Mam całe życie na targowanie się! Fragment książki „Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei"

Data: 2022-05-20 14:21:48 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei to pierwszy tom porywającej sagi historycznej, porównywanej do Stulecia winnych.

Powieść o zwykłych ludziach, którzy w przededniu Powstania Wielkopolskiego, żyli, cierpieli, kochali i budowali podwaliny rodzącej się Drugiej Rzeczpospolitej.

Luty 1916 roku. Dwudziestoletnia Irena Kałuża wyjeżdża na zawsze z rodzinnego Pleschen do Westfalii, za chlebem. Zostawia córkę, trzyletnią Helenę, która jest owocem zakazanego związku z pruskim oficerem. Dziewczynkę wychowuje babcia oraz cała kamienica, którą zamieszkująosoby stanowiące przekrój ówczesnego społeczeństwa wielkopolskiego - bogaci właściciele kamienicy, zubożała ziemianka, rodzina żydowska, aspirujący aplikant radcowski i szewc z rodziną.

Na świecie toczy się krwawa wojna, a w kamienicy na Gnieźnieńskiej 10 normalne życie, w której walka o byt, sprzeciw wobec germanizacji, dramaty rozstań i choroby przeplatają się z małym codziennym szczęściem, miłością, przyjaźniami i ludzką życzliwością.

Obrazek w treści Mam całe życie na targowanie się! Fragment książki „Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei" [jpg]

Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Słowne. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei

Pleschen wyglądało niemal tak samo jak jego rodzinne Szamotuły, było tylko nieco mniejsze i jakby bardziej zwarte. Przynajmniej Aleksander odniósł takie wrażenie.

Świetnie pamiętał szamotulski kwadratowy rynek z landraturą na środku, okazały słup ogłoszeniowy z zegarem, uliczki odchodzące promieniście od rynku. Szamotuły, zwane z pruska Samten – chociaż w mieście nikt z rdzennych mieszkańców tej nazwy nie używał, nawet sami Niemcy próbowali wymawiać ją z polska, co brzmiało mniej więcej jak Szamotulen – były miastem zamożnym i tętniącym życiem.

W Pleschen nie było takiego słupa, budynki wydawały się mniejsze i ulic było mniej. Natomiast – podobnie jak w Szamotułach było tu sporo ludzi, bo na rynku odbywał się również targ. Aleksander spędził tu kilka dni. Nocował w hotelu Victoria i przemierzył miasto wzdłuż i wszerz, obserwując przechodniów – w dorożkach, jadących wozami drabiniastymi z towarem na targ, z małymi dziećmi na spacerze, spieszących się do fabryk, flirtujących na parkowych ławkach, dyskutujących przy małych okrągłych stolikach w conditorei czy wreszcie nierobiących nic, po prostu przechodzących obok niego.

Po pięciu latach spędzonych na studiach prawniczych w Breslau klimat małego miasta niezwykle przypadł mu do gustu. Mimo sporej odległości dzielącej Pleschen od Posen, co wiązało się z dłuższym spędzaniem czasu w podróży – wszak aplikację trzeba odbywać również w sądach – Aleksander zdecydował, że przyjmie ofertę asesora Wilhelma Knappego i zostanie w Pleschen, by zrobić aplikaturę. Co będzie robił potem, zastanowi się w trakcie czterdziestu sześciu tygodni praktyki.

Pana Knappego polecono mu jeszcze w Poznaniu. Był to doświadczony adwokat niemieckiego pochodzenia, który praktyki odbywał w Posen. Z tego, co Aleksander słyszał, był nawet zaangażowany w obronę rodzin organizujących strajk dzieci we Wrześni. Odważny i doświadczony człowiek – takiego mu teraz trzeba. Jak się uczyć, to od najlepszych.

