Nic nie trzymało mnie już w Paryżu. Fragment książki „Róża Napoleona"
Data: 2023-11-20 14:11:06 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 9 min.Francja, 1790 rok. Kobieta, która wiele lat później zasłynie jako Józefina Bonaparte, ucieka z ogarniętej zamieszkami Martyniki do Paryża. Kilka lat wcześniej opuścił ją mąż i sama musi stawiać czoła losowi. Okazuje się jednak, że również w Paryżu ani ona, ani jej dzieci nie są bezpieczne - zaczęła się rewolucja francuska. Oskarżona o wrogość wobec rewolucji, Józefina trafia do jednego z osławionych więzień dla zwolenników monarchii. Czeka ją gilotyna.
Tymczasem młody wojskowy, Napoleon, na swój sposób szuka szczęścia i uznania. Jest zdolny, obdarzony silną wolą i ponadprzeciętnym zmysłem strategicznym - ma wszystko, by osiągnąć wielki sukces. Podobnie jak Józefina czuje się jednak zagubiony w szybko zmieniającym się świecie.
Kiedy ich drogi się przetną, historia wkroczy na inne tory.
Do przeczytania książki Róża Napoleona zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Róża Napoleona:
Z marynarskim workiem z prowiantem, otrzymanym od jednego z kucharzy, sakiewką monet i tylko w takim ubraniu, jakie miałyśmy na sobie w chwili wyjazdu, schodzimy z trapu La Sensible. Grunt pod moimi nogami kołysze się, jakby fale nie mogły się ze mną rozstać. Hortensja trzyma mnie mocno za rękę, a Eufemia próbuje oprzeć się o pusty, pozostawiony przez kogoś wózek ręczny.
W bresteńskim porcie jest tłoczno. Wokół widzimy załogantów, odchodzących każdy w swoją stronę, niektórzy jedynie z tobołkiem, inni z ciężkimi kuframi bagażowymi. Na trapie marynarze tworzą ludzki łańcuch: ładunek jest przekazywany z rąk do rąk, a ostatecznie wrzucany do wozów na nabrzeżu. Kapitan z mostka kapitańskiego statku widzi, że wszystko przebiega zgodnie z zasadami. Nasze spojrzenia się krzyżują i uniesionym do góry kciukiem życzy nam powodzenia. Uśmiecham się do niego, podnoszę rękę w geście pożegnania. Przyda się nam jego zachęta, podczas podróży słyszałyśmy niepokojące wieści: ludność mocno odczuła kryzys gospodarczy ostatnich lat, w miastach jest niespokojnie. Im więcej słyszałam, tym większe wątpliwości mnie ogarniały. Czy podjęłyśmy właściwą decyzję, wracając tutaj?
Pewnego ciepłego wieczoru rozmawiałyśmy na pokładzie z Eufemią i jednym z marynarzy. Opierał się o maszt, a my siedziałyśmy na drewnianych skrzyniach z linami.
– Chłopi – powiedział – robotnicy, kupcy, a nawet niższa szlachta domagają się zmian, same zobaczycie.
Skinęłam zmieszana.
– Czy nie jest pani wicehrabiną?
Ponownie skinęłam.
– No właśnie, tak słyszałem. Na pani miejscu przestałbym używać tego tytułu. Niech pani lepiej nazywa siebie obywatelką, citoyenne. Teraz każdy tak o sobie mówi. Wicehrabiny, markizy, wszyscy arystokraci są w trudnej sytuacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby bogacze zostali pewnego dnia wyrzuceni ze swoich pięknych pałaców.
Na nabrzeżu woźnice na kozłach wypatrują potencjalnych klientów. Podchodzimy do najbliższego pojazdu i pytam furmana, ile kosztowałoby zawiezienie nas do Paryża. Wiemy już, że rozsądniej teraz mieszkać poza miastem, ale nie znam nikogo, do kogo mogłybyśmy się udać. A na gospodę nie mam wystarczająco dużo pieniędzy. Nie, pojedziemy do Paryża, do mojej starej przyjaciółki Lisélon, żywiąc nadzieję, że wieści są przesadzone. Rok temu pisała, że zawsze jestem mile widziana. Tęskniła za mną, tak twierdziła, i miała nadzieję, że przystanę na jej propozycję. Czy mówiła prawdę?Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić wspomnienia.
– Trzy écu, madame. – Wzrok woźnicy prześlizguje się ze mnie na Eufemię, na Hortensję. Mężczyzna chyba sam ma dzieci, bo na ustach pojawia mu się lekki uśmiech, gdy Hortensja robi do niego słodką minkę.
– Trzy srebrne écu? – pytam. – Osiemnaście liwrów? Przecież to o wiele za dużo, monsieur! Przez parę tygodni siedziałyśmy na statku i spałyśmy wśród robactwa w dziobówce. Czy wyobraża pan sobie, jakie trudy przyszło nam z córką znosić? Ma tylko siedem lat. Chce do domu. Czy mógłby nas pan zawieźć do Paryża za dziesięć liwrów? Proszę, uciekłyśmy i mamy mało pieniędzy. – Błagająco patrzę na mężczyznę.
Pociąga nosem i przez moment boję się, że odmówi. Wtedy się odzywa:
– Piętnaście liwrów. Za mniej nie jadę. I płaci pani za nocleg i posiłek. Jeśli mnie pani zwodzi i ma w sakiewce więcej, to szybko się o tym dowiemy. Włóczędzy z każdym dniem coraz bardziej się rozbestwiają. Ostatnio rozebrali mojego klienta do naga, nawet buty mu zabrali. Gdybym nie wskoczył na konia i nie odjechał, też by mnie golusieńkiego zostawili.
Odchrząkuję i myślę o Martynice, o niebezpieczeństwach, przed którymi ledwo uciekłyśmy.
– Piętnaście liwrów… Dobrze, monsieur. Ale proszę obiecać, że będzie nas pan chronił.
Kiedy mężczyzna bez słowa wdrapuje się na kozioł, wymieniamy się z Eufemią spojrzeniem.
– Wsiadajmy – mówi. – Hortensjo, wejdziesz pierwsza? Jeśli pojedziesz przodem na tej ławce, nie dostaniesz mdłości.
Gdy tylko woźnica trzaska biczem ponad końskimi grzbietami i pojazd rusza, wyjmuję więcej niż połowę monet z sakiewki i daję je Eufemii.
– Wsadź do kieszeni. Jeżeli podróż naprawdę jest tak niebezpieczna, jak on mówi, to lepiej, żebyś trzymała pieniądze przy sobie.
Przytakuje i chowa monety do kieszeni spódnicy. Potem przez długi czas się nie odzywamy. Zmęczone patrzymy za okno na małe chatki rybackie przy drodze.
Z chwilą gdy opuszczamy miasto portowe, krajobraz się zmienia. Widzę łagodne, zielonożółte wzgórza, przecinane rozległymi lasami. Większość drzew straciła już liście, ich gałęzie niczym kolczaste kule odcinają się na szarobłękitnym niebie.
Nie jedziemy nawet godziny, gdy czuję na ramieniu opadającą głowę Hortensji i słyszę uspokajający oddech mojej małej księżniczki. Ostrożnie głaszczę jej włosy. Za pięć dni dotrzemy do Paryża i zaczniemy nowe życie. I być może znowu zobaczę syna. Cieszy mnie ta myśl i mam nadzieję, że Aleksander zgodzi się, żeby go odwiedzić.
– Rose? – Eufemia przerywa moje myśli. Patrzy zatroskana.
– Tak?
– Czy myślisz, że mnie też…
Choć urywa w pół zdania, rozumiem, o co pyta.
– Oczywiście, że cię zaakceptują. Znasz przecież Lisélon? Wie, że należysz do mnie, tak jak Hortensja. Nie martw się. Na pewno nie będzie robiła problemów.
W milczeniu patrzymy przez okno. Przy drodze bawią się dzieci w szarych ubrankach, dziurawych butach na nogach i z twarzami pokrytymi brudnymi smugami. Ich buty nie mają klamerek jak buty Hortensji i Eugeniusza. Z zadowoleniem przyglądam się bucikom córki. Wprawdzie mają wytarte noski, ale są ciepłe. To Eufemia zasugerowała, żeby je założyła, gdy opuszczałyśmy Martynikę.
Co ja bym bez niej zrobiła.
Przed trzema laty jechałyśmy powozem w odwrotnym kierunku, do Brestu. Postanowiłam opuścić domowe ognisko, ponieważ z każdym oddechem przepełniało mnie wielkie poczucie porażki. Nie udało mi się sprawić, żeby ojciec moich dzieci mnie pokochał. Po długoletniej walce sądowej z mężem moje marzenie prowadzenia we Francji eleganckiego i szczęśliwego życia rozpadło się jak domek z kart.
Po ogłoszeniu przez sędziego definitywnej formalnej separacji nic nie trzymało mnie już w Paryżu. Ojca nie widziałam od dnia ślubu – zapewne znowu pracował jako lokaj na dworze. Syna Aleksander wysłał do szkoły z internatem. A ludzie, o których sądziłam, że są przyjaciółmi, przestali mnie odwiedzać i odpowiadać na moje listy.
Kiedy matka napisała do mnie z Martyniki, a ja z tęsknotą przeczytałam jej list, szybko podjęłam decyzję. Spakowałyśmy kufer i nie oglądając się za siebie, wyjechałyśmy z Hortensją i Eufemią na rodzinną wyspę. Po dziewięciu latach nieobecności ciepło nas tam przyjęto.
Na trzy lata zaszyłyśmy się na La Pagerie, plantacji trzciny cukrowej moich rodziców, koło wioski Trois-Îlets. Otaczały ją wzgórza porośnięte bawełną, kawowcami i kakaowcami oraz pastwiska, na których pasły się krowy i owce. To było właściwe miejsce, we właściwym czasie.
Na Martynice nie czytałam gazet i stroniłam od społecznych czy politycznych dyskusji. Nie pragnęłam absolutnie niczego, poza rozkoszowaniem się spokojem. Hortensja, podobnie jak ja dawniej, bawiła się z dziećmi niewolników, biegała po posiadłości na bosaka i nosiła zwiewne, lekkie jak piórko sukienki. Eufemia dużo czasu spędzała ze swoją rodziną, cieszyła się przyrodą i poszerzała swoją wiedzę na temat ziół. Pomagała kucharzowi w kuchni, a wieczorami, gdy słońce zniknęło za wzgórzami, śpiewałyśmy i tańczyłyśmy z jej braćmi i siostrami przy ognisku. Z każdym dniem czułam się trochę lepiej. Dużo spacerowałam, uczyłam Hortensję jazdy konnej bez siodła i cieszyłam się widokami i przestrzenią. Nie tylko jednak bunty niewolników wpłynęły na moją decyzję powrotu na stały ląd – przypuszczałam, że nasi niewolnicy nic złego nam nie zrobią, matka zawsze dobrze ich traktowała. Nie, szczerze mówiąc, wpłynęło na nią to podskórnie wyczuwalne uczucie niepokoju, które przez ostatnie pół roku coraz częściej się pojawiało. Coś mną targało, trudno to określić, ale miałam wrażenie, jakbym była w pasie przewiązana niewidzialnym sznurem, który chce mnie zaciągnąć do miejsca, w którym powinnam być.
Książkę Róża Napoleona kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,