Tylko się nie tłumacz. Przeczytaj fragment książki "Powrót Wilka"

Data: 2021-07-19 09:02:22 | Ten artykuł przeczytasz w 40 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Po dziewiętnastu latach na emigracji Wilk przypływa swoim jachtem z Kanady, by odwiedzić rodzinne Trójmiasto, skąd uciekł po stanie wojennym. Wiele spraw czeka na wyjaśnienie. Czy pierwsza miłość, którą porzucił, jeszcze się tli? Kto był zdrajcą w grupie konspiratorów? Co przyniesie spotkanie z synem, którego Wilk widział tylko na zdjęciach? Kto zrobił karierę, a komu się nie udało? Spotkanie dawnych przyjaciół kipi od tłumionych latami emocji. 

Powrót Wilka opowiada o losie pokolenia, które miało szansę doświadczyć udręk końca PRL, jak i być świadkiem początków rodzącego się kapitalizmu. Po latach okazuje się, że w okropnych czasach można wieść pasjonujące, pełne przygód życie, a późniejszy dostatek, który miał być nagrodą za cierpienia, nie cieszy, gdy wspólny cel gdzieś się rozpłynął.

Obrazek w treści Tylko się nie tłumacz. Przeczytaj fragment książki "Powrót Wilka" [jpg]

Powieść Powrót Wilka Mirosława Tomaszewskiego nagrodzona została w Gdańskim Konkursie Literackim im. Bolesława Faca. Do lektury zaprasza Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada Korzeniowskiego. Ostatnio mogliście przeczytać pierwsze rozdziały książki, tymczasem już teraz zachęcamy do lektury kolejnego fragmentu powieści:

„Owego ranka w ubojni obserwowałem zwierzęta pędzone na rzeź. W ostatniej chwili niemal wszystkie opierały się, nie chciały iść. Poganiano je biciem po tylnych nogach. Ta scena często przychodzi mi na myśl, gdy, wyrzucony ze snu, nie mam siły stawić czoła codziennej męczarni Czasu”.

Te słowa Emila Ciorana przypominały się Dżimiemu co rano w traumatycznej chwili przed zwleczeniem się z łóżka. Codziennie powtarzał bezgłośnie tę modlitwę na powitanie dnia, czasem kilka razy, znajdując pociechę w tym, że już dawno temu ktoś czuł to samo co on. 

Tego dnia Dżimi miał wyjątkowo silną motywację. Nie mógł zawieść reszty załogi. Wszyscy potwierdzili przyjście, choć oczywiście każdy mógł nawalić, odwołując przyjście w ostatniej chwili, jak wtedy, gdy organizował spotkanie na piętnastolecie matury. Taka konfrontacja z własną przeszłością okazała się zbyt trudna dla dwóch trzecich klasy. To tamtego dnia Dżimi doszedł do wniosku, że wspólnoty istnieją tylko w czasie teraźniejszym, że tak naprawdę były tylko kolektywnym marzeniem. Dżimi obawiał się, że zjazd załogi też może nie wypalić i następnego już nie będzie. 

Wilk ostatni raz odezwał się przed wejściem do Kanału Kilońskiego. Dżimi nie miał pojęcia, czy już przypłynął do Gdyni, czy zaginął gdzieś na Bałtyku. Nie zgłaszał się od kilku dni, a jego kanadyjska komórka była wyłączona. Pozostali załoganci nie wiedzieli o przyjeździe Wilka. To miała być niespodzianka. Dżimi nie był pewien, jak zareaguje reszta załogi. Chciał uniknąć dezercji, chociaż równie dobrze pojawienie się Wilka mogło kogoś zmobilizować do przyjścia. Robił wszystko, by pojawili się w komplecie. Pozostało tylko wstać z łóżka i „stawić czoła codziennej męczarni Czasu”. Postanowił zrobić to dyskretnie, by nie obudzić kobiety, która leżała obok. Oświetlona niskim porannym słońcem przebijającym się przez zasłony, spała odkryta, z ładnie wypiętym tyłkiem, którego widok skutecznie zniechęcał do oddalenia się choćby na krok. Była jak na swój wiek efektowna. Śmiało mógł ją zaliczyć do pierwszej dziesiątki swoich czterdziestek, a od przodu nawet do medalowej trójki. Miała dość obfite, ale ładnie uformowane kształty, w miłej opozycji do chudziny, która leżała tu kilka nocy wcześniej. Na skórze pleców ciemniały dwa znamiona, nie był to jednak znak rozpoznawczy wystarczająco rzadki, by przypomnieć Dżimiemu, jak dama ma na imię.

Sytuacja była niezręczna, ale Dżimi nauczył się już rozmawiać z kobietami w taki sposób, że nie musiał używać ich imion, by czuły się wyjątkowe i wspaniałe. Nie chciał żadnej z tych kobiet urazić, zaliczając do bezosobowej kategorii towarów do wyjęcia z portalu. Zawsze pamiętał ich uśmiechy, oczy, nogi, biust, cerę, chociaż raczej daleko im było do klasy modelek. Ale one nigdy na zapominały jego imienia. Dżimi nie miał pojęcia, co jeszcze mógł zostawić w ich pamięci. Miał dla kobiet jedynie skromną ofertę czterdziestodziewięciolatka z syndromem zamykających się drzwi. 

Nic strasznego by się oczywiście nie stało, gdyby nie przypomniał sobie imienia blondynki śpiącej obok, ale chciał, żeby ten dzień zaczął się i skończył bez wstydu. Powoli wstał z łóżka, starając się nie rozkolebać materaca. Wciągnął majtki na tyłek, w drugim pokoju włączył laptop i poszedł do łazienki wziąć błyskawiczny prysznic. Kiedy wrócił, Windows z przyległościami był gotów, Dżimi mógł wejść na konto na Sympatii i przejrzeć ostatnie kontakty. Przy trzecim zdjęciu olśniło go. Nie było na nim co prawda kobiety śpiącej w jego łóżku, ale zobaczył charakterystyczną narzutę na kanapę i natychmiast przypomniał sobie dane z profilu blondynki: Wanda, lat czterdzieści dwa, prawniczka, rozwódka, jedno dziecko, lubi kino, romantyczne spacery nad morzem i taniec klasyczny. Przed nią były Jola, Sylwia i Krysia, a wcześniej wiele innych. Kiedy jeszcze nie korzystał z Sympatii, wyrwał w supermarkecie ekspedientkę z mięsnego, a przedtem kobietę na przystanku. Tamte przygody też skończyły się po najwyżej kilku spotkaniach. Wszystkie te kobiety pociągały go, dobrze czuł się w ich towarzystwie. Jeśli od razu nie lądowali w łóżku, znajomość trwała jakiś czas, żywiąc się nadzieją na przyszłe rozkosze, ale gdy już je konsumowali, oznaczało to szybki koniec znajomości. Dżimi wiedział, że to przez niego. Ochota na seks w łóżku szybko go opuszczała, zamiast rosnąć zgodnie z prawami biologii i fizyki. Z nędzną resztką pożądania i poczucia obowiązku udawało mu się jakoś wychodzić z twarzą, ale euforię musiał udawać. Pozbywał się odrobiny płynów ustrojowych, a z nimi stresu. Co dostawały w zamian kobiety, nie był pewien, ale chyba niezbyt dużo, bo rzadko kiedy chciały się umawiać na następny raz. Dwie żony Dżimiego też sobie poszły, chociaż im zajęło to więcej czasu. Na czym polegał jego problem, dowiedział się poprzedniego wieczoru, gdy Wanda pomogła mu swoją dłonią osiągnąć gotowość. Dokładnie w sześćdziesiątą szóstą rocznicę rozpoczęcia drugiej wojny światowej Dżimi zdał sobie jasno sprawę, kiedy przegrał i czego mu brakowało od czterdziestu lat. 