Jedyne, co pozostało teraz Aleksandrowi, to znaleźć przyzwoite i niedrogie lokum. Od znajomych z Posen otrzymał informację, że państwo Szewczyńscy mają do wynajęcia nieduże dwupokojowe mieszkanie, za to położone w świetnym punkcie – niedaleko rynku. Kamienica mieściła się na rogu ulic Gnieźnieńskiej i Tyniec. Była duża i miała raczej prostą bryłę – brakowało jej secesyjnych ozdób, charakterystycznych dla miejskiej zabudowy w Provinz Posen. Z zewnątrz wyglądała jak zwykła czynszówka – dwa piętra plus mansarda, na dole karczma prowadzona przez Żyda Josifa Gellerta, a po drugiej stronie bramy zakład szewski Wacława Tokarskiego, do którego wchodziło się od strony podwórka.

Aleksander, będący świeżo pod wrażeniem spotkania z potencjalną sąsiadką, zapukał do drzwi Szewczyńskich. Był niemal pewien, że zdecyduje się na wynajem mieszkania. Otworzyła mu młoda, blada kobieta o wyglądzie angielskiej aktorki June Tripp, którą Aleksander widział na filmie w kinie w Breslau. Miała zamyślone, smutne oczy, a jej blond włosy zaplecione były w kok i misternie ułożone w fale nad czołem.

– Dzień dobry, czy mam przyjemność z panią Szewczyńską? Ukłonił się nisko.

Kobieta uśmiechnęła się niemal niezauważalnie. Wyglądała na zmęczoną.

– Tak, to ja. Zapewne pan jest tym aplikantem adwokackim z polecenia naszego serdecznego przyjaciela, pana Seydy? – Dopiero teraz wyciągnęła rękę, na której Aleksander złożył dyskretny pocałunek.

– W rzeczy samej. Rozumiem, że oferta wynajmu mieszkania jest nadal aktualna?

Pani Szewczyńska otworzyła szerzej drzwi.

– Tak, zapraszam do środka, odnajdę tylko klucze. – Podeszła do dużej komody, nad którą Aleksander dostrzegł elegancki czarno-mleczny kinkiet w stylu art deco. Widać pani Szewczyńska śledziła najnowsze trendy w dziedzinie wystroju wnętrz. – Będę musiała oprowadzić pana po mieszkaniu sama, bo jak pan zapewne wie, męża niestety nie ma w domu.

łowa „jest na froncie” nadal nie przechodziły przez usta Henryki. Wolała myśleć, że go po prostu nie ma. Wyjechał i zaraz wróci.

– Oczywiście. Nie zajmie nam to dużo czasu, wie pani, nie jestem wybredny.

– Mieszkanie mieści się w drugiej klatce schodowej, na drugim piętrze. Miałby pan za sąsiadki panią Kałużę i jej wnuczkę. Bardzo miłe osoby.

– O tak, wnuczkę pani Kałużowej zdążyłem już chyba poznać. Zaiste, bardzo miłe dziecko. – Wrócił myślami do rozmowy sprzed chwili. Dziewczynka zrobiła na nim wrażenie rezolutnej i grzecznej, mimo że Stefania myślała w tamtym momencie zgoła odwrotnie.

Przeszli do klatki schodowej mieszczącej się naprzeciwko mieszkania właścicieli. Panował tu mrok, w powietrzu unosił się zapach zbutwiałego drewna. Na każdym piętrze zamontowana była solidna umywalka. No proszę, jest i woda dociągnięta, pomyślał Aleksander. Na pierwszym piętrze była tylko jedna para drzwi z tabliczką „Gellert”, na drugim mieściły się dwa mieszkania. Spojrzał na tabliczkę z napisem: „Adela Kałuża, prasowaczka”. Kolejna miła niespodzianka – będzie miał gdzie oddawać koszule.

Drzwi do pustego mieszkania otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Szewczyńska przekręciła pokrętło elektryczne – z sufitu rozbłysło mdłe światło małej żarówki. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi i niedużej kuchni ze wstawioną tam angielką. W jednym pokoju zobaczył wąskie łóżko i trzydrzwiową szafę z okuciami, w drugim – puste półki, okrągły stół, otomanę i ogromny fotel. Oprócz tego żadnych ozdób, kwiatów czy innych bibelotów. Znakomicie, lubił ascetyczne wnętrza.

– Czynsz wynosi sto marek płatne z góry do dziesiątego każdego miesiąca. – Głos pani Szewczyńskiej roznosił się echem po pustym mieszkaniu. – Będzie pan zadowolony. Mamy szczęście do lokatorów.

– A co z hałasami dochodzącymi z karczmy? – Miller co rusz słyszał pokrzykiwania pijanych chłopów. Pewnie tak jest zawsze.

– No cóż, nie ukrywam, że trochę nam to uprzykrza życie. Ale hałasy są na ogół w piątki, poza tym państwo Gellertowie to uczynni sąsiedzi, zawsze chętni do pomocy. – Widać, że pani Szewczyńskiej zależało na lokatorze.

Aleksander nie był zaskoczony, wszak w czasie wojny liczył się każdy grosz, a o zarobek było niezmiernie trudno.

– Jeśli pan chce, mogę poprosić moją służącą, by założyła panu welurowe story. One nie tylko zatrzymują nieco hałasu, lecz także pomagają utrzymać w zimie ciepło w mieszkaniu, a latem przed nim chronią.

– To dobry pomysł, jeśli można, to poproszę. Decyduję się na to mieszkanie.

Szewczyńska wyglądała na nieco zaskoczoną.

– Tak od razu? Przyznam, że jest pan pierwszym lokatorem, który nie chce się targować.

– Miła pani, mam całe życie na targowanie się. Zawodowo, rzecz jasna! Póki mam fundusze, nie będę szarpać się o kilka marek. Myślę, że to dobra inwestycja w dobrosąsiedzkie stosunki.

Henryka uśmiechnęła się i Aleksander odniósł wrażenie, że był to pierwszy szczery uśmiech od początku ich rozmowy. Skryta kobieta. Wyciągnęła do niego po męsku rękę.

– Witam pana na Gnieźnieńskiej.

***

Aleksander Miller pochodził ze spolszczonej półniemieckiej rodziny.

Jego ojciec Hans urodził się w Popówku koło Szamotuł, ale rodzice przeprowadzili się do Posen, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Tam założyli drogerię na Górnej Wildzie. Biznes szedł tak dobrze, że Hans stał się jedną z lepszych partii w środowisku drobnych kupców. Ożenił się z Polką, Wandą z Otmianowskich, córką prezesa Związku Towarzystw Kupieckich. Po ślubie młodzi zdecydowali, że żadne z nich nie ma ochoty parać się kupiectwem. Za posag Wandy i kapitał, który zgromadził Hans (zwany odtąd Janem), odkupili od niejakiego Bonawentury Pawłowskiego fabrykę wody selterskiej i już wkrótce stali się potentatami w całym Provinz Posen, a nawet dalej, bo ich woda była eksportowana również do Westfalii.

Ten pochodzący z Hesji napój produkowano z wody destylowanej z dodatkiem kwasu węglowego oraz soli kuchennej. Był wówczas niezwykle popularny – świetnie gasił pragnienie, mówiono też o jego licznych walorach zdrowotnych.

Woda selterska przyniosła Millerom spory majątek – na tyle duży, że mogli wykształcić jedynaka w najlepszych placówkach oświatowych. Aleksander nie przejawiał chęci przejęcia biznesu, był natomiast bardzo oczytany i kochał historię. Rodzice zdecydowali, że studia prawnicze będą najlepszym rozwiązaniem. Na prawników popyt był zawsze – co prawda bismarckowa administracja nie pozwalała zatrudniać Polaków w sądownictwie czy innych urzędach państwowych, ale mogli oni praktykować w adwokaturze. Ich całkowita liczba nie była imponująca – w samym Posen było niespełna trzydziestu polskich prawników, a w całym Provinz Posen – nieco ponad czterdziestu. W tym samym czasie adwokatów pochodzenia żydowskiego bądź też niemieckiego było ponad trzykrotnie więcej.

