Zastępczyni szeryfa Emmy Clifton mieszka tu od urodzenia. Wydaje się jej, że zna swoich sąsiadów. Myli się.
Kiedy córka jej najserdeczniejszej przyjaciółki prosi o pomoc, uważa, że chodzi o nastoletnie humory. Stwierdza, że sprawa może poczekać. Nigdy w życiu nie była w większym błędzie.
Gdy po zaginięciu dwóch dziewcząt w miasteczku zaczyna wrzeć, Emmy rzuca się w wir poszukiwań. Potem jednak uświadamia sobie, że nie zna się miasta tak naprawdę, dopóki nie pozna się jego najmroczniejszych sekretów.
Czy Emmy jest gotowa na zmierzenie się z prawdą?

Do przeczytania powieści Karin Slaughter Wszyscy jesteśmy winni zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Wszyscy jesteśmy winni:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Oparta ramieniem o pień wielkiego dębu, Madison Dalrymple starała się nie panikować. Cheyenne się spóźniała. Nie, to było coś gorszego niż spóźnienie. Nie tak to miało wyglądać. Ustaliły, że spotkają się w parku pod dębem najpóźniej o dwudziestej. Ale było już dwadzieścia po, a Cheyenne ani widu, ani słychu. Nie zadzwoniła, nie odpisywała na esemesy ani nie odbierała telefonów i niepokój, w połączeniu z panującym upałem, sprawił, że Madison zaczęła się pocić. Koszulka kleiła się jej do pleców, nogawki szortów podjeżdżały coraz wyżej, a tkwiąca w ich przedniej kieszeni torebeczka z trawką kupioną od starego Perva praktycznie ją parzyła.
Może spotkanie w parku było złym pomysłem, tato Madison nie pozostawił im jednak wielkiego wyboru. Wczoraj znienacka oznajmił, że całą rodziną będą świętować jej urodziny na pokazie sztucznych ogni, jakby tego rodzaju niespodzianka mogła ją ucieszyć. Piętnaste urodziny nie były może tak spektakularnym wydarzeniem jak szesnaste, ale perspektywa spędzenia ich w parku z ojcem, macochą i marudnym przyrodnim bratem nie jawiła się jej jako atrakcja, lecz kara. Roiło się tam od meszek i komarów. Jedzenie było obrzydliwe. Poncz smakował jak syrop na kaszel. W oczekiwaniu na rozpoczęcie pokazu co najmniej dwie setki ludzi rozłożyły się na trawnikach i pluskały w jeziorze, a na ich widok Madison trafiał najjaśniejszy szlag.
– Cheyenne… – mruknęła, omiatając wzrokiem długowłosych facetów i kobiety ze sztywnymi od trwałej lokami. – Gdzie się podziewasz?
Tyle dobrego, że słońce w końcu zaczęło zachodzić. O dziesiątej rano tego dnia termometry pokazywały prawie czterdzieści stopni, a woda w jeziorze była cieplejsza niż podczas kąpieli w wannie. Przeciwsłoneczny balsam spłynął jej z potem już kilka godzin temu, więc skórę miała rozpaloną do czerwoności. Madison patrzyła na migotliwe fale upalnego powietrza, unoszące się nad zatłoczonym parkingiem na szczycie wzgórza. Ktoś wyłączył latarnie. Pokaz miał się wkrótce rozpocząć. Całe miasto zdawało się robić z Dnia Niepodległości wielkie halo, choć mało kto rozumiał różnicę między Konstytucją a Deklaracją Niepodległości, a gdy szkolna orkiestra grała hymn narodowy, wielu zamiast śpiewać, tylko nuciło coś pod nosem, nie znając większości słów.
Święto było dla ludzi pretekstem, żeby nażreć się do porzygu, spić na potęgę i zapomnieć, że tkwią w tym cuchnącym, gównianym mieście.
Hannah, macocha Madison, dzwoniła już dwa razy, próbując ją namierzyć. Rozgłaszała pragnienie stworzenia wielkiej szczęśliwej rodziny, lecz Madison uznawała to za grę pozorów. Udawanie, że jest jej prawdziwą matką. Udawanie, że potajemnie nie żywi do niej nienawiści. Co gorsza, ojciec zdawał się uważać, że to ona, Madison, stanowi problem. Jej biologiczna matka, a jego żona, nie żyła od zaledwie ośmiu lat, a on zachowywał się tak, jakby nigdy nie istniała.
– Kurwa – zaklęła.
Nie zamierzała pozwolić, by Hannah wszystko popsuła. Nie tym razem. Ponownie zerknęła na telefon, żeby sprawdzić godzinę. Cheyenne spóźniała się już bite dwadzieścia sześć minut. Madison wzięła głęboki wdech, starając się tłumaczyć sobie w myślach, że dwadzieścia sześć minut to jeszcze nic. Pewnego razu Cheyenne dotarła na spotkanie godzinę po umówionym czasie. Wysiadła przed domem Madison z dziwnego samochodu. Nie z żadnego mustanga czy corvette, ale z kombi z naklejonymi z tyłu kreskówkowymi postaciami przedstawiającymi rodziców, dwoje dzieci i psa. Hannah nawet nie widziała tego auta, ale na widok świeżej malinki na szyi Cheyenne przemieniła się w osądzającą macochę i posłała jej spojrzenie mówiące: „Ale z ciebie szmata”.
– Madison?
– Co!? – wykrzyknęła Madison. Gdy tylko uświadomiła sobie, że wołająca ją po imieniu kobieta to najserdeczniejsza, taka od kołyski przyjaciółka Hannah, zaczęła się pocić jeszcze mocniej. Fakt, że Emmy Clifton-Lang była też policjantką, przysparzał Madison dodatkowych stresów.
– Wyglądasz na zdenerwowaną – orzekła Emmy. – Co słychać, solenizantko?
– Ach, nic. – Madison w ostatniej chwili powstrzymała odruch zasłonięcia dłonią kieszeni z gandzią. – Wszystko gra.
– A nie wygląda, jakby grało. Nawadniasz się jak trzeba? – Emmy zdjęła kapelusz. Miała naturalnie kręcone włosy, ale zbierała je w kok jak starsza pani, choć zarówno ona, jak i Hannah ledwie dobiły trzydziestki; obie obchodziły urodziny w zeszłym miesiącu. – Jest cieplej, niż niektórym się wydaje.
– Wiem – odparła Madison, odnosząc wrażenie, że Emmy traktuje ją jak idiotkę. – Dlatego stoję pod drzewem. W cieniu. Sama.
Emmy nie zrozumiała aluzji. Oparła dłoń o pień i powiedziała:
– Znasz to porzekadło o drzewach, które zasłaniają las?
Madison przewróciła oczami. Ostatnio wszyscy dawali jej rady, o które nie prosiła.
– Słucham?
– Czasami myślimy, że doskonale wiemy, z kim mamy do czynienia, i przymykamy oko na wyraźne sygnały, że to nie jest dla nas najzdrowsza znajomość. – Emmy wzruszyła ramionami. – Czasami nie widzimy szerszego obrazu sytuacji, bo za bardzo skupiamy się na pierdołach, takich jak dobra zabawa, wymykanie się ukradkiem z domu i robienie rzeczy, których robić się nie powinno. A potem nieoczekiwanie przychodzi dzień, w którym ponosimy konsekwencje swoich czynów.
– Boże – jęknęła Madison. Doskonale wiedziała, skąd wziął się wykład pod hasłem „Cheyenne Baker ma na ciebie zły wpływ”. – Powiedz Hannah, żeby zajęła się swoim życiem, dobra? Niech nie przysyła do mnie ludzi z pouczeniami. Zamierzam wyrwać się z tego głupiego miasta przy pierwszej możliwej okazji.
– Rozumiem – odparła Emmy. – Ale do studiów jeszcze daleka droga. W ciągu trzech lat wiele się może zdarzyć.
– Jasne. – Madison nie zamierzała się przyznawać, że jeśli plan się powiedzie, muszą wytrzymać z Cheyenne jeszcze tylko dwa miesiące, zanim przeprowadzą się do Atlanty, by nigdy więcej nie zadawać się z ludźmi, którzy im mówią, co mają robić.
– Jeśli chcesz, mogę z tobą pojechać na Mercer University – zaproponowała Emmy. – Kampus jest piękny. Bardzo mi się podobał. I poznałam tam kilka świetnych osób.
Madison przewróciła oczami po raz drugi.
– Nie myślę o studiach, okej?
– Może teraz nie, ale posłuchaj… W przyszły weekend masz opiekować się Cole’em. Może wpadniesz wcześniej i porozmawiamy o…
– Już jestem spóźniona o dziesięć minut – przerwała jej Madison, nadając swojemu głosowi lodowate brzmienie. – Umówiłam się z Cheyenne przy stoisku ze słodyczami.
– W porządku, ale daj mi jeszcze chwilę. – Emmy wzięła ją za rękę, co było raczej dziwne, i ścisnęła palce Madison. – Chcę, żebyś wiedziała… powinnaś to wiedzieć… że Hannah naprawdę cię kocha.
Serce Madison zatrzepotało nerwowo. Poczuła na skórze ciepło dłoni Emmy. Z niewyjaśnionych powodów zebrało się jej na płacz.
– Patrzyła, jak dorastasz. – Emmy się uśmiechnęła. – Obie patrzyłyśmy. I obie cię kochamy.
Madison przełknęła gulę w gardle.
– Dobra, dobra.
Wyzwoliła rękę z uścisku i pozostawiła Emmy z jej babcinym kokiem, głupim uśmiechem i durnym synem, który nadal oglądał kreskówki dla dzieci, choć miał już jedenaście lat.
Zaczekała, aż Emmy odejdzie w stronę trybun, i dopiero wtedy otarła nos wierzchem dłoni. Po raz enty sprawdziła godzinę. Panika wróciła. Cheyenne spóźniała się już trzydzieści jeden minut. A może to ja coś pomyliłam? – pomyślała. Może miałyśmy się spotkać w domu?
Pokręciła głową. Coś tu ewidentnie nie grało. Nie, na pewno niczego nie pomyliła. Omawiały ten plan dziesiątki razy, a raz nawet przeszły całą trasę, mierząc czas stoperem. Potem brały rowery, bo uznały, że przemykanie bocznymi drogami jest bezpieczniejsze niż paradowanie przez centrum, gdzie ktoś wścibski mógłby wypatrzyć Cheyenne i przekreślić jej alibi.
Madison nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć Cheyenne o tym, jak skłamała Emmy w żywe oczy. Wcale nie umówiły się przy stoisku ze słodyczami, tylko pod dębem. Później miały pojechać rowerami do domu Cheyenne, gwizdnąć samochód jej ojca, trochę się zaprawić jego szkocką i pobujać autem po mieście, podczas gdy wszyscy ci głupi ludzie będą oglądać fajerwerki. Myślała o tym tak często, że miała wrażenie, jakby scenariusz już się ziszczał: nowiutki volkswagen jetta pana Bakera pędzący ponad setką po Main Street i ona sama, wychylająca się przez szyberdach z szeroko rozłożonymi ramionami i rozwianymi w pędzie włosami, w akompaniamencie grzmiących Rihanną głośników.
Dwa miesiące. Madison musiała pamiętać tylko o tym. Plan wypali. Naprawdę stąd uciekną. Tak się stanie. Muszą tylko wytrzymać do września. Pojadą autostopem do Atlanty, wynajmą pokój w hotelu Ritz-Carlton, zdobędą vipowskie bilety do Music Midtown, gdzie poznają starszych facetów, którzy zabiorą je do klubów. A wtedy… a wtedy otworzą się przed nimi szanse na zaciągnięcie do ołtarza jakichś gwiazd futbolu i zamieszkanie w ich rezydencjach.
A przynajmniej takie wizje snuła Cheyenne, zaś Madison, podobnie jak w czasach gimnazjalnych, dała się im porwać. I to było dla niej dobre. Sama nigdy nie cieszyła się popularnością i nigdzie nie pasowała – bo kujonka, bo dziwaczka. Potem rodzina Cheyenne przeprowadziła się do Clifton, gdyż jej ojciec znalazł tu pracę w fabryce, a życie Madison zmieniło się nie do poznania. Wcześniej nigdy nie wpadała w tarapaty, nie zwracała na siebie większej uwagi, nie pyskowała, nie malowała się ani nie całowała z chłopakami.
Równie dobrze mogła być martwa.
Tylko Cheyenne potrafiła tchnąć w nią życie. Wiedziała, jak się zabawić oraz – mimo ględzenia Emmy Babciny Kok – jak nie napytać sobie przy tym biedy. Pokazała Madison, jak wydymać usta, mówić głosikiem małej dziewczynki i udawać głupią, żeby mężczyźni czuli się przy niej wielcy i silni, a przede wszystkim dawali to, czego tylko zapragnęła.
Na tym polegał sekretny trik Cheyenne: na polowaniu na dorosłych facetów.
Bliżsi im wiekiem chłopcy zachowywali się jak pomyleńcy i durnie. Nie wiedzieli, czego chcą ani jak to zdobyć. Mężczyźni byli inni. Słuchali. Zwracali uwagę na twoje zachcianki, sprawiali, że czułaś się wyjątkowa, w kółko komplementowali urodę, byli wdzięczni, ilekroć się zjawiałaś, i nigdy nie narzekali na spóźnienia ani na muchy w nosie. Cheyenne twierdziła, że nawet seks z nimi jest fajniejszy, chociaż tego Madison nie była taka pewna. Nigdy nie uprawiała prawdziwego seksu. Miała za sobą tylko trochę pieszczot dłońmi, ale kojarzyła je z lepkością i nudą, a nie z ekscytacją, o jakiej rozprawiała Cheyenne.
– No dalej, Shy – szepnęła Madison. – Gdzie cię wcięło, do cholery?
Ktoś ją potrącił. To grupka dzieciaków w mokrych kostiumach kąpielowych zmierzała w stronę strefy z jedzeniem. Madison spojrzała w niebo. Przygasło, jakby ktoś przekręcił słońcu potencjometr, a zmrok zapadł w jednej chwili. Znad grilli z hot dogami i hamburgerami dla gawiedzi unosił się dym. Kościółkowe panie ustawiały na stołach babeczki z zimnymi ogniami, a także nakładały do mis glutowatą sałatkę ziemniaczaną i zapiekankę z fasolką szparagową. Madison podeszła do pierwszego rzędu trybun i omiotła spojrzeniem rozciągający się z tego miejsca aż do jeziora tłum ludzi w poszukiwaniu ciemnych, sterczących włosów Cheyenne.
Jej wzrok zatrzymał się na zdziadziałym szeryfie Geraldzie Cliftonie, zajmującym aż nadto przestrzeni na kocach, które jego żona rozłożyła już o świcie, żeby zagwarantować im najlepsze miejsce na imprezowanie. Dokładnie pośrodku. Nie za blisko wody i nie za daleko od przenośnych toalet. Wszyscy traktowali szeryfa jak księcia, w czym może i była odrobina sensu, ponieważ hrabstwo zostało nazwane na cześć jego pra pra… ileś tam razy pradziadka. Emmy była jedną z jego zastępczyń. Żona Geralda uczyła w gimnazjum. Syn w liceum. Brat prowadził zakład produkcyjny, a jego bodaj dwustuletnia siostra grała na organach w kościele baptystów. W całym hrabstwie roiło się od Cliftonów, tych wszystkich kuzynów, stryjów i absurdalnej liczby ciotek. Tato Madison żartował, że każdy miejscowy, który nie jest Cliftonem, albo dla nich pracuje, albo został przez nich aresztowany. Nagle w umyśle Madison pojawiła się mroczna myśl, która przyprawiła ją o mdłości.
Może głupi wykład Emmy o drzewach i lesie dotyczył czegoś konkretnego.
Może Cheyenne została aresztowana. Może siedzi za kratkami.
Madison raz jeszcze gorączkowo przeskanowała wzrokiem tłum i wyłowiła z niego Emmy, która akurat mówiła coś do męża. Choć może trafniej byłoby powiedzieć, że krzyczała, i jednocześnie uderzała palcem w klatkę piersiową Jonaha, jakby chciała go zadźgać. W pobliżu musiał być jeszcze jeden gliniarz. Madison obróciła się wokół własnej osi, wypatrując drugiego zastępcy szeryfa. Westchnęła ciężko, gdy go zobaczyła. Brett Temple stał nieopodal długiej kolejki do toalet. Nawet ona świetnie wiedziała, że z tego faceta nie ma wiele pożytku. Zamiast pilnować porządku, bawił się swoim kapeluszem. Dostrzegła na jego karku jaskrawoczerwoną plamę, świadczącą o zbyt długim przebywaniu na słońcu.
Pozwoliła sobie na kolejne powolne westchnienie, żeby się uspokoić. Ponownie rozejrzała się wśród ludzi, tym razem w poszukiwaniu Cheyenne, niestety wciąż bez skutku. Zauważyła jedynie Hannah, która wyskoczyła z tłumu niczym piesek preriowy i łakomie spojrzała na grupkę dzieci jedzących babeczki, a potem sama zaczęła się rozglądać, zapewne szukając wzrokiem Madison, żeby zrobić idealne rodzinne zdjęcie do wrzucenia na Facebooka.
Madison schowała się za starym panem Singhiem ze sklepu z narzędziami i poczuła, jak jej usta wykrzywiają się w złośliwym uśmieszku. Hannah miała na sobie przesiąknięty potem pasiasty top na ramiączkach. Jej sutki sterczały jak gumki od ołówków, czego Cheyenne z pewnością nie omieszkałaby zabawnie skomentować, Hannah zawsze powtarzała bowiem, że to ona za bardzo eksponuje swoje ciało.
Spojrzała na telefon. Trzydzieści dziewięć minut spóźnienia. O wiele za dużo. Cheyenne twierdziła wprawdzie, że niczego nie ryzykują, lecz w rzeczywistości ich plan był bardzo niebezpieczny. Nie zadziera się z ludźmi, mając nadzieję, że przyjmą to miękko. Zwłaszcza z takimi, z jakimi zadzierały.
Madison bez namysłu znów wyszukała w tłumie Emmy. Nietrudno było ją zresztą spostrzec w tym gównianobrązowym mundurze. Awantura z mężem najwyraźniej dobiegła końca. Emmy szła pod górę, kierując się w stronę trybun. Miała spuszczoną głowę, a szerokie rondo kapelusza zakrywało jej twarz. Zaciskała pięści. Przyglądający się jej ludzie szeptali między sobą o kłótni z Jonahem.
Tutaj, w North Falls, właśnie tak to wyglądało – wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. W zasięgu wzroku nie było osoby, która nie znałaby historii całego życia Emmy – od narodzin, przez konieczność wychowywania się u boku żałośnie gamoniowatego starszego brata, reprezentowanie szkoły w stanowym konkursie ortograficznym, pójście na studia, poślubienie faceta, w którym kochała się od gimnazjum, urodzenie syna i znalezienie roboty w biurze szeryfa, aż po przeświadczenie, że jej mąż przegryw któregoś dnia naprawdę zostanie sławnym muzykiem, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że przez większość czasu pali trawkę, zalegając na kanapie w domu, za który płaci Emmy.
Musiała przyznać, że Emmy dobrze się spisywała jako policjantka, choć Cheyenne często powtarzała, że jest za ładna na pracę w policji. Nie była taka jak jej ojciec, który wydzwaniał do twoich rodziców w godzinach pracy, gdy wyhaczył cię wzrokiem gdzieś, gdzie jego zdaniem nie powinno cię być. Albo jak Brett Temple, który chyba znajdował wyjątkową przyjemność w byciu dupkiem. Kiedy Emmy przyłapała Madison na paleniu papierosa, po prostu poleciła jej go zgasić. Na tym się skończyło. Nie nakablowała na nią Hannah ani nie zajrzała do ojca na pouczającą pogawędkę, co byłoby bardzo proste, gdyż jego sklep znajdował się niemal dokładnie naprzeciwko posterunku szeryfa.
To oznaczało, że można jej zaufać.
Madison mocno splotła dłonie, czekając, aż Emmy dołączy do niej na wzgórzu. Próbowała ułożyć w głowie jakąś historyjkę. W miarę wiarygodną, ale nie do końca prawdziwą. Taką, która pozwoliłaby im jakoś się wykaraskać, bo doszła do wniosku, że przypuszczalnie albo wręcz prawie na pewno mają poważne kłopoty. A przynajmniej ma je Cheyenne, która owszem, mogła się spóźniać na najróżniejsze spotkania, ale z pewnością nie na to. Ćwiczyły. Przewidziały różne ewentualności. Jedyne wytłumaczenie polegało na tym, że stało się coś złego.
Emmy spojrzała na nią w tej samej sekundzie, w której Madison już miała otworzyć usta.
– Nie teraz – powstrzymała ją szorstko. Miała łzy w oczach. Jej nos był zaczerwieniony, ale nie od słońca.
Madison nie miała innego wyjścia, jak tylko zejść jej z drogi. Poszła za Emmy za trybuny i zobaczyła, jak wpycha się na pierwszego do kolejki przed jedną z toalet, a potem wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi.
– Kurwa – mruknęła Madison.
I co teraz?
W zasięgu wzroku miała Temple’a, zastępcę szeryfa, który nadal bawił się kapeluszem. I był ostatnią osobą, którą chciałaby prosić o pomoc. Sęk w tym, że ten facet nie był zwykłym dupkiem, tylko ostatnim skurwielem.
Madison znów spojrzała w niebo, jakby mogła tam znaleźć odpowiedź. Słońce przygasło o kilka kolejnych watów. Dostrzegła gwiazdy, na razie słabe punkciki światła. Przeniosła wzrok na stary dąb. Nie było pod nim nikogo. Powiodła spojrzeniem w dół, w stronę tłumu i jeziora. Miłośnicy kąpieli wychodzili z wody, wycierali się i zmierzali w stronę swoich miejsc na wzgórzu. Wkrótce miało się zrobić zupełnie ciemno. W powietrzu wyczuwało się aurę podekscytowania i oczekiwania. Wszyscy byli gotowi na rozpoczęcie pokazu.
Sprawdziła godzinę. Czterdzieści siedem minut spóźnienia. Wciąż ani śladu Cheyenne. Niechybnie stało się coś złego.
Dlatego musiała jej poszukać.
Z poczuciem misji ruszyła po schodach w stronę parkingu i w zapadającym zmroku odnalazła swój rower. Resztę drogi pod górę pokonała, prowadząc go z podskakującymi po schodach kołami, a potem powolutku pojechała przed siebie, rozglądając się po parkingu, na wypadek gdyby Cheyenne wdała się w rozmowę z jakimś facetem dysponującym flaszką albo bongiem. Samochody stały tak blisko siebie, że nie dało się przecisnąć między nimi z rowerem i musiała jechać chodnikiem biegnącym równolegle do ich pierwszego rzędu.
Opracowywała w głowie własny plan.
Książkę Wszyscy jesteśmy winni kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