Przez cały ten czas przypominały mu się delikatne palce księdza Władysława, który w zakrystii uczył wybranych chłopców, jak uwalniać napięcie, które pojawiało się w pobliżu koleżanek i młodych nauczycielek. Próbował zapomnieć o wszystkim, co razem robili, ale nie potrafił. Został zainfekowany wirusem, który nie dał się usunąć, jak różowy słoń, którego w ramach eksperymentu ktoś kazał mu sobie wyobrazić, a potem za wszelką cenę o nim zapomnieć. Im mocniejszy był zakaz, tym bardziej obsesyjnie myśl wracała. Wirus uaktywniał się bez żadnego ostrzeżenia, kiedy Dżimi przebywał w towarzystwie chłopców i mężczyzn. Mógł bark w bark grać z nimi w piłkę nożną, bić się i kłócić, ale na samą myśl, że mógłby pójść z nimi do łóżka, czuł do siebie obrzydzenie. Wódka nie działała, a nawet wzmacniała uczulenie, marihuana pomagała umiarkowanie. Mocniejszych narkotyków unikał. Żadnej z kobiet, z którymi był, nie mówił o księdzu Władysławie, ale one musiały wyczuwać, że ktoś trzeci wciska się między ich wilgotne ciała. Zaczął godzić się z myślą, że już do końca będzie sam z myślami o swoim różowym słoniu. Zgodnie z inną dewizą Ciorana wykonał już to, co w życiu nieuniknione i najważniejsze – nauczył się bycia przegranym. Mógł za to liczyć na to, że będzie żyć dłużej od niepoprawnych optymistów, na których czekało jeszcze wiele rozczarowań. Nie wiedział tylko po co. 

Wykupił półroczny abonament Sympatii i bezsensownie brnął w coraz większe koszty, za każdym razem udając, że stać go na restauracje, bilety na komedie z warszawskimi gwiazdami, wakacje w Grecji, taksówki i wszystko, czym należało potwierdzać życiową zaradność. Nawet gdy kobiety z portalu chciały za siebie płacić, Dżimi na to nie pozwalał i brał na siebie rachunki, choć często zarabiał mniej niż one. Po kilku drinkach zamawiał dania, na które miał ochotę, nie patrząc na cenę, i zawsze dawał duże napiwki. Prawda wychodziła na jaw dopiero, kiedy kobiety przychodziły do jego mieszkania. Dżimi starał się to jak najdłużej odwlekać, ale po kilku rujnujących wieczorach w restauracjach, gdy nie mógł dłużej płacić rachunków, musiał je zapraszać do ciasnego mieszkania na starówce, które zostawili mu rodzice. Sami wyprowadzili się do domu córki, ale nie pozwolili wyrzucić staroświeckich mebli ani wyposażenia z lat siedemdziesiątych. Mógłby się ich pozbyć, ale po kilku miesiącach przestał dostrzegać powód, dla którego miałby to zrobić. Przed kobietami i przed sobą udawał, że gardzi blichtrem, pieniędzmi, a także tymi, którzy je zarabiali. Tłumaczył sobie, że bogacze są od niego biedniejsi. On miał niezależność, a oni tylko pieniądze. Od pewnego czasu sam jednak zaczął się zastanawiać, czy jego autonomia warta jest finansowych upokorzeń i czy nie dałoby się jakoś pogodzić dobrobytu z wolnością. Spróbował kilka razy, ale okazało się, że nie potrafi. Ze smakowaniem wolności nie miał problemu. Zdobywanie dobrobytu jakoś mu nie wychodziło. Wtedy wreszcie zrozumiał, dlaczego każdy, kto się przechwala swoją niezależnością, wzbudza politowanie, a właściciele mercedesów i domów z basenem w najgorszym wypadku tylko zawiść. Z ich paczki prawdopodobnie osiągnął najmniej. Zbiory złotych myśli filozofów, a tym bardziej własnych nie były cenione zbyt wysoko przez jego klientów i kobiety z portali randkowych. Tylko czasem udawało mu się z ich pomocą zrobić dobre pierwsze wrażenie. Za drugie musiał już płacić normalnie.

Im bliżej spotkania załogi, tym dotkliwiej do Dżimiego docierało, że ma najmniej powodów, by wyczekiwać konfrontacji z przeszłością. Wiedział też jednak, że nikt z załogi nie będzie go rozliczał. Czas młodości, gdy poruszało się trudne tematy bez żadnych zahamowań, dawno minął. 

Kiedy Dżimi kończył pracę w firmie Bogdana, nie zamienili na ten temat nawet słowa. Nie było nawet do końca jasne, czy było to zwolnienie za porozumieniem stron, czy wywalenie na bruk z uśmiechem na twarzy. 

Wydawanie poleceń ludziom pracującym za minimalną pensję, bez umów o pracę, urlopów i świadczeń, zmuszanie ich do zostawania po godzinach bez wynagrodzenia przekraczało możliwości kogoś, kto marzył, by przyjąć w życiu postawę Seneki Młodszego. Dżimi szybko zdał sobie sprawę, że nie nadaje się do budowania kapitalizmu, który własnymi rękoma pomagał zaprowadzać wiele lat wcześniej, narażając się na kilka lat więzienia. Swojego kolegi i szefa nie potępiał. Bogdan robił tylko to, co większość przedsiębiorców zaczynających prowadzić swoje pierwsze w życiu interesy. Gdyby pozwolił sobie na więcej empatii, błyskawicznie przegrałby z konkurencją i musiałby wszystkich zwolnić. Odchodząc z jego firmy, Dżimi przenosił się do klasy wyzyskiwanych i robił to w pełni świadomie. Tam było jego miejsce, jeśli chciał być wierny Senece. Swoje pasje ulokował gdzie indziej, naprawiając błędy z okresu swoich dwóch małżeństw. Wyglądało jednak na to, że wyznając zasady stoickiej filozofii, tam również zaliczy porażkę. Kobiety nie tolerowały takiej skali zaniechań i uników, nawet te najbardziej wyrozumiałe. 

Dżimi zamknął laptop i zaczął głośno krzątać się po pokoju. Chciał, by Wanda jak najszybciej wstała, załatwiła z nim pożegnalne formalności i poszła sobie do domu, pracy, syna czy kogokolwiek, z kim mogła sobie ułożyć życie lepiej niż z nim. 

W czasie kolacji nie zareagowała na żadną filozoficzną maksymę. Pewnie myślała, że Dżimi się przed nią popisuje. Nie oczekiwał, że będą przerzucać się sentencjami, ale liczył chociaż na chwilę refleksji, uśmiech czy zaciekawione spojrzenie, jakiś znak, że nie będą się ze sobą nudzić. To, że nie zachwyciła się kolekcją jego winyli, jeszcze zrozumiał, ale repertuar, jaki wybierała z płyt CD, gdy szli do łóżka, załamał go. Nawet nie wiedział, że ma w swoim zbiorze jakiegoś Iglesiasa. Wanda wyłowiła go z samego dna, spod stosu arcydzieł różnych gatunków. Przy takim akompaniamencie z trudem udało mu się utrzymać erekcję. Mimo wielu zalet Wandy, które w odpowiednich rubrykach ujawniła nie tylko Sympatia, ale także kilkanaście godzin spędzonych razem, nie wyobrażał sobie, żeby ta kobieta pętała mu się po mieszkaniu do obiadu.

– Która godzina, Maciek? – zapytała, nie odwracając się w jego stronę.

Nie chciał, by kobiety traktowały go jak podstarzałego podrywacza, pretendującego do wiecznej młodości, więc podawał im swoje dowodowe imię. Gdyby dowiedziały się, że nawet rodzina mówi na niego Dżimi, trudniej by im było zobaczyć w Macieju Krasuckim poważnego faceta. I tak nie ułatwiał im zadania. 

– Za piętnaście ósma. Zjesz jajecznicę, Wanda?

Odwróciła się gwałtownie.

– Wanda? – Udawała rozbawioną, ale Dżimi już wiedział, że pomylił imię. – Tylko się nie tłumacz. Pomyliłeś mnie z kimś. Teraz idę pod prysznic, a ty, zanim wrócę, masz sobie przypomnieć, z kim się rżnąłeś.

Dżimi zdał sobie sprawę, że coś musiało pójść nie tak na Sympatii. Nie był wtedy jeszcze do końca przebudzony i zanim dobrze przyjrzał się pierwszemu zdjęciu krótkowłosej blondynki z dużymi piersiami, przypisał jej imię innej kobiety, którą upatrzył sobie wcześniej, ale nie odpowiedziała na jego zaproszenie. Wszystko przez charakterystyczną narzutę na kanapie i to, że zdjęcia profilowe na portalu były mocno wystylizowane. Czasem Dżimiemu trudno było rozpoznać kobietę, na którą czekał w restauracji czy przed kinem. Zwykle to one podchodziły do niego pierwsze, widząc, jak rozgląda się bezradnie. Kobiety były bardziej spostrzegawcze, zresztą ułatwiał im zadanie, robiąc sobie zwyczajne zdjęcie komórką, bez pozowania i cyfrowej obróbki. Chociaż tracił przez to punkty na etapie wstępnej selekcji, wychodził na tym lepiej, bo mógł tylko pozytywnie zaskoczyć, odwrotnie niż one.  

Miał tylko kilka minut na przypomnienie sobie, jak naprawdę ma na imię ta „Wanda”. Otworzył laptop i już po chwili wiedział, że pożegna się z Alą. Było jasne, że to ich ostatnie spotkanie, ale chciał zostawić dobre wrażenie.

– To co z tą jajecznicą, Ala? – zapytał, gdy wróciła spod prysznica, owinięta ręcznikiem.

– Sam zjedz. Potrzebujesz jaj – powiedziała, wkładając majtki.

Gorszej recenzji Dżimi nigdy nie otrzymał. Miała jednak i ona swoje zalety. Przynajmniej wiadomo było, że Ala za chwilę sobie pójdzie. Nie musiał kłamać, że mieszkanie jest nie jego, że wynajmuje je do spółki z lokatorem, który wyniósł się tylko na jedną noc i zaraz wróci. Z Alą nie musiał nic kombinować. Wystarczyło poczekać, aż się ubierze. Pożegnanie nastąpiło szybko i okazało się zaskakująco wylewne. Ala podeszła do Dżimiego, przytuliła jak matka i pocałowała w policzek.

– Trzymaj się, Maciek. Powodzenia z innymi – powiedziała, ruszyła w kierunku drzwi, ale zanim wyszła, odwróciła się i rzuciła: – Dobry z ciebie facet. Na pewno kogoś znajdziesz.

Dżimi nie był tego taki pewien. Postanowił wyrejestrować się z Sympatii. Abonament i tak już niedługo wygasał. 

 

5

ANKA

Nie mogła spojrzeć w lustro, ale wystarczyło wcisnąć się w najwęższą sukienkę, jaką miała w szafie, by wszystko wiedzieć. Udało się bez trudu. Ta kiecka to był jej wzorzec z Sevres. Teraz mówił Ance, że jest szczupła, i na zjeździe załogi, jeśli się na niego wybierze, przynajmniej z daleka będzie wyglądać świetnie. Zostało jeszcze dobre trzy centymetry luzu, którymi mogła dysponować swobodnie, na przykład obżerając się na śniadanie i obiad. 

Anka zaczęła troszczyć się o swoje kilogramy jako jedna z ostatnich w klasie, dopiero gdy miała piętnaście lat. W tym wieku niektóre jej koleżanki spały już z chłopakami, a przynajmniej się tym przechwalały. To ją zmobilizowało, chociaż zawsze chciała być chuda jak modelka i przyciągać wzrok chłopaków, nawet kiedy była już z Bogdanem. Nie żeby szukać okazji. Pragnęła tylko, by czuł, że ma atrakcyjną dziewczynę. 

