Kto odpowiada za zniknięcia młodych kobiet? „Na kolana" Laury Potarzyckiej

Data: 2025-08-21 11:28:02 | aktualizacja: 2025-09-01 15:34:50 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 9 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet
News - Kto odpowiada za zniknięcia młodych kobiet? „Na kolana

Komisarz Jacek Mongiałło i sierżant Damian Kurka – doświadczeni policjanci z Wrocławia, stają przed trudnym zdaniem. Ktoś brutalnie zgwałcił żonę pierwszego z nich. Próba namierzenia przestępcy prowadzi ich do spraw nie tylko nierozwiązanych, ale i dawno zapomnianych. Tropy wiodą wprost do wychowanków spalonego domu dziecka i zaginionych tam przed laty pięciu dziewcząt.

Początkowo policjantom trudno połączyć kolejne wątki, ale ofiar jest więcej…

Co łączy Mongiałłę z wychowankami z bidula?

Kto odpowiada za zniknięcia młodych kobiet?

Czy komisarzowi i sierżantowi uda się rozwiązać sprawę dziewcząt z domu dziecka i młodych kobiet? Jak te sprawy się ze sobą łączą?

Na kolana - grafika promująca ksiązkę

Zapraszamy do przeczytania powieści Na kolana, której autorką jest Laura Potarzycka. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Na kolana:

Rozdział 1

Mała dziewczynka

Jestem małą dziewczynką na środku zamkniętego starymi kamienicami podwórka. Wysokie, obszarpane z elewacji i farby gmachy, zamykają we wnętrzu odór moczu. Brama wjazdowa jest idealnym punktem strategicznym do oddawania potrzeb fizjologicznych przez przypadkowych przechodniów wracających z monopolowego. Ktoś wymyślił, żeby zmieszać gamę zapachów, łącząc pijackie szczyny z psimi odchodami w toalecie dla zwierzaków, odgrodzonej drewnianym płotem, wysypanej na dnie piaskiem. We wnętrzu prostokątnego podwórka, gdzie miejscami na gołej ziemi próbuje wyrastać trawa, wysypują się z pełnych kontenerów śmieci, a z nich smród unosi się między futrynami okien, czule łaskocząc wnętrza domu odrażającą wonią. Zgniłe pomidory zgubiły swój owalny kształt wdeptane w ziemię przez tych, co zboczyli z drogi chwiejnym krokiem. Uliczki do klatek schodowych są wyłożone kostką. Ładne, bo nowe, jednak nie zawsze uda się wrócić z czystymi butami, brocząc w psim lub kocim gównie.

To centrum betonowego labiryntu posiada plac zabaw, złożony z trzepaka i dość nowej piaskownicy, gdzieniegdzie już poobijanej od opieranych o nią rowerków. Przy dziecięcym azylu znajduje się jedna ławka na dwie pofarbowane koloryzacją z orzecha panie, gdzie między pasmami brązu przebija siwy włos. Mama mówi, że to stare pijaczki i dzieci mają z różnymi facetami.

Justyna to córka tej z lewej, której pośladek zwisa za kończącą się deskę drewnianej ławki, tak otyła, że wydawałoby się, że jej stopy należą do gejszy i nikną w wulkanie tłuszczu eksplodującym z kolan. Marek i Wojtek to synowie tej z prawej, drobnej, jak na mój gust zbyt wysuszonej, krótko ostrzyżonej kobiety, przypominającej niekiedy w postawie i wyglądzie mężczyznę, będącej jak mama mówi: „podwórkowym megafonem”. Oczywiście nie do mnie, tylko do swoich koleżanek – pielęgniarek, jak ona. Słyszę wszystko, ponieważ mieszkamy w dość dużym, jak dla mnie pokoju z dwoma oknami, w tym jednym kuchennym. Łazienka jest wspólna dla wszystkich na korytarzu, ale pan Witek, z zawodu złota rączka, oddzielił z pokoju kawałek miejsca na brodzik i, jak to mówi, kibel. Mama jest dystyngowana – skąd wiem? Bo chodzi jak paw. Jej podłużna, zakończona szpiczastą brodą twarz, rysuje mapę pojedynczych bruzd, zaszpachlowanych kitem makijażu. Blask zielonych oczu tłumią poklejone czarnym mazidłem rzęsy, gęsto otaczające zmęczone powieki. Zanikłe usta podkreśla wyblakła, czerwona konturówka. Jasność jej skóry buduje wrażenie przezroczystości kruchego ciała, przytrzymywanego na powierzchni ziemi, dużą torbą zawieszoną na ramieniu. Niewielki obcas butów pozwala jej postaci falować, z każdym popełnianym z zaangażowaniem krokiem. Dziecięce ramiona, którymi ją otaczam, potęgują jej mizerność. Serce, którym żałuje mapy wspomnień wyrytych na jej skórze, odczuwa pragnienie przynależenia do mężczyzny. Nie konkretnego, ale byle jakiego. Nawet wielu byle jakich, którzy mogliby posklejać z jej zdruzgotanego życia kawałek prawdziwej rodziny. Szuka dla mnie szorstkich rąk ojca, jego brody drażniącej policzek na dobranoc, spokoju córki chowającej się w ramionach taty – taty, na którego nie pozwalam sobie nawet w marzeniach, bo boję się jego odejścia do rudej kurwy, która też pije lub „wylaszczonej”, farbowanej wodą utlenioną blondyny, przez co mam problem z rozróżnieniem owych starych pijaczek od tych rudych kurw. 

Tonąca w betonowych falach starych kamienic, wwiercam się nowym bucikiem w szary pył, prosząc o chwilę uwagi zaangażowane w zabawę towarzystwo. Mam nowe lakierki, czarnego koloru z białymi kokardami, na które czekałam do „po wypłacie”, ponieważ we wcześniejszych zrobiła się dziura, a z nią zaciek na nowych rajstopach. Żółć mojej jednej obecnie z trzech sukienek, jakie mam w posiadaniu, zwołuje stado czarnych denerwujących much, które staram się w zażenowaniu strącać na ziemię. Żółtej nie lubię, wolę różową, która jest w praniu. Z dobieranego warkocza wysuwają się pasma drażniących oczy, włosów. Co rano tworzy go mama, nieprzepadająca za gęstością mojej czupryny, nazywając ją strąkami. Przygotowuje trzema grzebieniami styl, w tym jednym z kilkoma połamanymi zębami.

Justyna bierze plastikowe wiaderko, napełnia piaskiem i zmierza w moją stronę. Jestem pełna podziwu dla jej stanowczego kroku ku mnie. Jej twarz wykrzywia grymas, którego nie rozumiem. Mamrocze pod nosem. Hałas dobiegający zza betonowej barykady zagłusza słowa, które staram się czytać z ruchu jej warg. Nie wszystko umiem powiedzieć, może i nie wszystko potrafię usłyszeć. Staje przede mną na oko jakieś dwa kroki. Bierze taki zamach, że musi odwrócić się prawie cała. Drobinki piasku szukają korytarzy, aby swobodnie spłynąć we wnętrze „dobieranego”. Czuję pod powiekami ból i drapanie, Skrzypi między zębami. Nogi drżą mi przez chwilę. Usiłuję wyciągnąć koleżeńską niespodziankę z oczu i ust. Łzy uwalniają niewygodny piasek. Jestem skłonna uciekać, ale się wstydzę. Czerwony rumieniec zalewa obolałe od uderzenia brudem policzki. Doznaję w tym swojej winy. Nie szukam żadnego scenariusza, który mogę w tej sytuacji wykorzystać. Stoję wryta, wbetonowana w betonowych kamienicach mojego podwórka i pozwalam, aby ona nasypała mi w twarz piasku. Pozwalam, bo nie rozumiem, szukając w pamięci możliwej przyczyny. Stoję wyprostowana, ale we wnętrzu kulę się w sobie, uciekam w myślach do ramion taty, bez twarzy i wizerunku. Do zapachu dezodorantu NIVEA. Do miejsca oddzielonego kreską na ziemi czarodziejskim patykiem, gdzie niewidzialna bariera zatrzyma rozszalały piach, atakujący twarz. Choć tego nie chcę, ogarnia mnie „przepraszam”.

–– Wypierdalaj! – krzyczy.

Strużka wyplutej śliny ląduje na moim czole, rozdzielając się na dwa nurty, spływające po policzkach. Wielka łapa strachu ściska pulsacyjnie żołądek. Matka Justyny zerka spode łba, zabawiając towarzyszkę w dalszym ciągu rozmową. Lekki uśmiech jest aprobatą do ataku na mnie. Bezczynność potęguje jej agresję, a ja ze strachu boję się ruszyć. Unikam nawet myśli o odwecie w obawie niewyobrażalnych tortur. Z opresji ratuje mnie rozbłyskujące w tunelu kamienicy światełko – to mama. Zrywam się w nogi, omijam Justynę, biegnę co tchu…

Śniłam. Powracające z oddali dwudziestu kilku lat obrazy, rozmyły pierwsze mrugnięcie powiek. Ciepło parującego, otulonego termosem pościeli ciała, ulatywało w kolory kwiecistego materiału. Spojrzałam na zaciek zdobiący kąt ściany, który błyszczał oświetlony słońcem, wdzierającym się nieszczelnością rolety. Prędkość aut przecinała zasłony spalin, rozpraszając cząstki, co ułatwiało ich transport do wewnątrz. Bosą stopę oparłam o chłód podłogi. Wytarte gdzieniegdzie gumoleum łaskotało podeszwę. Zdrętwiałe kolano pulsowało, trzymając resztę ciała w sztywnym układzie. Przetarłam oczy wierzchem dłoni, ściągając z nich senną mgłę. Zmusiłam ciało do podjęcia stabilnego kroku i stanęłam na posadzce. Ciężar nocnego snu wciskał głowę do wnętrza barków, powodując wrażenie skurczenia. Wyciągnęłam do góry ręce, aby nadać sobie właściwego wzrostu. Krokiem lunatyka ruszyłam w stronę łazienki, trącając pozostawioną na krześle torebkę. Blade światło żarówki nad lustrem podkrążyło powieki w odbiciu. Zmyłam resztki wczorajszego makijażu. Ruszyłam zjeść na śniadanie pierwszego papierosa. Podparłam łokieć o blat stołu, pozwalając kłębom dymu rozprzestrzeniać się po kuchni. Zapach cygaretki zmieszał się z wonią spalin w uchylonym oknie.

Wróciłam myślami do dzieciństwa, odtwarzając poczucie krzywdy i spojrzenie Marka na moje wówczas podupadłe ego. W brzuchu rozległo się mrowienie, przywołujące ból odtrącenia dobroci serca i naiwności, przez którą wiele razy stawano na moim honorze. Podkurczyłam kolana, opierając pięty o brzeg poduszki krzesła. Objęłam dłońmi własne ramiona, opierając na nich głowę. Brak tu jej słomianych włosów, otaczających troskę ukrytą w twarzy. Połysku zielonych oczu i kruchości dłoni, trzymających w ryzach trzydziestometrowej powierzchni, porządek. Tak, zdecydowanie brak tu ładu. Pokonałam skrzypiące stopnie z niezwykłą starannością. Popękana farba odkrywała przeszłość ścian korytarza. Przystanęłam na ostatnim stopniu, wgapiając się w poczerniałą mapę pęknięć, odkrywającą czerwień nabazgranego przed laty napisu: „Róża to kurwa”. Obdarzona oryginalnym imieniem, odczuwałam swoją obecność w pogardliwych spojrzeniach sąsiadów, w centrum wydarzeń patologicznego życia. Gdyby mama nazwała mnie bardziej pospolicie, nie chodziłoby wcale o mnie. Spod farby przebijał się fragment pierwszej litery, a napis nie był już czytelny. Jednak świadomość, że tam był, wywoływała poczucie lęku, że oto ja jestem dziewczyną z napisu na ścianie, której numer telefonu można spisać z drzwi męskiego kibla.

Zeskoczyłam ze stopnia i wybiegłam na zewnątrz. Owładnął mnie specyficzny zapach niezmieniający się od lat, zakleszczonego w ścianach budynków, nieświeżego powietrza. Mimo obszernej powierzchni miastowego podwórka wywołujący specyficzną klaustrofobię. Wgniatający się w nozdrza, rozpychający płuca, przez który od pierwszego wdechu potrafi rozboleć głowa. Ratunkiem jest tylko ucieczka do labiryntu ulic, gdzie bezimiennie można wtopić się w tłum, a o tej porze roku brud wspomnień kłębiących się w głowie koi zimny, wyjątkowy i delikatny śnieg.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Na kolanaPowieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Na kolana
Laura Potarzycka2
Okładka książki - Na kolana

Komisarz Jacek Mongiałło i sierżant Damian Kurka - doświadczeni policjanci z Wrocławia, stają przed trudnym zdaniem. Ktoś brutalnie zgwałcił żonę pierwszego...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje