W dużym mieście, przy pewnej ulicy stoi trzypiętrowa kamienica, którą jakiś czas temu skazano na rozbiórkę. A jednak przetrwała. Ocalała dzięki Alicji. To ona zamieszkała tu jako pierwsza - milcząca kobieta z tajemniczą przeszłością. Odnowiła mieszkania, tchnęła życie w puste pomieszczenia, odmalowała ściany. Twierdziła, że chce stworzyć bezpieczną przystań dla kobiet.
Z czasem do kamienicy wprowadza się sześć lokatorek. Każda jest inna, każda ma swoją historię, ale wszystkie coś ukrywają. To miejsce przypomina strukturę ula - z Alicją w roli królowej. To ona nadaje rytm, to do niej o pomoc zwracają się pozostałe mieszkanki. Równocześnie chroni i kontroluje. W zamkniętym, pulsującym życiem gnieździe z tajemnicami wszystko wydaje się mieć swoje miejsce - a każda zmiana budzi niepokój.
Między remontami, przemalowywaniem ścian i ustawianiem mebli wychodzą na jaw traumy, złe wspomnienia, zdradliwa przeszłość. Czy Alicja naprawdę chce pomóc? Czy kamienica jest faktycznie schronieniem, czy może pułapką? Co się stanie, kiedy wszystkie sekrety wyjdą na jaw?
Przy kawie i cieście płyną opowieści - o życiu z poczuciem winy, o tym, co zrobić, kiedy nie ma już dokąd pójść. I czy naprawdę można zacząć od nowa.

Do przeczytania powieści Nataszy Sochy Kamienica pszczół zaprasza Zwierciadło. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Kamienica pszczół:
Ul nigdy nie śpi. Nawet gdy mrok osiada na woskowych ścianach, a cisza nocy kładzie się na plastrach, wewnątrz tętni życie – pulsuje, wibruje, drży. To organizm, który ani na chwilę nie przestaje oddychać.
W jego sercu, ukryta w labiryncie miniaturowych korytarzy, dowodzi matka. Królowa. Jest rdzeniem całej struktury, a jej obecność wyznacza sens życia tysięcy robotnic. To ona składa jaja, jedno za drugim, w idealnie sześciokątne komory. Jej feromony są niewidzialnym spoiwem, które trzyma wspólnotę w ryzach. Jest szefową, ale nie wszechmocną – nie przetrwałaby sama, bo ul to symbioza, stabilna równowaga obowiązków i ról.
Najwięcej jest robotnic. Pracują od świtu do zmierzchu, a nawet dłużej. Zanim wyruszą w świat, na loty wśród kwiatów, przechodzą przez rytuał dorastania. Najpierw czyszczą komory usuwają resztki wosku, martwe larwy, przygotowują miejsce dla nowego życia. Potem przychodzi czas karmienia – najmłodsze z nich, ledwie wyklute z kokonów, są jak bezbronne pisklęta. Trzeba je poić mleczkiem, dbać o ich rozwój, by za kilka dni same mogły wyruszyć do pracy.
Nie każda pszczoła dostąpi zaszczytu zbierania nektaru. To rola tych najsilniejszych, najbardziej doświadczonych. Ich loty są ryzykowne – wiatr może rozerwać im skrzydła, deszcz uwięzić w kropli wody, drapieżnik zakończyć życie w jednej sekundzie. Mimo to odlatują codziennie, nie myśląc o niebezpieczeństwie. Przenoszą pyłek i nektar, zapylając świat. I tak każdego dnia.
Są też strażniczki. Ciche, czujne, gotowe zginąć, by bronić swojego miejsca na ziemi. Stoją u wejścia do ula, poruszając czułkami, badając zapachy przybyłych. Intruz nie ma szans obcy aromat jest automatycznie wyrokiem. Pszczoła nie atakuje, ale jeśli musi, wbija żądło i płaci za to własnym życiem. Jej ofiara to cena za bezpieczeństwo innych.
Starsze pszczoły czują, kiedy zbliża się ich koniec. Skrzydła mają poszarpane, ruchy stają się wolniejsze. One już wiedzą, że ich czas mija. Opuszczają zatem ul, odchodzą gdzieś między trawy lub cienie liści i tam zasypiają. Ich miejsce nie pozostanie jednak puste – młodsze pszczoły przejmą obowiązki, a kolejne pokolenia napełnią komory złotym pyłkiem.
Życie w ulu to ciągły ruch. To więcej niż zbiorowość, to wspólnota spleciona niewidzialną siłą, której nie sposób rozplątać bez zniszczenia całości. Ul to coś więcej niż suma jego części – to odwieczna symfonia przetrwania.
ROZDZIAŁ 1
Kamienica na rogu
Ten budynek w zasadzie mógłby stać wszędzie – w każdym mieście, na każdym rogu, wpleciony w siatkę ulic jak stały punkt na mapie codzienności. Jest symbolem życia, wsparcia, pomagania sobie wzajemnie mimo wszystko. Ale może też okazać się więzieniem. Granica jest delikatna, prawie niezauważalna.
Kamienica wznosi się na trzy piętra, lecz jej wygląd jest skromny, może nawet niepozorny. Tynk na elewacji od lat nosi ślady wiatru i deszczu, łuszcząc się miejscami jak stare płótno, spod którego prześwitują pierwotne cegły. Stara sztukateria, gdzieniegdzie nadkruszona, opowiada o czasach, kiedy w budownictwie liczył się detal, ściany zaś miały zdobić, a nie tylko dzielić przestrzeń.
Okna są różnej wielkości i mają charakterystyczne szprosy. Te na najwyższym piętrze są najmniejsze, przyciśnięte do dachu jak powieki zamykające się wieczorem. Balkon na drugim piętrze ma efektowne zdobienia i mnóstwo pelargonii w kolorze wściekłego różu. Drzwi wejściowe są wysokie, ciemne i skrzypią cicho przy każdym otwarciu ich na oścież.
Wewnątrz kamienicy znajduje się sześć mieszkań, niczym osobne komory w ulu. Na parterze jest jedno, wciśnięte w narożnik, z oknami od strony brukowanej ulicy. Wyżej – pięć kolejnych (po dwa na pierwszym i drugim piętrze, jedno na trzecim), a każde z nich jest duże, wysokie i ma piec kaflowy.
Kamienica została wzniesiona w 1897 roku, a postawiono ją z myślą o rzemieślnikach i urzędnikach. Przez dekady zmieniały się w niej pokolenia – były tu rodziny z dziećmi, samotne wdowy, mężczyźni, którzy wychodzili rano do pracy i wracali późnym wieczorem, a w swoich mieszkaniach tak naprawdę tylko spali. Pod szóstką przez ponad czterdzieści lat mieszkał zegarmistrz, który nigdy się nie ożenił i z nikim nie rozmawiał dłużej niż kilka minut. Zmarł w swoim łóżku, a kiedy zaczęto sprzątać jego rzeczy, znaleziono setki zepsutych zegarków, które nagle stanęły. Pod czwórką z kolei żyła kobieta, która piekła chleb dla całej kamienicy – jej drożdżowe bochenki miały być ponoć najlepsze w okolicy. Pewnego dnia zniknęła bez śladu, a sąsiedzi szeptali, że pojechała za miłością swojego życia i nigdy nie wróciła.
Nadszedł moment, kiedy kamienica zamilkła. Ostatnia mieszkanka zmarła pod koniec 2002 roku, w łóżku z ciężką drewnianą ramą, która pamiętała więcej historii, niż ona sama zdążyła przeżyć. Potem nastała cisza.
Budynek planowano zburzyć – władze miasta uznały go za zbędny relikt przeszłości, a nawet przeszkodę na drodze do nowoczesności. Rozważano zrobienie w tym miejscu parkingu albo postawienie kolejnego biurowca, z szarym szkłem i idealnie równą fasadą, bez wgnieceń, bez rys, bez duszy. Ale wtedy pojawiła się Alicja.
Wprowadziła się do mieszkania na parterze i zajęła lokal, który wcześniej przez dekady służył jako sklep spożywczy, następnie jako warsztat szewski, a przez chwilę nawet jako pralnia. Zamieniła go w pracownię krawiecką. Nie szyła sukien ślubnych ani garniturów na miarę – jedynie czarne ubrania. Sukienki, płaszcze, marynarki. „Inne kolory zaburzają harmonię” – mawiała, odrzucając z niechęcią myśl o czymkolwiek w odcieniu błękitu czy czerwieni. Jej czarne kreacje były doskonałe – eleganckie, starannie skrojone, o prostych liniach. Szyłaby pewnie nawet czarne chusteczki, gdyby ktoś odważył się o nie poprosić. Współpracowała z kilkoma butikami, które zamawiały u niej ubrania. Jednym z nich był sklep z odzieżą żałobną.
To dzięki niej kamienica ocalała. Stała się jej strażniczką, niemal jak pszczoła strzegąca ula. Jak się bowiem okazało, była jedyną spadkobierczynią budynku – zapisaną w testamencie dalekiej krewnej, której nigdy nie poznała, ale która sama nie miała żadnej innej rodziny. Kiedy ruszyła machina administracyjna, Alicja udowodniła, że kamienica spełnia wszelkie kryteria, by uzyskać status zabytku. Miała ponad sto lat, zachowała oryginalne dekoracje fasady, a w jej wnętrzu nadal znajdowały się drewniane schody i zdobione sufity – detale, które zniknęły już z większości budynków w okolicy. Co więcej, choć była zaniedbana, to nie na tyle, by nadawała się do wyburzenia. Nowy dach, wymiana instalacji gazowych i kilka solidnych remontów wystarczyły, by przywrócić ją do funkcjonalności.
Wraz z Alicją do kamienicy wróciło życie – powoli, ostrożnie, ale konsekwentnie. Jakby sam budynek wyczuł, że znów jest komu służyć.
Alicja miała teraz sześćdziesiąt sześć lat i wyglądała jak ktoś, kto nie uznaje kompromisów. Była wysoka, wyprostowana jak struna i dość postawna. Swoje długie siwe włosy zwykle splatała w gruby warkocz, który układał się niczym srebrna wstęga na plecach. Nie farbowała ich – mówiła, że każda siwa nitka to jej własna historia, a żadnej z nich nie zamierzała ukrywać.
Jej twarz, choć obsypana zmarszczkami, miała w sobie coś magnetycznego. Może powodowały to te wielkie, czarne okulary, za którymi ukrywała dość ponure spojrzenie, a może czerwień jej ust, zawsze perfekcyjnie pomalowanych i stanowiących jedyny akcent kolorystyczny, na jaki sobie pozwalała. Ubierała się wyłącznie na czarno, ale nie była to czerń żałoby, lecz wybór, świadoma deklaracja. W czerni czuła się harmonijnie, mówiła, że wtedy nic jej nie rozprasza, wszystko pozostaje spójne, jak dobrze skrojona historia.
Kryło się za tym coś więcej, ale Alicja broniła swojej tajemnicy niczym pszczoła strażniczka.
Po raz pierwszy przekroczyła próg odziedziczonej kamienicy w chłodny, jesienny poranek. To było prawie dwadzieścia lat temu. Miała wrażenie, że budynek czekał na nią jak pies na swojego właściciela – zmęczony, zaniedbany, ale pełen cichej nadziei. Jej buty lekko stuknęły o kamienną posadzkę w sieni, odbijając się echem od wysokich ścian. Czuła zapach starego drewna i kurzu, delikatny, niemal słodki, jak książki leżące na półce i nietykane przez lata.
Zatrzymała się na moment, muskając opuszkami balustradę schodów. Drewno było gładkie, ciepłe, a pod palcami poczuła subtelne wyżłobienia – ślady po dłoniach tych, którzy przed laty codziennie jej dotykali. Przymknęła powieki. To miejsce miało swoją pamięć, zaklętą w ścianach, w skrzypiących deskach schodów, w mosiężnych klamkach drzwi. Miało swoją przeszłość, możliwe, że równie ciemną jak ta Alicji.
Okna mieszkania na parterze wychodziły na ulicę, cichą o tej porze dnia. Gdy weszła do środka, od razu wiedziała, że właśnie tu zostanie. Nie potrzebowała niczego więcej. To nie była decyzja, to było rozpoznanie – jakby w tym miejscu odnajdywała coś,
co kiedyś zgubiła. Postawiła walizkę przy drzwiach, a potem się uśmiechnęła. Przez długą chwilę stała w ciszy, chłonąc wnętrze i jego zapach. To była jej przestrzeń. Jej schronienie. Jej nowe życie.
Prawie rok mieszkała tu sama, delektując się samotnością.
Ale królowa w ulu nie może funkcjonować bez towarzyszek. Nawet jeśli zaczyna budować nowy rój, jej samotność jest iluzoryczna, krótkotrwała. Bez robotnic nie przetrwa – jej zadanie to składanie jaj, a jej przeżycie zależy od tych, które ją otaczają. Od pierwszych chwil w nowym gnieździe jest otoczona troską, karmiona mleczkiem pszczelim, osłaniana przed chłodem i zagrożeniami. Tak jak ul potrzebuje królowej, tak królowa potrzebuje swojego roju.
I wtedy w życiu Alicji pojawiła się Agnieszka.
Książkę Kamienica pszczół kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