Kiedy od niej odszedł, próbowała się za karę roztyć, zdeformować ciało, o które wcześniej tak się troszczyła. Miała nadzieję, że poczuje się lepiej, ale z dodatkowymi kilogramami było jeszcze gorzej. Nie potrafiła oddzielić ciała od duszy. Musiały pokutować razem. Gdy doszła do sześćdziesięciu dziewięciu kilogramów i zobaczyła się przypadkiem w lustrze, pomyślała o samobójstwie. Chodziło jej to po głowie już kilka razy przez te lata od września 1986, ale dopiero wtedy, po zejściu z wagi, zaczęła zastanawiać się, czy lepsze będą proszki, czy podcinanie żył w wannie? Żadna z tych wizji nie niosła ulgi, za to obie wiązały się z takim samym, wielkim grzechem. Anka nie potrafiła go popełnić, ale w trakcie długich godzin udręki coś ważnego zyskała. Zdążyła oswoić się ze śmiercią. Nie prowokowała jej. Czekała bez strachu, aż przyjdzie sama, gdy nadejdzie pora. Pomagała jej świadomość, że mogła się zabić w każdej chwili, ryzykując co najwyżej czyściec. Nie byłby to najlepszy koniec życia, jaki mogła sobie wymarzyć, ale pomagał patrzeć w twarz światu. 

Zdjęła sukienkę i odwiesiła do szafy. Jak co dzień otworzyła szufladę, wzięła pudełeczko z lekarstwami. W pierwszej przegródce leżał poranny zestaw tabletek – na nadciśnienie, niedoczynność tarczycy i depresję. Brakowało w tym zestawie tylko jakiejś cudownej tabletki na odrobinę szczęścia. Dostała kiedyś taką od kolegi z orkiestry, połknęła i zadziałała od razu, ale na krótko. Kilka godzin później dopadły ją koszmary, jakby w rdzeniu tej tabletki kryła się druga, trawiona przez żołądek dłużej, o działaniu dokładnie odwrotnym.

Po zażyciu lekarstwa na tarczycę nie mogła jeść jeszcze przez pół godziny. Zwykle brała w tym czasie prysznic, ubierała się, ścieliła łóżko, sprawdzała pocztę i wiadomości w komputerze, ale tym razem miała to wszystko już za sobą, bo obudziła się godzinę przed budzikiem. Na ogół w takim wypadku zagrzebywała się głębiej w kołdrę, zamykała oczy i włączała swój film. Miała obmyślony w szczegółach, chociaż zawsze było w nim miejsce na małą improwizację. Tylko napisy na początku były zawsze takie same. Scenariusz, reżyseria, rola główna – Anna Wójtowicz. Film był o wielkiej miłości. Tej, której smaku nigdy nie poznała. Za każdym razem jej kochanek był kimś innym, więc nigdy się nie nudziła. W najpiękniejszym wcieleniu, gdy mężczyzną jej życia był znany dyrygent, widziała siebie w Metropolitan Opera i to nie w kanale dla orkiestry, ale na środku sceny, oświetloną punktowym reflektorem, przed trzema tysiącami widzów, którzy już rwali się do oklasków po karkołomnym Kaprysie polskim Grażyny Bacewicz. Czekali tylko, aż zdejmie smyczek ze strun i się ukłoni. Anka jednak przeciągała ten moment, jak tylko się dało, czując, że nic lepszego już jej nie spotka i warto wciąż cofać taśmę marzenia tak długo, aż coś ją zerwie. Zwykle był to głos mamy wołającej z kuchni:

– Aniu! Schodź już! Kawa gotowa!

Drugiego września 2005 po ósmej było tak samo. 

– Jeszcze się nie obudziłam! – krzyknęła wyjątkowo głośno jak na śpiącą. – Nie mam dzisiaj próby!

Mama odpuściła, ale Anka wiedziała, że za piętnaście minut pojawi się w jej pokoju. Przyniesie świeżą pościel, butelkę wody do podlewania kwiatów albo superważną informację, na przykład o możliwości darmowego zrywania śliwek w ogrodzie sąsiadów. Mama zamknęła okres pobłażliwości i niewtrącania się w życie córki, odkąd ta zaczęła wykorzystywać nadmiar tolerancji, nie wychodząc z łóżka w wolne dni aż do obiadu. Dobrze wiedziała, że stawiać na nogi Ankę mogą tylko codzienne obowiązki. Próbowała poddawać córkę ich reżimowi tak często, jak to było możliwe. Anka miała czterdzieści siedem lat, ale wciąż była małą córeczką, która wymaga nieustannej opieki i troski. Nie skarżyła się i nie próbowała buntować. Z wysłuchiwaniem porad i pouczeń oswoiła się jak z deszczem, który czasem musi spaść. Rodzice nie wyrządzali jej żadnej krzywdy oprócz tej jednej – zmuszali ją do życia. Anka już się z tym pogodziła i obiecała im że – zanim umrą – nie będzie próbowała się zabić, a gdy już odejdą, jeszcze się nad tym zastanowi. Oswajała się z myślą, że może jednak zdoła dotrwać do starości. 

Tymczasem rodzice czekali w kuchni, aż córka zejdzie z piętra, gotowi jeszcze raz namawiać ją, by nie kisła w domu i pojechała wieczorem do Gdańska na zjazd załogi. Anka miała jeszcze kwadrans wolnego. Usiadła w fotelu i obserwowała, jak ostre słońce próbuje wedrzeć się do pokoju przez zasunięte wertikale. Nie rozsunęła ich. Dla Anki mogłyby pozostać na zawsze zamknięte. Nie była Nutką, która z parapetu kuchennego okna musi obserwować ptaki na drzewach w ogrodzie i zagryzać je w swoich kocich fantazjach. Anka potrzebowała do życia niewiele światła. Wolała ciemność. Była kretem, który – mając do wyboru dwie drogi – zawsze pójdzie tą podziemną, na której nikogo nie spotka. Najlepiej żyłoby się jej za szybą weneckiego lustra, po tej jego stronie, z której można obserwować świat, pozostając dla innych niewidocznym. To dlatego przeszła z filharmonii do opery. Przebywanie przez półtorej godziny koncertu na oświetlonej scenie było dla Anki męką. Pulpit z nutami zasłaniał ją niewiele, jakkolwiek by go ustawiła. W Operze Bałtyckiej, schowana w głębokim kanale, mogła grać spokojnie, wiedząc, że nikt oprócz dyrygenta na nią nie patrzy, ale nawet on drugie skrzypce zaszczycał spojrzeniem rzadko. Jeśli już to robił, stanowiła na jego mapie dźwięków małą plamkę. Najchętniej tym właśnie by się stała. Harmonicznym głosem o różnych barwach i odcieniach, zależnym wyłącznie od umiejętności i woli. Ciało było zbędne. Potrzebowała tylko uszu, barku i rąk do grania na skrzypcach.

Tortura bycia obserwowaną była jednak niczym w porównaniu z tą, której Anka doświadczała, gdy zobaczyła się w sklepowym lustrze. Podobnie działał skierowany w jej stronę obiektyw. Dalsi znajomi, bo bliskich nie miała, już wiedzieli, że nie mogą wyciągać aparatu w jej obecności, ale inni nie mieli pojęcia o jej fobii, a nosić przed sobą tablicy ostrzegawczej nie mogła. Nauczyła się nawet na ulicy omijać miejsca, gdzie były zainstalowane kamery, jak włamywacz na rekonesansie przed akcją. Kiedy je wykrywała, instynktownie opuszczała głowę, by z góry widać było tylko włosy, czapkę albo kaptur. Po jakimś czasie robiła to zawsze, nawet gdy szła leśną ścieżką, a obserwować ją mogły tylko wiewiórki i ptaki. Z odkrytą głową nie wychodziła z domu nawet w największy upał.

Ani w pokoju, ani w łazience na piętrze nie miała żadnego lustra. W domu zlikwidowała wszystkie powierzchnie, w których można się było przejrzeć. Zostało tylko jedno lustro na drzwiach szafy w sypialni rodziców i drugie w łazience na parterze. Kiedy kąpała się w ich wannie, rozwieszała na nim ręcznik. 

W oczach każdego, kto na nią przez sekundę spojrzał, a szczególnie dzieci, które nie umiały jeszcze kłamać spojrzeniem, Anka widziała niezdrowe zainteresowanie, szyderstwo albo litość. Tej nienawidziła najbardziej. Tylko rodziców i zwierząt o nic nie podejrzewała. Nutka zachowywała koci dystans i obserwowała ze stoickim spokojem nie tylko Ankę, ale wszystko oprócz much, ptaków i miski z jedzeniem. Puzon zawsze merdał ogonem na widok swojej pani i podziwiał nawet nieuczesaną. 

Kiedy usłyszała za oknem jego szczekanie, odsłoniła żaluzje, otworzyła okno i wychyliła się, by zobaczyć, co tym razem go tak podnieciło. Puzon znowu rył w ogrodzie, w pobliżu swojego ulubionego miejsca, gdzie jego poprzedniczka Ada dziesięć lat wcześniej wywęszyła i odkopała grób podziemnych książek i gazetek, które załoga wydawała w stanie wojennym. Każdy z jej członków próbował znaleźć na nie nabywców, co było zadaniem trudniejszym niż druk, mimo że sprzedawali gazetki po kosztach. Ojciec, bojąc się donosów, płacił od razu za cały nakład i bez wiedzy córki zakopywał w ogrodzie, żeby nie narażać jej na represje za dystrybucję wywrotowych publikacji. 

Anka nawet się nie rozzłościła, kiedy zobaczyła miejsce ekshumacji, ale nigdy więcej nie poszła do tej części ogrodu. Ojciec zasypał odkrywkę, a mama sadziła tam truskawki, agrest, porzeczki i bez, by z książek był wreszcie jakiś pożytek, ale na papierze, nawet mocno przegniłym, żadne krzewy nie chciały rosnąć. Ojciec twierdził, że to przez drukarską farbę. Na Archipelagu Gułag i Roku 1984 nieźle udawała się tylko marchew, ale nikt w okolicy już dawno nie uprawiał żadnych warzyw, więc mama także zrezygnowała z upraw. Wszystko oferowały sklepy – w dużym wyborze, już umyte – pozbawiając ludzi prostej przyjemności zbierania tego, co się zasiało, i ruchu na świeżym powietrzu. Dużo rzeczy dawniej potrzebnych i ważnych okazywało się zbędne. Do mamy docierało to powoli, ale chory kręgosłup nie pozwalał jej na grzebanie w ziemi. Nie sadziła już nawet kwiatów. Anka też nie lubiła tego robić, tym bardziej że za płotem z drucianej siatki czasem pojawiał się któryś z sąsiadów. Nie było się za czym schować. Żywopłot był jeszcze zbyt niski, żeby odciąć ogród Wójtowiczów od ludzi. 

Puzon, który jak zawsze był wszystkiego ciekaw, rył w ziemi tuż pod płotem. Oblatywał ogród kilka razy dziennie, więc któregoś dnia musiał w końcu wyczuć, że ziemia w grobowcu myśli wywrotowej odkryta przez Adę jest bardziej miękka niż gdzie indziej i, nie zdzierając pazurów, można się tam dokopać głębiej. A przecież był to jeden z celów nie tylko psiego życia. Anka już chciała krzyknąć, żeby przywoływać Puzona do porządku, ale za płotem zobaczyła pana Matuszyńskiego, wchodzącego po drabinie na śliwę. Chcąc szybko się schować, zapomniała o swoich procedurach. Obracając głowę nie w tę stronę, co trzeba, zobaczyła się z bliska w odbiciu na idealnie czystej szybie. 

Już wiele miesięcy nie widziała swojej twarzy. Prawie udało jej się zapomnieć, jak wygląda. Zobaczyła w szybie kogoś obcego. Gdyby nie grymas, a potem mrugnięcie okiem, mogłaby przez moment mieć nadzieję, że to ktoś w masce potwora wszedł do jej pokoju i stanął po drugiej stronie szyby, żeby ją przestraszyć. Blizny po poparzeniach, zdeformowany nos, opadnięta powieka i przeraźliwie brunatny kolor prawego policzka nagle wywołały w niej mdłości, co nadało jeszcze bardziej przerażający wygląd temu, co kiedyś było twarzą. 

Anka poczuła słodkawy odór palonej skóry. Zamknęła oczy i znowu stała na skwerze Kościuszki przed palącą się kukłą generała. Chociaż od centralnej atrakcji turystycznej miasta dzieliło ją nie więcej niż pięć minut na piechotę, nie była tam od dziewiętnastu lat. Nie chciała widzieć tego miejsca, osi, wokół której obróciło się jej życie. Kiedy usiłowała sobie przypomnieć, co się stało, najpierw sądziła, że chodziło o sztubacki wygłup, młodzieńczy odruch grupowej solidarności, który każe robić rzeczy głupie tylko po to, by spodobać się innym i samej sobie. Potem doszła do wniosku, że rozsadzała ją pycha. Zapragnęła nagle wystąpić w heroicznej pozie i dobrze wypaść na zdjęciu Magdy. To dlatego poprosiła ją o powtórzenie poruszonego ujęcia. Wymyśliła sobie, że będzie wyglądać szczególnie efektownie, jeśli zdjęcie uchwyci moment podlewania terpentyną płonącej kukły, która zaczęła już przygasać.

Generał pewnie nawet się nie dowiedział, co sobie zrobiła, chcąc spalić jego. W Wolnej Europie mówili o tym tylko dwa razy, podziemna prasa wspomniała o wypadku w kilkuzdaniowej notatce, a następny numer „Załogi” już się nie ukazał. Niezatarty ślad po tym, co zrobiła Anka, został tylko na jej twarzy, a tę ukrywała przed ludźmi, więc z całej jej młodości nie zostało nic do pokazania. Polikwidowała nawet stare albumy ze zdjęciami. Także z tym zrobionym na chwilę przed tym, jak zajmuje się ogniem. Skoro przepadła najważniejsza rzecz, jakiej dokonała, przypieczętowując rozpad załogi i zerwanie zaręczyn z Bogdanem, całe jej życie przestało mieć znaczenie, nawet gdyby została najlepszą na świecie skrzypaczką drugich pulpitów. Każdy z szóstki poszedł swoją drogą, starając się nie pamiętać, do czego prowadzą błędnie wybrane cele i nadmierne ambicje. Niby mieli swój udział w rozmontowaniu Peerelu, ale po latach nie była już taka pewna, jaką właściwie grali rolę i czy więcej ludzi ich za to kochało, czy nienawidziło. 

– Anka! Wstaniesz wreszcie?! – usłyszała głos mamy. – Fryzjerka ma być o wpół do dziesiątej. A musisz jeszcze zjeść śniadanie i umyć głowę.

– Już idę! – odkrzyknęła, ale dała sobie jeszcze chwilę na podjęcie ostatecznej decyzji. 

Odwołać panią Irenkę czy nie? Jeśli Anka miała pójść na spotkanie, to pomijając twarz, z którą nic nie dało się zrobić, reszta musiałaby jakoś wyglądać. Gdyby została w domu, układanie włosów nie miało sensu. Jeszcze w czwartek wieczorem była przekonana, że wymyśli jakąś chorobę albo nagły przyjazd kuzyna i zadzwoni do Dżimiego, by usprawiedliwić swoją absencję. Kiedy jednak zaraz po północy przesuwała na ściennym kalendarzu okienko, zdała sobie sprawę, że tego dnia o 21:37 minie pięć miesięcy od śmierci Jana Pawła II. To nie mógł być przypadek. W każdą miesięcznicę odejścia papieża podejmowała jakieś trudne wyzwanie, wierząc, że Pan wskaże jej, co ma robić. W pierwszą przekazała pół pensji na hospicjum dla dzieci. Poczuła ulgę. W drugą postanowiła nauczyć się wreszcie od mamy piec szarlotkę. Wyszła przepyszna. W trzecią zadzwoniła do koleżanki z orkiestry, żeby wyjaśnić nieporozumienie, które zatruło ich znajomość. Pogodziły się i zaczęły ze sobą rozmawiać. Od czwartej codziennie się gimnastykowała. Po tygodniu przestał ją boleć bark i szyja. W piątą miesięcznicę, drugiego września 2005, po tygodniach wahań, pierwszy raz po tym, gdy zapłonęła jak gorejący krzew, postanowiła, że w końcu stawi czoła Bogdanowi. 

Kiedy odszedł od niej po wypadku i związał się z jakąś dziewczyną, znienawidziła go, chociaż to uczucie było niegodne chrześcijanki. Gdy dzwonił, nie odbierała, próbował skontaktować się przez Magdę, obiecywał pomoc, ale nie była w stanie przyjąć od niego żadnej formy przeprosin. Cóż mógł jej zaoferować oprócz pieniędzy na leczenie i upokorzenia, gdyby je przyjęła? Dobre słowa, którymi potrafiłby siebie wytłumaczyć, a ją pocieszyć, nie istniały. Jedyne, co mogłoby przynieść jej odrobinę satysfakcji, to jego nieszczęśliwe życie. Nieustannie spowiadała się z grzechów zazdrości i gniewu, ale zaraz znowu je popełniała.

Kiedy usłyszała o starcie Bogdana w wyborach, pomyślała, że jej klątwa zaczyna się spełniać, i że zamiast czekać, aż los sam wymierzy sprawiedliwość, powinna mu trochę pomóc. Długo jednak nie miała pojęcia, jak to zrobić, a kiedy w końcu wpadła na pomysł, wydał jej się zbyt kontrowersyjny. Nie wierzyła, że wystarczy jej odwagi, ale nie przestała o nim myśleć. 

Pani Irenka zapewne już spakowała do torby swoje fryzjerskie przyrządy i wychodziła z domu, więc czasu na podjęcie decyzji zostało niewiele. Anka wyjęła z portfela monetę i podrzuciła. Wypadł orzeł, co oznaczało, że musi przestać grać rolę ofiary. Wydała na Bogdana wyrok. Skazała go na to, żeby ją zobaczył. Bez prawa do apelacji. Skoro chciał być prezydentem wszystkich Polaków, to miał obowiązek spotykać się ze swoim ludem, także tą jego częścią, która należała do wrogiej mu partii zdradzonych kobiet.

Po Bogdanie Anka uprawiała seks tylko raz, z pijanym perkusistą na tournée po Norwegii. Ten jednak, jak doniosła harfistka, zrobił to z litości, nie mogąc znieść erotycznych męczarni skrzypaczki, które podobno widoczne były gołym okiem. Dopiero później Anka dowiedziała się, że wcale nie zrobił tego z litości. Perkusista założył się z tenorem o litrowego walkera z czarną nalepką, że da radę zaliczyć potwora. Mimo tak podłej motywacji Anka i tak była mu wdzięczna. Do tamtej nocy jedyny dostępny dla niej seks uprawiała na internetowych czatach, w pokojach miłości, gdzie grała rolę pięknej blondynki, niezwykle podobnej do jakiejś australijskiej aktorki, której zdjęcie skopiowała w sieci. Musiała wystarczyć jej klawiszowa konwersacja, czasem dość wulgarna, z czego zawsze się spowiadała. Większość jej partnerów na łączach to byli zboczeńcy albo mężowie szukający przygody. Niektórzy pisali to otwarcie. Może któryś z nich skusiłby się na kobietę w masce, ale Anka nie mogła sobie tego nawet wyobrazić. Po pół roku tej ohydy zaczęła siebie i ich wszystkich nienawidzić. Również tych normalnych, kawalerów ze zdrowymi preferencjami, którzy szukali łatwego seksu. Ich nawet jeszcze bardziej. Obsługiwali kobiety, które górowały nad Anką tym, że ich skóra na twarzy była w lepszym stanie. I to miało być główne kryterium oceny jednostki ludzkiej w kategorii kobieta? Gdyby ośmieliła się kiedyś wejść z Bogiem w polemikę, zapytałaby, czy tak ma wyglądać sprawiedliwość, na którą wszyscy tak chętnie się powołują? A gdzie nagroda za dobre uczynki? Jeśli dopiero po śmierci, to chętnie już teraz zamieniłaby się na laury z którąś z doczesnych triumfatorek. 

Po kolejnym ponagleniu Anka zeszła do kuchni, zjadła z rodzicami śniadanie, wypiła kawę i pozostało jej tylko oczekiwanie na fryzjerkę. Mama słusznie odebrała to jako znak, że córka wybiera się na zjazd załogi. Tak się ucieszyła, że zapomniała wcisnąć jej drugą kromkę chleba. Ciąg przyjemnych niespodzianek na tym się nie skończył. I mama, i pani Irenka były zaskoczone, gdy zobaczyły, że Anka przytargała z piwnicy duże lustro, oparła je o stół i usiadła przed nim na taborecie, gotowa do strzyżenia. Fryzjerka udawała, że wszystko odbywa się rutynowo, chociaż dobrze wiedziała, że Anka zamawiała domową wizytę nie tylko z powodu ciekawskich spojrzeń innych klientek w salonie, ale też dlatego, że nie mogła znieść swojego widoku w lustrze. 

– Tak samo, pani Aniu? Podcinamy centymetr?

– Nie, tak – Anka wskazała zdjęcie kobiety w magazynie z modą, który wcześniej otworzyła na odpowiedniej stronie. – Proszę mnie zrobić jak tę tutaj.

– Jesteś pewna? – Mama przeraziła się, widząc ostrzyżoną na jeża modelkę. – Masz takie piękne, długie włosy.

– Tniemy. Jak najkrócej. Może zostać dwa centymetry w najdłuższym miejscu.

Ostrzyżenie się na chłopczycę, nawet jak na dzień przełomowych decyzji, było niezwykle odważne. Anka jednak nie miała żadnych wątpliwości – wszystkie jej blizny powinny być wieczorem jak najlepiej wyeksponowane, jak skórzana biżuteria. Dla ciebie, Boguś – pomyślała.

 

6

MAGDA

Nawet kiedy wszystko wokół tonęło, waliło się i płonęło, smak kawy z ekspresu był taki sam jak zawsze. To o niej myślała Magda najpierw, zaraz po wyłączeniu budzika, chociaż piła ją dopiero po śniadaniu. Nie istniało nic, co skuteczniej zmusiłoby ją do wstania. Smak kawy działał na nią tym mocniej, im bardziej była nieszczęśliwa. Wilk potrafiłby zilustrować tę zależność na schemacie. Pomyślała o nim po pierwszym łyku. Wyobraziła sobie, jak rysuje jeden z tych swoich wykresów, którymi ilustrował wszystko, co wiedział, przewidywał i czuł. Na końcu krzywej nastroju, gdy kawa była już wypita, zaznaczyłby ostry spadek. Kiedyś irytowała się jego schematami i diagramami, ścisłym umysłem, nieczułym na złudne nadzieje. Teraz chciałaby, żeby pokazał jej na wykresie, w którym jest punkcie i jak pójdzie dalej krzywa. Potrzebowała przewodnika, kogoś, kto wskaże kierunek i nie pozwoli stać w miejscu, rozgrzebywać na okrągło przeszłości, zastanawiać się, co by było, gdyby.

Zamiast iść na radę pedagogiczną do szkoły, z której od trzech lat zamierzała się zwolnić, wolałaby do wieczora włączać ekspres i opróżniać kolejne filiżanki. Dolała sobie trochę śmietanki, wyobrażając sobie, że dodaje do kawy jakiś jeszcze nieodkryty hormon szczęścia. 

Po wieczornej rozmowie z Jarkiem poczuła ulgę, ale teraz znów mnóstwo nieistotnych spraw opadło ją niczym stado głodnych komarzyc. Nie sposób było przed nimi uciec. Najmniej Magda martwiła się o podział majątku. Ekspres i zastawa do kawy były już wpisane na listę rzeczy, które chciała wziąć, ale każdą inną postanowiła skonsultować z Jarkiem, nie chcąc powtórek z awantury, jaką kiedyś mama zrobiła jej o starą lokówkę, którą chciała zabrać do Kanady. Najchętniej zostawiłaby wszystko, ale ostatnio mieli z Jarkiem sporo wydatków. Po nowym laptopie dla Przemka, samochodzie na raty dla Magdy i drugim telewizorze do kuchni Górskich nie stać było na to, by każde z nich sprawiło sobie nowe rzeczy na następne życie. 

Dom mamy zapchany był starymi meblami, wywalczonymi w latach siedemdziesiątych w kolejkach z nocną kontrolą obecności, ale Magda nie miała zamiaru zabierać tam swoich niewiele młodszych gratów, nawet gdyby było na nie dość miejsca. Dzięki temu mogła uniknąć zawracania sobie głowy przeprowadzką, która w rankingach stresu zajmowała miejsce na podium, tuż za rozwodem. Poza mężem nie mała wcale ochoty dużo zmieniać. Coraz bardziej pasowała do rupieci, których mama nie chciała wyrzucić, jakby przewidywała, że wrócą stare czasy i jej córka znowu będzie małą grzeczną Magdusią.

Przemka babcia Bożenka urobiła już wcześniej. Urządziła mu sypialnię dokładnie tak, jak sobie życzył, byle tylko zechciał nocować u niej jak najczęściej. Przemek poszedł do niej już w czwartek po lekcjach, by pielić ogródek i zebrać resztę agrestu z krzaków, dzięki czemu nie było go w domu, kiedy wybuchła awantura. Magda i Jarek mogli krzyczeć na siebie, wiedząc, że syn ich nie słyszy. 

– Co zrobimy z mieszkaniem? – zapytał Jarek, wchodząc do kuchni.

Po raz pierwszy od wielu lat Magda nie poczuła irytacji, kiedy mówił do niej tym swoim zasadniczym tonem wicenaczelnego „Głosu Bałtyckiego”. Mało brakowało, żeby znowu zaczęła go lubić, jak wtedy, gdy się poznali. Zdała sobie sprawę, że jedyne, czego w małżeństwie zawsze chciała od Jarka, to by on nie chciał jej. Mógł brać na siebie część domowych obowiązków, uprawiać z nią seks, prowadzić samochód na dalekich trasach, zabierać ją do kina, naprawiać krany, malować mieszkanie, chodzić z nią na śluby i imprezy firmowe, chwalić przed znajomymi, robić wszystko to, co robią dobre małżeństwa. Ale poza tym lepiej, żeby trzymał się od niej z daleka. Po rozmowach w pokoju nauczycielskim Magda była przekonana, że nie jest jedyną, która preferuje ten model małżeństwa.

– Jutro wyprowadzam się do mamy – oznajmiła spokojnie. – To mieszkanie kupili ci rodzice. Z milicyjnych pensji. 

– Nie musiałaś tego dodawać. 

– Zawsze miałam ochotę.

– Nie przeszkadzało ci to mieszkać tutaj piętnaście lat.

– Przeszkadzało. I nadal przeszkadza. Nie chcę tu być. Mieszkanie jest twoje.

– A co z Przemkiem? Kto mu powie?

– Ja. Zabieram go ze sobą. Jutro zawiozę jego rzeczy do babci.

– Kiedy się dowie, kto jest jego ojcem?

– Za kilka lat, jak założy rodzinę. Teraz wszystko w nim jeszcze buzuje. 

– Powinnaś mu powiedzieć jak najszybciej.

– Nie mów mi, co mam robić!

Krzyknęła, chociaż obiecała sobie więcej tego nie robić. Po chwili uspokoiła się. Nie było powodu, żeby przejmować się poradami faceta, który już niczego nie może jej kazać. Była nawet gotowa usłyszeć odpowiedź na pytanie, które kiedyś bardzo ją dręczyło, więc zadała je:

– Właściwie w czym ta twoja dziewczyna jest ode mnie lepsza?

Jarek długo kroił chleb, jakby nie miał pewności, na czym właściwie polega różnica między kochanką a żoną, i z każdą ukrojoną kromką wymyślał nową wersję odpowiedzi. W końcu znalazł właściwą: 

– We wszystkim.

– A konkretnie? 

– Kocha mnie. 

– Gratuluję. Jeszcze coś?

– Chce mieć ze mną dziecko. Jest młodsza. Czasem się uśmiecha – wymienił jednym tchem, zalał herbatę i usiadł naprzeciwko Magdy. 

– A w łóżku?

– Nie chcesz wiedzieć.

Magda była na siebie zła, że zapytała. Wiedziała, że cokolwiek Jarek odpowie, będzie boleć. Teoretycznie miała to już za sobą. Małżeński seks był dla nich tylko sposobem na rozładowywanie stresu, który i tak zaraz wracał, jak ucisk ślubnych obrączek na spuchniętych palcach. Raz zdjęte po latach, potem już zawsze bolały przy zakładaniu.

– A ty? Miałaś kogoś?

– Tak – skłamała.

W czasie całego małżeństwa Magda nie spała z innym facetem, ale Jarek nie zasłużył na wierność. Chciała, by chociaż trochę go zabolało.

– Ilu?

– Trzech – powiedziała, ale Jarek nie wyglądał na zmartwionego.

– Też nie dorównywali twojemu Wilkowi?  

Magda chciała odpyskować, ale nie udało jej się wymyślić czegoś równie przykrego i prawdziwego. 

– Odpuśćmy już sobie, dobrze? – zaproponowała.

– Okej. 

– Spójrz na to. – Podsunęła Jarkowi listę. – Te rzeczy chciałabym zabrać.

Nawet nie spojrzał na kartkę.

– Bierz, co chcesz.

– Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę… – Magda nagle poczuła się ośmielona jego hojnością. 

Jarek spojrzał na nią uważnie i kiwnął głową.

– Odpuść Bogdanowi – poprosiła.

Magda wiedziała, że Jarek zawsze lubił jej brata, ale nie była pewna, czy tym razem, w zupełnie nowej sytuacji, nie zacznie się mścić na całej rodzinie Jastrzębskich.

– Chciałbym, ale nie da się tego załatwić – powiedział zasmucony, wyglądało na to, że szczerze. 

– Tylko kilka dni. Znalazł jakiegoś kupca na rzeźnię w Kościerzynie. Przysięgał, że w przyszłym tygodniu spłaci ten kredyt.

– Nie da rady.

– To mój brat.

– Naczelny na to nie pójdzie. 

– To zniszczy Bogdanowi kampanię.

– I tak nie ma żadnych szans. W sondażach jest ostatni.

– To nie ma znaczenia. Przecież wiesz, po co on to robi. Reklamuje tę swoją opaskę na oczy.

– I to właśnie jest słabe. 

– Robi to, co każdy kandydat. Jedni produkują szynkę, seriale czy opaski, inni uczucia patriotyczne i wizje rozwoju. Nie jest od nich gorszy. Ty w tej swojej gazecie to co niby sprzedajesz?

– Ja nie startuję w wyborach. Bogdan miałby być prezydentem? Nie ma nawet matury. Nie zna żadnego języka.

– Idealnie się nadaje. Ludzie wcale nie lubią lepszych ani mądrzejszych od siebie.

– Nie bądź cyniczna. To do ciebie nie pasuje.

Magda niczego nie grała, naprawdę wierzyła w to, co mówi. Bogdan był przeciętniakiem, do którego wszyscy czuli sympatię. Jarek też uważał, że era elitarnych przywódców się kończy. Nadchodziły inne czasy. Od kiedy demokracja razem z internetem zeszła pod strzechy, potrzebny był ktoś, kto nie góruje nad swoim ludem ani intelektualnie, ani moralnie. Z tym swoim poświadczeniem nieprawdy na bankowym dokumencie Bogdan pasował idealnie. 

– Zobaczę, co się da zrobić, ale nie dzwoń do niego i nic mu nie obiecuj. – Jarek zaczął obkładać kromki szynką i serem.

– Powiemy dzisiaj na zjeździe o naszym rozwodzie?

– Ja się nie wybieram. Bogdan by mnie zamęczył. Dzwonił już do mnie z dziesięć razy. 

Do Magdy nagle dotarło, że ona też nie ma ochoty z niczego się tłumaczyć. Tym bardziej wysłuchiwać opowieści o czyichś problemach. Nie chciała o nich nic wiedzieć. 

Książkę Powrót Wilka kupić można poniżej:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Powrót Wilka
Mirosław Tomaszewski2
Okładka książki - Powrót Wilka

Po dziewiętnastu latach na emigracji Wilk przypływa swoim jachtem z Kanady, by odwiedzić rodzinne Trójmiasto, skąd uciekł po stanie wojennym. Wiele...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Paderborn
Remigiusz Mróz
Paderborn
Fałszywa królowa
Mateusz Fogt
Fałszywa królowa
Między nami jest Śmierć
Patryk Żelazny
Między nami jest Śmierć
Zagraj ze mną miłość
Robert D. Fijałkowski ;
Zagraj ze mną miłość
Ktoś tak blisko
Wojciech Wolnicki (W. & W. Gregory)
Ktoś tak blisko
Serce nie siwieje
Hanna Bilińska-Stecyszyn ;
Serce nie siwieje
The Paper Dolls
Natalia Grzegrzółka
The Paper Dolls
Słowa wdzięczności
Anna H. Niemczynow
Słowa wdzięczności
Zranione serca
Urszula Gajdowska
Zranione serca
Pokaż wszystkie recenzje