Dla Aleksandra nie stanowiło to przeszkody. Był młody, ambitny i nastawiony na sukces. Wierzył, że może dużo zdziałać w adwokaturze, i rwał się do pracy w samorządzie adwokackim. Liczył na to, że praca z panem Knappem mu to umożliwi.

Państwo Millerowie martwili się nieco, że syn nie przejawia w najmniejszym stopniu chęci do żeniaczki. Wszak miał już dwadzieścia pięć lat i najwyższy czas, żeby znalazł sobie dobrą i ładną żonę.

Sami nawet zaangażowali się w swaty. Podsuwali jedynakowi raz po raz propozycje kandydatur co ładniejszych i mądrzejszych córek kupców. Aleksander jednak nie był nimi zupełnie zainteresowany. Owszem, był zawsze miły, szarmancki i chętnie umawiał się z dziewczętami, a to na wyjście do conditorei, a to do filharmonii, na ile pozwolił repertuar mocno okrojony w czasie wojny. Jednak na tym znajomość się kończyła.

Hans i Wanda ostatecznie zdecydowali, że nie będą się wtrącać do życia uczuciowego swojego potomka. Zresztą Aleksander opuścił ich już całe lata temu – najpierw wyjechał na studia do Breslau, teraz robił aplikaturę w niedużym wielkopolskim miasteczku (ale za to pod okiem znakomitego asesora). Czuli, że ich wpływ na syna jest bardzo ograniczony.

I tak musieli zdrowo się nagimnastykować, żeby załatwić mu zwolnienie z wojska. Na szczęście zaprzyjaźniony lekarz z Szamotuł, pan Szwarc, wystawił Aleksandrowi podrobione dokumenty poświadczające jego rzekomą – niezwykle poważną – wadę serca, która wykluczyła go z niemal każdej aktywności fizycznej. Do tego dołożył jeszcze melancholię i skłonność do popadania w manie prześladowcze. Komisja poborowa jednogłośnie odrzuciła kandydaturę. Na co armii kajzera niezrównoważony Polak ze słabym sercem?

Z czystym sumieniem rodzice wypuścili Aleksandra w dorosłe życie, do Pleschen. Na tę bezsensowną wojnę nikt go przynajmniej nie wyśle, a ożeni się, kiedy będzie chciał. W końcu to mężczyzna.

***

Wprowadzenie się Aleksandra na Gnieźnieńską było ogromną atrakcją dla Heleny i pozostałych dzieci.

Dla większości z nich był to pierwszy nowy lokator, który wprowadził się do kamienicy. Ostatnią osobą, która pojawiła się z zewnątrz, była Stefania. Było to niemal siedem lat temu, większości dzieciaków nie było jeszcze na świecie, a te, które były, nic z tego nie pamiętały.

Poza tym Aleksander był elegancki i z innych sfer, niemal jak panna Stefania. Jednak Stefania przez siedem lat zdążyła już do siebie przyzwyczaić wszystkie dzieciaki i była „swoja”. Pan Miller był nowy, w dodatku wyglądał na bogatego, no i był mężczyzną, a przecież wiadomo, że większość mężczyzn to teraz u Szkiebrów służy, gdzieś tam na wielkiej wojnie.

Informację o wprowadzeniu się Millera rozniosła Helena. Młodzi Białasowie i Gellertowie prześcigali się w domysłach, co też taki bogaty pan może ze sobą przywieźć, jak się ostatecznie „do nich” wprowadzi.

– Jo wam mówie, on ma pewnie wuchta bejmów* i on tu nam dom tak odpicuje, że chłopaki z rynku będą gały wytrzeszczać, jak zobaczą, jak my mieszkomy, tej – dywagował Bolek pewnego sierpniowego popołudnia, kiedy cała gromada siedziała na podwórku po całodziennych zabawach. Towarzyszył im Felek, którego mama – ku zdziwieniu całej dzieciarni – zrobiła się ostatnimi czasy niezwykle wyrozumiała. Felek mógł wychodzić na dwór do woli.

– Ale dlaczego on ma nam dom odpicować? Przecież to dom mojego ojca i mojej mamy – zdziwił się młody Szewczyński. – Mój ojciec i moja mama robią tutaj, co chcą, a nie jakiś nowy pan. A poza tym mój ojciec jest na wojnie – dodał z nieskrywaną dumą.

Zarówno Gellertowie, Białasowie, jak i mała Kałużówna zazdrościli Felkowi ojca na wojnie. Ani Josif Gellert, ani Czesław Białas nie zostali powołani. Prawo Cesarstwa Niemieckiego mówiło jasno – jedyni żywiciele rodziny nie szli na wojnę, ale tego dzieci z Gnieźnieńskiej nie wiedziały. Zachwycały się natomiast mundurem „szanownego pana Szewczyńskiego”, który widziały na zdjęciu. Pewnego dnia Felek, korzystając z kolejnej niedyspozycji matki, leżącej w buduarze z „globusem”, wyniósł z domu fotografię ojca, która dopiero co przyszła z Francji. Mama oprawiła ją i postawiła na komodzie w salonie. Pan Szewczyński wyglądał na fotografii niezwykle dostojnie. Miał elegancki mundur i spodnie z lampasami, na jedno ramię narzucił płaszcz, na głowie nosił rogatywkę, a u boku miał imponujący pałasz.

– Wiecie, że ojciec jest w Błękitnej Armii i te mundury są błękitne, i dlatego ta armia tak się nazywa? – objaśniał z dumą Felek.

Helena długo wpatrywała się w fotografię. Zazdrościła Feliksowi nie tyle ojca w armii, ile ojca w ogóle. Ona sama nie wiedziała, kim był jej ojciec. Nikt niczego nie chciał jej powiedzieć. Za każdym razem, kiedy pytała o to babcię, ta mówiła tylko:

– A ty ciągle swoje, pytosz i pytosz. Mówiłam ci, twojego łojca nie ma i nie będzie. Wyjechoł i umorł.

Zawsze to samo, choćby Helena pytała tylko o to, czy był miły, czy był przystojny i czy z mamą chodzili do conditorei, tak jak czasem chodzili państwo Szewczyńscy. Babka milczała jak grób. Dzieciaki z Gnieźnieńskiej też nie potrafiły jej odpowiedzieć na to pytanie. Starsi pamiętali tylko jej mamę, którą ona sama pamiętała coraz mniej.

Helena lubiła sobie wyobrażać, że mama pojechała szukać ojca, który – tak czuła – wcale nie umarł. Marzyła o tym, że w końcu mama odnajdzie ojca gdzieś na końcu świata i pewnego dnia przyjedzie po nią, ubrana w ten sam piękny płaszcz z futrzanym kołnierzem, na którym błyszczały śliczne kropelki ze stopniałego śniegu. I – tak jak wtedy, gdy wyjeżdżała – uklęknie naprzeciwko niej i powie jej: „Helenko, jadymy do domu. Będziesz miała piękny pokój, będziesz jadła dobry ajntopf, będziesz miała kilka sukienek i dużo książek, i piękne lalki, które zamykają i otwierają same oczy. I będzie tam twój tata”.

Tymczasem na Gnieźnieńskiej nie było ani mamy, ani ojca, ani dobrego ajntopfu, o ładnych sukienkach nie wspominając. Lalka była jedna i miała na imię Malka.

– A ja i tak mam z was najlepiej, bo ten nowy pan Miller będzie mieszkał koło mnie! – Podniosła hardo głowę.

Może i nie miała taty ani mamy, a na obiad ajntopfu ani czulentu, ale za to miała twardy charakter. Wyrabiała go nieustannie w potyczkach słownych z małymi sąsiadami i podczas rozmów cioci Stefanii z wieloma eleganckimi i ważnymi ludźmi.

Bolek i Dawid zaczęli rechotać.

– No i co z tego? – Dawidek nie mówił zbyt wiele, ale zawsze celnie.

– Na pewno ma dużo książek i mi pożyczy, a ciocia Stefania będzie mi czytać! – Helena bujała się na niskim płotku odgradzającym kurnik od podwórka.

Odbijała się bosymi stopami od klepiska i wychylała raz do tyłu, raz do przodu. W pewnym momencie zeskoczyła z płotka i rozłożyła ręce, jakby miała oznajmić swoim młodym sąsiadom wielką nowinę.

– Ciocia na pewno zostanie żoną tego pana i ja będę ich odwiedzać! – Sama dopiero przed chwilą wpadła na ten pomysł, który ogromnie ją podekscytował. Ach, to byłoby cudownie mieć ciocię z wujkiem. Cioci na pewno byłoby weselej!

– No właśnie, może nasza panna Stefania w końcu by sobie znalazła jakiego męża? – Do rozmowy wtrąciła się Genia, którą sprawy obyczajowe interesowały daleko bardziej niż wojna i książki. Mama mówi, że robi się z niej stara panna.

– Przecież panna Stefania nie jest stara! – krzyknęła Ryfka Gellert tak donośnie, że jej słowa rozniosły się echem po całym podwórku.

– No właśnie! – wtórowała jej Helena.

– Jest stara, jest. Mama mówi, że ma dwadzieścia siedem lat, a jak ma się tyle lat i się nie ma chłopa, to już nie będzie się go miało, bo jest się za starym.

– Ciocia może mieć każdego chłopa, jakiego chce! Ale ciocia… Ona… – Helena zastanawiała się, jak wyjaśnić, co robi Stefania, wszak ona sama niewiele z tego rozumiała. – Ona walczy o Polskę!

– Jak to walczy, jak nie ma munduru? – Dawid trzeźwo zakwestionował słowa Heleny.

– No właśnie, panna Stefania nie walczy, mój tata walczy i jest w Błękitnej Armii! – wtrącił się Feliks.

Każdy moment był dobry, by przypomnieć o tacie w wojsku. Helenie zbierało się na płacz. Na ogół argumentów miała co niemiara, ale teraz zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.

– Już ja wam powiem, o co ona walczy, ale muszę cioci zapytać. I wy się w ogóle nie znacie. – Kałużównie zaczęła się trząść broda. Ach, ci przemądrzali chłopcy!

– Dobra, nie rycz, tej. Bydzie fajnie z tym nowym panem, a panna Stefania też jest fest kobita. – Bolek szturchnął Helenę tak, że prawie się przewróciła. Jednak było to szturchnięcie z gatunku przyjaznych. Hela była fajną dziewczyną i na ogół się nie mazgaiła. Tym bardziej się zdziwili, że tak się wzburzyła.

– Hela, nie płacz, chodź się pobawimy! – Ryfka zawsze stała murem za przyjaciółką.

Dziewczynki oddaliły się w kierunku klatki schodowej prowadzącej do mieszkania Gellertów, Kałużów, a wkrótce i pana Millera. Helena otrząsnęła się po chwilowej utarczce słownej. Nie mogła jednak przestać myśleć o swoim – w jej mniemaniu – genialnym planie matrymonialnym. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby pan Miller zakochał się w cioci Stefanii!

Książkę Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei
Dagmara Leszkowicz-Zaluska4
Okładka książki - Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei

Pierwszy tom porywającej sagi historycznej porównywanej do Stulecia winnych. Powieść o zwykłych ludziach, którzy w przededniu Powstania Wielkopolskiego...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Paderborn
Remigiusz Mróz
Paderborn
Fałszywa królowa
Mateusz Fogt
Fałszywa królowa
Między nami jest Śmierć
Patryk Żelazny
Między nami jest Śmierć
Zagraj ze mną miłość
Robert D. Fijałkowski ;
Zagraj ze mną miłość
Ktoś tak blisko
Wojciech Wolnicki (W. & W. Gregory)
Ktoś tak blisko
Serce nie siwieje
Hanna Bilińska-Stecyszyn ;
Serce nie siwieje
The Paper Dolls
Natalia Grzegrzółka
The Paper Dolls
Słowa wdzięczności
Anna H. Niemczynow
Słowa wdzięczności
Zranione serca
Urszula Gajdowska
Zranione serca
Pokaż wszystkie recenzje