Trzeba żyć każdego dnia, bo jutro może nas już nie być. „Rak? Nie, dziękuję" Krzysztofa Kocha

Data: 2025-07-01 11:16:01 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 16 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Rak? Nie, dziękuję! to szczera i przenikliwa opowieść o życiu, które w jednej chwili zostaje wywrócone do góry nogami. Autor z rozbrajającym poczuciem humoru odkrywa przed czytelnikiem kulisy swojej walki – z chorobą nowotworową, lękiem i własnymi słabościami.

Rak? Nie dziękuję - grafika promująca książkę

Ta książka to nie tylko ważny głos w dyskusji o polskiej służbie zdrowia, ale także historia o ludzkiej sile, determinacji oraz przewrotności losu. Błyskotliwe refleksje i ironia, zabarwiona czułością, sprawiają, że relacja autora bawi, wzrusza i uczy, jak doceniać każdą chwilę życia.

Dla wszystkich, którzy zetknęli lub zetkną się z rakiem – osobiście lub za sprawą bliskich – ta książka może stać się wsparciem, pocieszeniem oraz przypomnieniem, że nadzieja jest silniejsza niż strach.

Do przeczytania książki zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment publikacji:

ŻYCIE PRZED

Do pewnego momentu nie wszyscy mężczyźni są świadomi swego wnętrza i tego, jak bardzo skomplikowana jest to konstrukcja. Przez cały czas wszystko w człowieku zmienia się, rośnie, dojrzewa i obumiera. Oprócz mózgu, najważniejszego organu człowieka, pozwalającego nam „istnieć” naprawdę – przynajmniej według mnie – mamy w sobie mnóstwo narządów, powiązań nerwowych i nie wiadomo czego jeszcze. Nie o budowie człowieka jest to książka, lepiej studiować medycynę, ale opowiem o istnieniu pewnego organu, o którym właściwie przez większość życia w ogóle nie wiedziałem. Ale trzeba zacząć od samego początku.

Narodziny dziecka to radość dla rodziców, zakładam, że świadomie zdecydowali się powołać na świat nową istotę ludzką. Płeć dla większości rodziców nie ma większego znaczenia, ale wydaje mi się, że znaczna część mężczyzn chciałaby mieć syna. To takie przedłużenie ich genów, zachowanie ciągłości rodu i takie tam. Nikt nie myśli w chwili narodzin o tym, co czeka w przyszłości tę malutką istotę. Bez względu na to, czy to dziewczynka, czy chłopiec, każde z nich będzie mieć w starszym wieku mniejsze lub większe problemy zdrowotne. Szczęściarzy, którzy przejdą przez życie bez żadnych kłopotów w tej sferze, nie biorę tutaj pod uwagę, bo jest ich naprawdę niewielu – to jak wygrać milion w Lotto.

Tak jak już wspomniałem, ze względu na płeć dziewczynki mają swoje problemy, chłopcy swoje. Moja wiedza o „kobiecych sprawach” nie jest najlepsza. Trochę wiem, bo mam żonę i córkę, ale w tej „powiastce” skupię się przede wszystkim na męskich problemach – i to wyłącznie takich, których dziewczyny mieć nie mogą.

Wróćmy więc do moich narodzin, czyli dla niektórych „epoki lodowcowej”. Urodziłem się jako chłopiec i odkąd pamiętam, bardzo lubiłem bycie męską odmianą człowieka. Szczególnie gdy ma się starszego brata, który podobnie patrzy na świat, poprzez męskie hormony, no i nie tylko. Do pewnego etapu – tak, powiedzmy, do około dziesiątego roku życia – to, co jest widocznym atrybutem męskości i dynda sobie między nogami, niewiele mnie interesowało. Zwłaszcza w tamtych, zamierzchłych czasach, kiedy nikt nie myślał o telefonie komórkowym (były tylko stacjonarne, i to niewiele), komputerze i całym tym zamieszaniu cyfrowym, społecznościowym (Facebooku, Twitterze, TikToku itp.). Internetu nie było, dziwne, a telewizja nie nadawała przez cały dzień, za to miała misję wychowania porządnego obywatela (filmów typu porno też nie było). Seks był wtedy tabu i to tak wielkim, że nie bardzo było z kim o tym porozmawiać albo też gdzieś przeczytać. Encyklopedia Powszechna czy Encyklopedia Zdrowia dostarczały bardzo skąpych informacji, reszta wiedzy pochodziła od kolegów. Wspólne oglądanie, porównywanie, wymiana „fachowej”, czytaj: podwórkowej, wiedzy – to wszystko stanowiło podstawę wiedzy anatomiczno-seksualnej, z którą wkraczałem w trudny okres dojrzewania.

