to idiota?” – wspomina. – Nigdy nie interesowałam się polityką i kłopot miałam ogromny z przypomnieniem sobie tytułu pana Gomułki. Uważałam, że sekretarz partii nie ma ze mną nic wspólnego, bo ja nie należę do partii. W końcu wymyśliłam odpowiedź: „Wie pan, jeżeli naczelnik państwa pozwala na bicie na uniwersytecie studentów przez ludzi niewiadomego pochodzenia, bo nie byli w mundurach, to ja uważam to za bezprawie”.  „Naczelnik państwa ostatni w tym kraju to był Piłsudski. Coś się pani pomyliło” – powiedział ostrym tonem jeden z przesłuchujących.

Drugi przesłuchujący grał rolę „dobrego”.

„ –Idę do bufetu. Może pani coś przynieść, bo pani śniadania nie jadła. Może papierosy?” – zapytał.

Pomyślałam: „O, to znaczy, że jadę na dół. Do piwnicy”.

Ewę zamknęli na 48 godzin.  Zabrali wszystko, co miała przy sobie. Siedziała w piwnicy. Musiała szorować czystą podłogę – to była jedna z peerelowskich metod zastraszania i poniżania zatrzymanych. Kiedy po 48 godzinach wyszła z piwnicy, zaprowadzili ją do jakiegoś prokuratora czy innego przełożonego, który po rosyjsku powiedział:

„– No, dziewoczka nie lzia, nie lzia”.

„– Czto eto nie lzia?” – zapytała odważnie.

Ewie groziła sprawa karna z 5. artykułu małego kodeksu karnego, czyli z tzw. szeptanki. – Panicznie bałam się wezwania do prokuratury. Bałam się, że mnie wsadzą do więzienia – wspomina. 

Mama Ewy bardzo mocno przeżywała zatrzymanie córki. Do tego w domu były ciągłe awantury z ojcem, który się wyprowadzał.

Ewa była zrozpaczona. „Ja już nie dam rady” – powtarzała w duchu.

Był początek września 1968 roku.

W tym czasie, przyznaje, nie była zbyt blisko Kościoła. W Anglii nie myślała o tym, że powinna szukać świątyni, żeby pójść w niedzielę na mszę św. Prawie w każdą niedzielę pracowała.

– Nigdy od Pana Boga nie odeszłam, ale do tego czasu nie podeszłam do Niego bliżej – wyznaje.

Ale tamtego wrześniowego dnia bardzo silnie poczuła, że musi iść do kościoła.

Poszła do najbliższej świątyni – kościoła Świętego Krzyża, który Ewie zawsze był bliski. To była jej parafialna świątynia, gdyż mieszkała z rodzicami na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Często, a szczególnie przed egzaminami maturalnymi czy na uniwersytecie, modliła się w bocznej kaplicy kościoła, przed obrazem św. Tadeusza Judy.

I tym razem uklękła przed wizerunkiem tego świętego, ale patrzyła wyżej – na ogromnych rozmiarów obraz Jezusa z Sercem gorejącym. Chrystus ubrany w czerwoną szatę, jedną ręką wskazuje na serce, a drugą wyciąga w kierunku patrzących. Stoi na kamieniu, na prawym brzegu Wisły, po drugiej stronie rzeki widać strzeliste wieże kościołów Starego Miasta. Autorem obrazu jest najprawdopodobniej Adolf Hyła, ten sam, który namalował obraz Jezusa Miłosiernego dla kaplicy w Łagiewnikach.

Ewa była zrozpaczona. Płakała.

– Patrzyłam na postać Pana Jezusa z Sercem gorejącym. W pewnej chwili doświadczyłam czegoś, czego do końca nie umiem nazwać. Miałam wrażenie, że Chrystus patrzy mi głęboko w oczy, a Jego serce bije – wspomina. – Patrząc na Pana Jezusa zaczęłam błagać o pomoc. Mówiłam: „Panie Boże, ja już nie dam rady. Błagam Cię, pomóż mi. Ja nikogo nie mam, nikogo, kto by się za mną wstawił”.

W tamtej chwili, na dnie rozpaczy i samotności, Ewa w pełnym zaufaniu oddała się Bogu. Zaufała Jego Miłości i Mądrości, i oddała się Jego prowadzeniu.

Ewa doskonale pamięta tamtą modlitwę przed obrazem Jezusa i pamięta dobrze, co wydarzyło się potem, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że to spotkanie zdecyduje o jej dalszym życiu.

Trzy dni po modlitwie w kościele Św. Krzyża Ewa poznała Macieja, przyszłego męża, wówczas aplikanta adwokackiego, a z czasem wybitnego adwokata, w latach 80. obrońcę i pełnomocnika w procesach politycznych, zaś po 1989 r. m.in. prezesa Naczelnej Izby Adwokackiej, sędziego Trybunału Stanu, posła, zaangażowanego w działanie na rzecz innych. Wtedy, we wrześniu 1968 r. Ewa poszła w jakiejś drobnej sprawie do koleżanki Iki, z którą nie utrzymywała częstych kontaktów, a która mieszkała blisko. Kiedy weszła do mieszkania, zobaczyła mężczyznę, stojącego w drzwiach między dwoma pokojami. Z mężem Iki oglądali mecz piłki nożnej. Ewa do dziś pamięta szaro-zielony kolor garnituru, który miał na sobie, dokładnie w kolorze swoich oczu. Po chwili zostali sobie przedstawieni. I tak się zaczęło.

— Maciek już na Boże Narodzenie 1968 roku oświadczył mi się, a potem poprosił o moją rękę mamę - wspomina.

Ślub wzięli 7 czerwca 1969 roku.

— Poprosiłam Pana Boga, żeby dał mi kogoś, kto by mi pomógł, bo ja nie dam rady sama. I wtedy zjawił się Maciek, aplikant adwokacki. I rozłożył nade mną parasol ochronny, który miałam przez następne niemal 50 lat – mówi Ewa. — Gdybym nie usłuchała mamy i nie wróciła z Londynu, pewnie nigdy bym nie poznała Maćka, który był najlepszym mężem na świecie.

I dodaje:– Dziękuję Panu Bogu, że odpowiedział na moją prośbę, którą zaniosłam w kościele Świętego Krzyża.

Ale ich wspólną świątynią był kościół św. Marcina na Starym Mieście. Tam wzięli ślub. Dlaczego w tym kościele?

Tę historię wspominali chętnie oboje.

Na jednej z pierwszych randek, a było to w niedzielę, spacerowali nad Wisłą, w towarzystwie basseta, psa Ewy, którego ktoś podarował jej przed wyjazdem z Londynu. W pewnej chwili Ewa zorientowała się, że jest już dość późno, a nie była jeszcze w kościele. Powiedziała więc, że musi iść, bo ma jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Wtedy, w latach komunistycznej walki z Bogiem i Kościołem, rzadko przy mało znanych sobie osobach rozmawiano o wierze i religii. Maciej, osoba głęboko wierząca, w lot chwycił, o co chodzi. „Ja też muszę załatwić tę samą sprawę” – odpowiedział. I tak po odprowadzeniu psa do domu Ewy, szli Krakowskim Przedmieściem szukając kościoła, gdzie mogliby uczestniczyć we Mszy św. W Krzyżu już się skończyła, u Wizytek już zaczęła. Doszli aż na ulicę Piwną, do kościoła św. Marcina, gdzie była msza św. o godz. 17.30.

– Przez całe nasze życie, w kolejnych latach, zamawialiśmy w kościele św. Marcina, 7 czerwca mszę św. z podziękowaniem za kolejny rok naszego małżeństwa. I ta msza św. jest odprawiana do dzisiaj. Ksiądz Andrzej Gałka, rektor kościoła św. Marcina, postanowił, że po śmierci mojego męża, który nie żyje już osiem lat, msza św. jest odprawiana w intencji zmarłego Maćka i za mnie żyjącą. Dla mnie ze względu na wdzięczność Bożej Opatrzności jest to bardzo cenne.

Publikację To nie był przypadek kupicie w księgarni Rosikon Press!

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
To nie był przypadek
Ewa Bednarkiewicz0
Okładka książki - To nie był przypadek

Ta książka nie jest tylko opowieścią Ewy Bednarkiewicz o wierze, o Bożym prowadzeniu i o tym, jak z perspektywy wiary widzi dzisiaj swoje życie.   Ewa...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje