Komisarz Jacek Mongiałło i sierżant Damian Kurka – doświadczeni policjanci z Wrocławia, stają przed trudnym zdaniem. Ktoś brutalnie zgwałcił żonę pierwszego z nich. Próba namierzenia przestępcy prowadzi ich do spraw nie tylko nierozwiązanych, ale i dawno zapomnianych. Tropy wiodą wprost do wychowanków spalonego domu dziecka i zaginionych tam przed laty pięciu dziewcząt.
Początkowo policjantom trudno połączyć kolejne wątki, ale ofiar jest więcej…
Co łączy Mongiałłę z wychowankami z bidula?
Kto odpowiada za zniknięcia młodych kobiet?
Czy komisarzowi i sierżantowi uda się rozwiązać sprawę dziewcząt z domu dziecka i młodych kobiet? Jak te sprawy się ze sobą łączą?
Zapraszamy do przeczytania powieści Na kolana, której autorką jest Laura Potarzycka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Na kolana. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 3
Psycholożka
Korony drzew skrywały parkową ławkę w cieniu. Długie włosy filigranowej blondynki wklejały się w lepką skórę. Bezskutecznie próbowała zaganiać ich jasne nitki w kucyk. Od płaczu piekły ją oczy. Łzy kumulowały się na szpiczastej brodzie, odrywając się i zwilżając dekolt niebieskiej sukienki. Wstyd mieszała na przemian ze złością. Pozwoliła na to. Naiwność przesłoniła zdrowy rozsądek. Wyjęła paczkę papierosów z torebki i drżącą dłonią skierowała jednego do ust.
– Nie odpalę – wyszeptała ze łzami.
Zaciągnęła głęboko dym. Zamknęła oczy, delektując się zapachem papierosa zmieszanego z lekkim wiatrem kołyszącym liśćmi drzew.
– Wszystko w porządku? – usłyszała.
Otwierającym oczom ukazała się wysoka postać kobiety z szalenie modną blond fryzurą.
– Słucham? – zapytała.
– Czy w porządku? – Kobieta wskazała dłonią parkową uliczkę. Przechodziłam, że płaczesz…
Róża wlepiła w nią wzrok. Zastygła w bezruchu, obserwując zmieszanie na twarzy kobiety. Wyglądała, jakby nie do końca zrozumiała znaczenie jej słów, ale dokładnie się w nie wsłuchiwała.
– Przepraszam, pójdę… – Nieznajoma ruszyła drogą.
– Nie… jest w porządku – zatrzymała kobietę.
– Umiem pomagać.
– Pomóż mi, proszę. – Róża skryła twarz w dłoniach, potęgując płacz.
– Zakochałam się. Na śmierć i życie. Na zabój. Można tak powiedzieć. Wszystko bym za to oddała i wszystko bym dla tego zrobiła. – Chciała wycofać się z tej opowieści, bezskutecznie kierując myśli na inny tor. Jednak innego toru nie było. Znalazła natomiast drogę w środku usychającego, jesiennego lasu, który wiele razy zaprowadził ją w te miejsca, w których nie chciała być, a jednak tajemniczość ukrytej za rogiem ścieżki pociągała. Tym razem będzie inaczej, tym razem zdecydowała, że to wszystko już więcej nie powróci, kiedy przywoła raniące slajdy i utnie łeb wyobrażeniom…
Szkolny korytarz świeci pustkami po tym, jak dzwonek wezwał uczniów na lekcję. Wpadam, co nie jest tu przesadzonym wyrażeniem, w wąską uliczkę krzeseł i stołów. Zasiadam w szkolnej ławie, opanowując rozszalały oddech. Kładę dłonie na blacie, dopasowując ich kształt do płaskiej powierzchni. Łapię równowagę, mimo że siedzę. Rozglądam się, szukając czarnego plecaka. Brak książkowego pakunku wprawia mnie w niepokój. Wstaję, zaglądam nad horyzont ławek. Nigdzie, ale to nigdzie nie ma. Panicznie obracam głową na boki. Rzucam do nikogo, w zasadzie tak w przestrzeń:
– Gdzie jest mój plecak?
Obraca się ku mnie Aneta. Łypie borsuczymi, krzywymi ślepkami, tak jakoś z pogardą. Fałszywym uśmiechem potwierdza, że wie, gdzie on jest.
– Tomek zabrał wszystkie z korytarza… eh… twojego chyba nie wziął…
Nie czekając na koniec jej parszywej wypowiedzi, wybiegam na korytarz i staję w osłupieniu. Oparty o ścianę, pozostawiony w samotności z postępującą skoliozą, pozostał tylko on. Zaciskam zęby, żeby nie zawładnął mną płacz. Stoję w bezruchu, wstrzymuję szalejące myśli. Dlaczego? Z powodu ubioru, urody, humoru? Dlaczego? Zrozumiem za jakiś czas, że opalona papierosami, zbrązowiała morda z zieleniejącymi implantami, z tą mikrogłówką pozbawioną mózgu, jest skazana z natury na głupotę i brak perspektyw na życie. Ta przygłupia Aneta robi to wszystko, bo jest zakompleksionym intelektualnie i wyglądowo gównem, które wspiera się na duchu jedynie szyderstwem. Nie będę tu płakać, choć wyć mi się chce przeogromnie. Wachluję oczy powiekami. W głowie huczy. Co huczy? Złość. Jak można być takim ścierwem? Jak można wymóc na Tomku, żeby zostawił tylko mój plecak? Jak można być takim Tomkiem, żeby tak zrobić? Chwytam pakunek i zarzucam na plecy. Odwracam głowę w stronę otwartej klasy. Oddaję ostatnie spojrzenie na szyderczo uśmiechniętą Anetę, kierując w jej stronę ostatnie pożegnanie:
– Baju baj, brzydalu…
Odchodzę w kierunku wyjścia, rezygnując we własnym mniemaniu z edukacji przysparzającej mi strapień. Przemykam, nie dając się złapać na gigancie. Uwalniam własną osobę z ograniczenia bycia sobą, gdzie granice wyznacza czyjś feler w urodzie i mózgu. Lubię oddychać pełną piersią, tym powietrzem ocenianym jako świeże. Słońce zagląda mi w twarz tak głęboko, że mrużę piekące oczy, które zbyt długo wstrzymuję od płaczu. Letni powiew oplata blade uda i wbrew mojej woli chce wejść pod uległą sukienkę. Wzbraniam jej frywolnego tańca na wietrze i strofuję opuszkami kwiecisty materiał. Kroczę zdecydowanie, lecz w zgryzocie bieżących wydarzeń. Zbieram na łydkach kurz. Delektuję się suchością ciepłego powietrza. Uciekam, by czmychnąć publicznym środkiem transportu w uwielbiane miejsce. Wpadam w trans na każdym zakręcie, przy każdym szarpnięciu. Uwagę skupiam na umykających za szybą obiektach. Stronię od ludzi, bo we wnętrzu leczę jeszcze to poharatanie. Trzymam niestabilność w pułapce niewielkiego ciała, pozwalając na obijanie wnętrzności. Otwarte drzwi tramwaju wyzwalają mnie z powrotem do wolnego świata. Teraz się spieszę, spragniona ukojenia w romantycznym widoku. Lecę, usiłując zastąpić chęć ryczenia, tęsknotą za bezpiecznym areałem, choć niedużym, intymnym i tylko moim. Za miejscem będącym wielkości mojego pokoju z wysoką trawą, z którego wystaje ci tylko głowa. Mikropolana zamknięta w ustroniu drzew i krzewów, tak by docierało tam jeszcze słońce. Ulegam jednak pokusie siedzenia, żeby nie stracić horyzontu porośniętego tatarakiem, którego liście drażni nurt Odry. To takie miejsce za wyższą uczelnią, gdzie zachłanny spaceru możesz zdobyć je wałem. Oślepia mnie słońce.
– Wagary? – Ten głos taki znajomy wprawia mnie w zdumienie. Daszkiem z dłoni robię cień oczom.
– Marek? – badam postać, próbując otrząsnąć się z szoku.
– Zły dzień? – pyta zaniepokojony, lecz odgaduję w tym jakąś nieszczerość.
Odnoszę wrażenie, że od tej pory, kiedy tak stoimy naprzeciwko siebie, będziemy porozumiewać się jedynie pytaniami.
– Skąd znasz to miejsce? – Niepokoję się jego obecnością. Znowu usłyszałam w głowie twój śmiech. Znowu widzę, jak szydzisz ze mnie. Taka we mnie wzbiera teraz złość, że nie wiem, czy cię uderzyć, czy rozmawiać, sama nie wiem. Krzyczę w środku i zabraniam ci mnie krzywdzić, nie teraz… nie teraz, gdy już jestem rozbita. Nie chcę cię tu, rozumiesz, że nie chcę?
– Skąd taka pewność, że to przypadkowe spotkanie ma na celu krzywdzenie ciebie. Skąd ta złość na mnie?
– Nie udawaj i nie zamazuj wspomnień. Nie przekonuj mnie do swojej autentyczności, nie każ mi ufać temu, że to spotkanie jest przypadkowe. Chcesz mi przypominać te męki, obsypywanie piaskiem i plucie na mnie?
Chcesz mi jeszcze wspaniałomyślnie dojebać? Wciąż słyszę w głowie twój śmiech, ale nie jeden, nie dwa, lecz wiele razy.
– Chcesz, to wierz i siadaj albo nie. Nie jestem tym samym człowiekiem. Nie jestem rozkapryszonym dzieckiem. Nigdy więcej nie będę tym chłopcem, który chciał cię poderwać na końskie zaloty.
Wpatruję się w niego. W tego Marka uganiającego się za Justyną, stojącego teraz w tych chaszczach, tak frontem do mnie. Oglądam go uważnie, przemierzając każdą bruzdę na jego twarzy, skupiając się na ruchu jego warg.
– Będę studentem, przyszedłem się rozejrzeć po okolicy.
– Ale to moje miejsce! – protestuję.
Obczajam tę jego facjatę bez pozwolenia sobie na spuszczenie wzroku. Obecność Marka przypomina mi piekące od piasku oczy i obrzydliwość śliny spływającej po czole. Wpatruję się w usta, przez które nie przeszło nigdy przepraszam czy wybacz. A teraz ten sam gość, wysoki brunet o ciemnych oczach, którego imię nie podoba mi się wcale, stoi na moim azylu, wtopiony w kurtynę kołyszącego się tataraku na horyzoncie. On marzył mi się nocami, choć był wrogiem.
– Jeszcze piwko przyszedłem wypić – mówi, goszcząc się w miękkim, zielonym posłaniu. Obiło mi się o uszy kiedyś, że miał problem z alkoholem. A teraz, jakby to uleciało z pamięci. – Napijesz się ze mną? – pyta, lecz widzę tylko jedną puszkę w jego ręku.
– Jestem nieletnia, jeszcze przez jakiś czas – otrząsam się i kwituję stanowczą połową zdania, a drugą ujawniam niepewność.
– To łyka weźmiesz – odpowiada, otwiera puszkę i podaje mi trunek.
– Pani pierwsza…
Dziwacznie się czuję, siadam niepewnie. Odkładam uratowany plecak. Odwraca się do mnie, podpiera na łokciu i patrzy jakoś tak, jakby już pił od rana. Mruży oczy i przygryza wargę. Za chwilę się uśmiecha. Coś w nim jest uroczego i mało z wroga. Ogarnia mnie takie przyjemne ciepło, rozluźniające usztywnione ciało. Chwilę milczymy i chwilę rozmawiamy.
– Dobra, to łyka wezmę. – Sięgam po puszkę.
– Zaskoczyłaś mnie tym spotkaniem – odgarnia niesforny kosmyk z mojego czoła. – Jestem zdziwiony, ale nie rozczarowany.
Nie chcę mówić ani milczeć. Mam obawy co do tego, jak się zachować. A zachować się chcę, żeby znów nie kpił ze mnie.
– Jaki wybrałeś kierunek uczelni? – pytam, lecz nie odpowiada. Przysuwa się i obejmuje mnie ramieniem.
– Mam chęć bycia blisko ciebie.
Odwracam się z zaciekawieniem, usiłując odpowiedzieć sama sobie z jego wyrazu twarzy i oczu. W rozważaniach szczypię ciało, aby obudzić się z niedorzecznego snu. Myśl, że w moim oddechu czuć piwo, usztywnia mnie na nowo. Marek oblepia wzrokiem moje zwilżone językiem usta. Wręcz nachalnie je obserwuje. Jest bardzo blisko. Chwyta mnie za głowę, wplątując palce we włosy. Trąca koniuszkiem języka górną wargę, po czym kładzie swoje wargi na moich. Bez ostrzeżenia wpycha język do ust, szukając mojego języka.
– A Justyna? – zaciągam się jego oddechem.
– Justyny już nie ma…
Całuje mocno, szybko, by potem zmniejszyć tempo i nasilenie. Wkłada ręce pod bluzkę, nie przekraczając granic. Oplatam dłońmi jego szyję. Proszę się o więcej, więc leżymy, całujemy się, by znów całować się i leżeć na sobie, obok siebie. Łaskotanie w brzuchu zawstydza mnie i podnieca, tak naraz. Są chwile, kiedy odpycham go od siebie, przynajmniej próbuję. Smak śliny zachęca do zwierania ust i mimo to zbieram się jednak na stanowczość i odpieram jego ciężar. Wstaję. Biorę pakunek i szybkim krokiem opuszczam azyl.
– Róża, zaczekaj! – krzyczy. – Pozwól się odprowadzić!
– Nie chcę! – protestuję.
– Gdzie mieszkasz?
– A ty? – pytam.
– W tym samym miejscu, gdzie kiedyś. – Jego odpowiedź wprawia mnie w osłupienie. Odległość tego punktu do mojego domu jest bardzo bliska, a mimo to po latach spotykam go w zupełnie innym miejscu.
Dzieli nas już dobre kilkanaście metrów. Nic już nie krzyczę, nic nie odpowiadam. Szykuję się do ucieczki. Tak się wlekę, jakbym chciała wysłać sygnał, żeby dalej mnie zaczepiał. Rozum jest subtelny i umiarkowany, ale analizuje niepotrzebne pod wpływem emocji całowanie. A można było to zatrzymać i gadać o studiach i uczelni. Nawet nie wiem, kiedy się zaczęło i tak nieświadomie pozbawiło mnie kontroli? Po którym to było zdaniu? Serce jednak nieposkromione… gwałtowne, bije szalenie, bez wgryzania się w sumienie, bez czynienia sobie wyrzutów.
– Daj, chociaż numer! – wydziera mnie z zamyślenia. Przerywa mentalną fascynację i rozgania motyle z brzucha.
Oddalam się od niego. W marszu ściągam plecak, wypakowuję zeszyt z długopisem. Kucam na chodniku i bazgrolę, trzymając notatnik na kolanie. Zgniatam papier w ręku i rzucam bilę przed siebie.
– Masz. – Odwracam się i przyspieszam kroku. – To za mój pierwszy pocałunek – dodaję w myślach.
Tracę grawitację. Idę lekko, niemal płynę. Materiał sukienki muska mnie po nogach. Oddech przyspiesza, bo przekładam to muskanie na jego dotyk. Roję, że dłoń Marka szwenda się nie tylko po moich udach, ale zaczyna dotykać ramion i piersi. Obawiam się, że ten lekki zawrót głowy nie wynika tylko z upojenia piwem, ale jest wynikiem „pocałunkowego” ferworu. Fanatyzm oślepia mnie nie tylko we wnętrzu. Klakson samochodu przywraca zmysły. W zachwycie bieżących wydarzeń lezę jak krówsko, wprost pod jego koła. Ktoś szarpie mnie za ramię i odciąga do tyłu.
– Dziękuję. – Wyrywam się z uścisku.
– Nie ma za co – odpowiada spokojnie głos.
Silę się na złapanie równowagi i skupienie czujności na jegomościu. Łapię najpierw dobytek, potem ustawiam siebie do pionu. Daję sobie chwilę na wzrokowe ogarnięcie jego postaci. Nic ciekawego. Chudy, niski. Za bardzo blondyn. Bo ja lubię takich akurat ani za jasnych, ani za ciemnych.
– Wiesz, gdzie może są tu jakieś masaże?
– Nie mam pojęcia. – Szykuję się do odwrotu.
– A może porozmawialibyśmy w jakiejś bramie? – pyta niepewnie, wskazując mi drzwi wejściowe jednego z budynków.
– W bramie? A co… nie możemy porozmawiać tutaj? – dopytuję oburzona. Marszczę brwi, unoszę lekko rękę, jakbym chciała wygrażać mu pięścią.
– Nie o taką rozmowę mi chodziło. – Stoi chwilę nieruchomo, badając moją reakcję. – Chodziło mi o to, żebyś popatrzyła…
– Popatrzyła? Na co? – Nic mądrego, a nawet głupiego nie przychodzi mi do głowy.
– Na mnie. Na mojego fiuta. Jak sobie zwalę. Rozumiesz to? – odpowiada wyraźnie poirytowany. – Zapłacę dwie dychy, jeśli nie będziesz odwracać wzroku.
Teraz to mnie gość zdetonował. Wryta w ziemię zastanawiam się, czy on mi się na tyle podoba, żebym mogła mu w tej czynności jakoś dopomóc. Powątpiewam w jego prośbę, nie dlatego, że wydaje mi się anormalna, a raczej dlatego, że chyba nie ma w naszym promieniu na tyle nieodpowiedzialnej postaci, by wejść z nieznajomym do bramy i przyglądać się temu lubieżnemu aktowi. Parskam śmiechem, zastanawiając się, czy jednak taka figura się znajdzie?
Książkę Na kolana kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