O takim małym, acz szczególnym narządzie jak prostata nikt nie słyszał, nikt nie wiedział, a już na pewno nie chłopak będący nastolatkiem. On jest w okresie, kiedy hormony buzują, nie bardzo wiadomo, co się dzieje, myśli biegną tylko w jednym kierunku – rozładować nadmiar energii. Rodzice proponują sport, czytanie, spacery itd. Wszystko to jednak nie powoduje, że przestaje się myśleć o tym, co każdego ranka mocno stoi, o drążku między nogami. Dużo jeździłem na rowerze, czytałem książki i nic to nie dawało. Przychodził taki moment, że trzeba było sobie upuścić, strzepać, zwalić czy jak to nazwać bardziej współcześnie. Nie wiem, jak u innych, ale u mnie okres ten trwał dość długo i był burzliwy. Nie myślałem wtedy o fizjologii, procesie powstawania nasienia, ejakulacji (wytrysku), innych naukowych terminach, roli poszczególnych narządów. Stoi – trzeba coś zrobić, by opadł. Przecież nie można cały dzień chodzić z czymś takim w spodniach, zwłaszcza krótkich. To niezdrowe i niewygodne. Na szczęście wiedza pojawiła się przypadkiem. Wydano książkę Michaliny Wisłockiej – Sztuka kochania. W tamtych czasach to była lektura obowiązkowa. Czytałem ją z wypiekami na twarzy, poznając tajemnice męskiej i żeńskiej seksualności. Budowa szczegółowa męskich organów płciowych nie interesowała mnie, co innego kobiecych. Dla mnie, prawiczka, to była wiedza tajemna – dowiadywałem się, jak to jest z dziewczynami/kobietami, co, gdzie, kiedy i jak należy zrobić. Bardzo mnie to ciekawiło i, szczerze mówiąc, stworzyło podstawę mojej edukacji seksualnej. Z tą wiedzą ruszyłem na podbój świata kobiet. O chorobach innych niż weneryczne w książce tej nie wspominano, no chyba że chodziło o problemy z krążeniem czy zmiany reumatyczne. O raku piersi czy prostaty w ogóle nie pisano – jeśli dobrze pamiętam. Zresztą i tak wtedy bym się tym nie przejął.

Dorastałem, doświadczałem, sprawdzałem i uczyłem się seksu, chciałem być „dobry w te klocki” (tak się kiedyś mówiło). Sprzęt działał, nic nie zawodziło, życie było piękne, pełne wytrysków i rozkoszy. Niczym się nie przejmowałem, bo byłem młody, piękny, dawało się zarobić, zabawić i pozbyć „ładunku”. Aż przyszedł ten moment, kiedy pojawiła się ONA – ta jedyna, która skradła moje serce. Zgodnie ze sztuką zaczęliśmy od spacerów, randek, pojawiło się głębokie uczucie i w końcu przeszliśmy do czynów. Musiało być chyba nie najgorzej, bo skończyło się ślubem, choć był moment, kiedy już się rozstawaliśmy, i wydawało się, że wszystko skończone.

Zamieszkaliśmy razem, w tamtych latach samodzielne mieszkanie dla młodego małżeństwa to nie była prosta sprawa. Ale nam się udało. Pojawiło się dziecko, praca, lata wspólnego docierania się, kłótni, namiętnego seksu – na zgodę i dla przyjemności. Obrastaliśmy w rzeczy, zmienialiśmy mieszkania, samochody, pracę, tak jak dzieje się to w większości rodzin (chyba). Z upływem lat seks już nie był tak ważny. Nadeszły problemy dnia codziennego, krwiożercze lata dziewięćdziesiąte, coraz szybsze tempo życia, telefony komórkowe, komputery PC, Internet i tak dalej. To wszystko powodowało, że na życie rodzinne i spokojne przeżywanie wspólnych chwil brakowało czasu. Erekcje przypominały o przyjemnościach i dawały nadzieję na wspólny seks. Coraz rzadziej, oczywiście, bo już lata na karku, możliwości mniejsze, ale przecież to normalne – chyba. Żadnych chorób (katar, grypa – to tak), w miarę zdrowy tryb życia, odpowiednie jedzenie, ruch i tylko te stresy z różnych powodów nie odpuszczały, a wręcz przeciwnie – narastały. Ale trzymałem się, dbałem o siebie, o swoją ogólną kondycję. Nawet tak po czterdziestce wybrałem się na profilaktyczne badanie prostaty, bo takie akurat oferowali w pobliskiej przychodni w ramach Europejskiego Dnia Prostaty. Trochę miałem opory, nikt jeszcze nie wsadzał mi niczego w dupę, ale przecież to lekarz, zbada tylko i będę spokojny, że wszystko jest okej. Nigdy dotąd nie miałem takiej konsultacji.

Tłumu w przychodni nie było (dziwne?), zarejestrowałem się, spokojnie poczekałem i wszedłem. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem, że to lekarz facet. Po krótkiej rozmowie nastąpiło badanie. Gatki w dół, wypięta dupa i palec lekarza. Reszta zostanie moją tajemnicą. Dałem radę, nie było to takie straszne. Diagnoza warta badania – wszystko w porządku. Zdrowy.

Następne lata mijały jak poprzednio. Praca, żona, córka, dom (tak, zbudowałem dom), problemy i stresy dnia codziennego. Bez wchodzenia w szczegóły, bo przecież każdy ma trochę inaczej. Bzykanko też bywało, choć tak bliżej pięćdziesiątki zdarzyło mi się, że pojawił się problem z erekcją. Oczywiście tłumaczyłem sobie ten fakt zmęczeniem, brakiem snu, stresem. Ale trochę się przejąłem. Wtedy mieliśmy już Internet i doktora Google, więc witaminy i suplementy na potencję poszły w ruch. Mijały kolejne miesiące, niby nic złego się nie działo, ale rodzina zaczęła narzekać, że stałem się nerwowy. Ale jak tu nie być nerwowym, kiedy cierpi moja męskość? Może to już „męska menopauza”? Ale że ja?! Przecież nie dobiłem jeszcze do pięćdziesiątki, byłem w pełni sprawnym facetem bez żadnych chorób. Wszystkie badania ogólne miałem w normie. Więc co jest? Czułem się bardziej sprawny fizycznie, niż gdy miałem dwadzieścia lat. Biegałem, ćwiczyłem, odżywiałem się zdrowo i regularnie (na ile miałem o tym pojęcie). Jadłem coraz mniej mięsa, czerwonego zwłaszcza, więcej warzyw i owoców, nie nadużywałem używek (w moim przypadku alkoholu). Piłem głównie czerwone wino, więc zdrowe. To skąd ta andropauza?! „Nic to, trzeba działać i sprawdzić, co jest grane” – pomyślałem. Doktor Google to za mało, więc zapisałem się do ENDOKRYNOLOGA. Niestety, był to pierwszy lepszy lekarz. Chodziło o to, żeby jak najszybciej zapisać się na wizytę. I to był błąd. Później już nie zaliczyłem tak dużej wpadki i każdego medyka starałem się „prześwietlić”. Drugi lekarz, do którego się zapisałem, został już przeze mnie sprawdzony. Opinie miał dobre. Wybór okazał się trafiony. Dogadywaliśmy się świetnie, lekarz tłumaczył, odpowiadał na pytania. Zalecił zrobić badania wysiłkowe, USG układu moczowego, badania krwi oraz sprawdzić poziom testosteronu i PSA – pierwszy raz słyszałem o czymś takim, potem to już zostało ze mną na stałe. (Wskaźnik poziomu PSA to najprostsza dostępna metoda rozpoznania raka prostaty. Człowiek uczy się przez całe życie). Większość badań wypadła bardzo dobrze, nawet to wysiłkowe, a w końcu miałem swoje lata, ale jeden wynik był poza normą. Poziom testosteronu okazał się za niski. Lekarz endokrynolog (ten fajny) zapisał tabletki. Wtedy jeszcze były refundowane, więc leczenie nie kosztowało mnie dużo. No ale i tak zapłaciłbym każdą kwotę – choć może nie każdą, bo taki bogaty to ja nie byłem – by ratować swoją „męskość”, swoje erekcje.

Od tej pory moje kontakty z lekarzem endokrynologiem (nadal tym fajnym) wpisały się na stałe w mój życiorys. Co pół roku badania i konsultacje. Sytuacja się unormowała. Wszyscy byli szczęśliwi: rodzina, mój penis i ja, albo może lepiej – ja i mój penis (niech każdy wybierze, którą wersję woli, kto rządzi w jego życiu). Po paru latach sprawa tabletek się skomplikowała. Zniknęły z rynku i były nie do dostania. Alternatywą okazały się zastrzyki wykonywane dwa razy w miesiącu, plastry lub aerosol. Najtańszym rozwiązaniem, a zarazem najbardziej dla mnie wskazanym, były zastrzyki. Trochę to uciążliwe, ale cóż, w końcu „we stolicy” problemu nie powinno być. Ponieważ nigdy nie miałem kłopotów z przyjmowaniem zastrzyków, a do przychodni miałem blisko, to i z tą metodą zaprzyjaźniłem się na dłuższy czas. Trochę mi było głupio tak co dwa tygodnie wystawiać dupsko, raz lewy, raz prawy pośladek, by igła wpompowała do mojego organizmu potrzebny testosteron. Ale pielęgniarki okazały się fajne, można było pogadać, pośmiać się, więc całość nie była tak nieprzyjemna, jak się wydawało na początku.

Tak minęły mniej więcej dwa lata. I znów na rynku pojawiły się moje tabletki z testosteronem. Niestety, już bez refundacji, więc leczenie było znacznie droższe od zastrzyków. Chcesz mieć lepsze życie, płać. Mimo to wygoda i mój komfort spowodowały, że wróciłem do tabletek. Wszystko dalej toczyło się ustalonym trybem – wizyta i badania co pół roku, jedyna zmiana to zwiększona dawka testosteronu. Jednak nagle, po kolejnych badaniach, okazało się, że moje PSA jest powyżej normy. Przestraszony poleciałem z wynikiem do urologa, nie pierwszego lepszego, lecz sprawdzonego. Lekarz uspokoił mnie, zbadał prostatę, mój odbyt znowu cierpiał – i ja też – w końcu zasugerował powtórzenie badania poziomu PSA. Uprzedził mnie, że aby wynik był wiarygodny, należy: unikać jazdy na rowerze (poprzedniego dnia); wstrzymać się od uprawiania seksu (minimum trzy dni); zachować odstęp od badania prostaty (minimum trzy dni).

Pierwszy raz usłyszałem o takich zaleceniach, ale, oświecony, powtórzyłem badanie PSA. Zwycięstwo, wynik w normie. HURA!!! Mogłem dalej mierzyć się z życiem.

Znów minął jakiś czas w spokoju. Ale, niestety, ukryty wróg zaczął pokazywać rogi. Ten wróg to moja prostata, której przecież nie mogłem zobaczyć ani poczuć, bo nie będę sobie wsadzał palucha w dupę. A i tak bym nie wiedział, co i jak. Przy kolejnym badaniu PSA okazało się, że wynik nie mieści się w normie. Oczywiście urolog poprosił o powtórzenie badań. Zastosowałem się do znanych już zaleceń, a nawet okazałem większą gorliwość, bo tym razem zaplanowałem tydzień bez seksu, i ponownie oddałem moją cenną krew do analizy. Cyferki oznaczające stężenie PSA odczytywałem z nadzieją, że i tym razem wynik będzie w normie. Niestety, znowu przekroczony. Powtórna wizyta u lekarza, ale tym razem zależało mi na czasie, więc (ponownie) umówiłem się do pierwszego lepszego, by omówić moją sytuację. Wstałem rano, choć bardzo tego nie lubię, i pojechałem na godzinę ósmą do przychodni, do specjalisty urologa. Z „duszą na ramieniu” wszedłem do gabinetu, a to, co usłyszałem, bardzo mi się nie spodobało. Biopsja prostaty jak najszybciej. Mogę zrobić ją już w następnym tygodniu w prywatnej klinice w ramach NFZ, czyli nie muszę płacić, oczywiście u tego lekarza. Strach był wielki, spowodowany opisem samego zabiegu oraz możliwymi powikłaniami, a do tego konieczność zażywania antybiotyku przed i po zabiegu. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do doktora Google, hasło: „biopsja przez odbyt” – nic miłego. O raku, który mogła wykazać biopsja, w tym momencie nie myślałem, nie byłem tego świadomy i nie to najbardziej mnie przerażało. Żadnych niepokojących objawów nie zaobserwowałem. Miałem jeszcze nadzieję na sukces.

Po opuszczeniu przychodni szybko udałem się do mieszkania córki, by dorwać laptopa (doktora G.) i zająć się, jak zwykle, jej synem, a moim wnukiem. Robiłem tak zawsze, gdy szła do pracy. Koniecznie musiałem się skonsultować z innym urologiem. Mojego poprzedniego już nie udało mi się namierzyć, więc musiałem znaleźć następnego. Niestety, do każdego z nich trzeba było czekać. Przeważnie tak jest, że do dobrego lekarza nie jest łatwo się dostać. Nie będę opisywał tego okresu oczekiwania na wizytę, nic wesołego. W końcu znowu pojechałem do przychodni. Poznałem całkiem sympatycznego doświadczonego lekarza, który mnie uspokoił, zrobił wywiad, sprawdził wyniki badań i, oczywiście, wsadził palec w moją dupę. Dostałem skierowanie na USG prostaty, a nie na biopsję jak u poprzedniego specjalisty. Wizja takiego badania nie napawała mnie radością, ale to już mi się bardziej podobało niż kłucie mojego gruczołu. Znowu mieli mi coś wkładać w odbyt, tym razem nie paluchy, tylko jakąś sondę. Ale jak duża ona będzie?! Przynajmniej miałem nadzieję, że nie zrobią mi żadnej dodatkowej dziury w odbycie. Zero antybiotyków, krwawień itp. W takim nastroju jak najszybciej umówiłem się do poleconego przez urologa specjalisty na „cudowne” badanie USG.

Tym razem znowu musiałem wstać wcześnie, by zdążyć na wizję lokalną mojej prostaty. Nie będę opisywał samego badania, moje odczucia zostaną moją „słodką” tajemnicą. Jednak patrząc z perspektywy późniejszych doznań – nie było źle. Każdy z facetów przeżyje to po swojemu.

Najważniejsze, że według lekarza nic szczególnego się nie działo, diagnoza brzmiała – łagodny przerost prostaty. Pocieszony takim wynikiem poszedłem do mojego sprawdzonego urologa. I znów sympatyczna rozmowa wlała we mnie trochę optymizmu, dostałem tabletki i zalecenie, by za pół roku wykonać kontrolne badania, w tym PSA.

Chciało się żyć. Wszystko nabrało barw, życie wróciło do normy, bo w końcu nic mi nie dolegało, jedynym objawem przerostu prostaty był słabszy strumień moczu. Ale przecież nie szedłem na zawody, kto dalej poleje sikami. Praca, codzienny stres, zabieganie, czasami moment oddechu i chwila na seks. Tak mogłoby być już zawsze, ale życie pisze swoje scenariusze, a my nie mamy nic do gadania. Po około dwóch latach badań i tak zwanej „obserwacji prostaty” PSA trochę spadło, ale nadal przekraczało normę mimo brania tabletek. Mój sympatyczny UROLOG postanowił pogłębić diagnostykę i zlecił wykonanie rezonansu magnetycznego tej okolicy ciała. Nie przeczuwając niczego złego, ze spokojem, bez pośpiechu, zapisałem się na badanie. Przecież nic mi nie było. Właśnie mieliśmy czerwiec, moje pięćdziesiąte ósme urodziny, słońce świeciło, było przyjemnie i ciepło, żyć nie umierać.

Rezonans wyznaczono na początek lipca. Na szczęście tym razem nie musiałem rano zrywać się z łóżka. Pojechałem do szpitala, byłem trochę za wcześnie, bo – o dziwo – uniknąłem już korków (wakacje). Pospacerowałem więc po pobliskim parku. Myśli nie dawały mi spokoju, nie mogłem ich wyłączyć czarodziejskim guziczkiem. A może jednak coś złego dzieje się z moją prostatą? Trudno przestać myśleć, ale jedyną drogą, by się dowiedzieć, był ten rezonans. Poszedłem. Przez godzinę leżałem bez ruchu ze słuchawkami na uszach, bo hałas był ogromny, jakby startował odrzutowiec. Ale nic mnie nie bolało, nic mi nigdzie nie wkładali, tylko kłuli i wstrzykiwali kontrast. Trochę zdrętwiały i ogłuszony opuściłem kolejną poznaną przeze mnie placówkę służby zdrowia. Takich miejsc poznam jeszcze wiele, ale o tym w ten letni, ciepły dzień nie wiedziałem.

Książkę Rak? Nie, dziękuję! kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Rak? Nie, dziękuję
Krzysztof Koch1
Okładka książki - Rak? Nie, dziękuję

Trzeba żyć każdego dnia, bo jutro może nas już nie być „Rak? Nie, dziękuję!” to szczera i przenikliwa opowieść o życiu, które w jednej chwili...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje