Nowe śledztwo komisarza Jacka Okońskiego
W Stargardzie zostaje znaleziony martwy pasjonat starych fotografii - Janusz Manachiewicz. Komisarz Okoński dostaje za zadanie wyjaśnienie okoliczności tej śmierci. Ślady prowadzą go do Aliny Fritzhoff, uznanej niemieckiej adwokatki od lat pomagającej ofiarom nazistowskich prześladowań. Prawdopodobnie była ostatnią osobą, która widziała Manachiewicza żywego. Przyjechała na spotkanie z nim, by porozmawiać o pewnej starej fotografii.
Jaką tajemnicę skrywa zdjęcie podpisane ,,Suchań 1946"? Czy Okońskiemu uda się wyjaśnić przyczynę śmierci kolekcjonera? Czy ktokolwiek wie, co naprawdę zdarzyło się w okolicach Suchania w czasie wojny?
Właśnie mija rok od sprawy z Dusicielem. Policja w Suchaniu próbuje ustalić, dlaczego ktoś usiłował zabić nowego właściciela domu Adriana Czyżewskiego. Czy obie sprawy są powiązane?

Do przeczytania powieści Rafała Gliny Zaszłość zaprasza Zwierciadło. To 3. tom cyklu z podkomisarzem Jackiem Okońskim. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Zaszłość. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Poniedziałek
Mężczyzna z zadowoleniem zatarł ręce, chociaż zastanawiał się, czy nie wycenił zdjęcia zbyt nisko. Jakby co, to doliczy sobie jeszcze trochę za informacje, oczywiście jeśli takowe zdobędzie.
Janusz Manachiewicz z zawodu był nauczycielem historii w szkole podstawowej, a z zamiłowania pasjonatem starych fotografii. Profil Suchań Dawniej, Suchań Dziś założył, ponieważ chciał upamiętnić miejscowość, w której się urodził i mieszkał do szesnastego roku życia. Dawno temu przeczytał w jakimś biuletynie turystyczno-krajoznawczym, że Suchań to praktycznie jedyne miasto na Pomorzu Zachodnim, gdzie w dużej mierze zachowało się nie tylko małomiasteczkowe, drobnomiejskie budownictwo, ale także i zdobnictwo ludowe. Jeszcze po dziadkach miał mnóstwo starych zdjęć miasteczka, więc postanowił zrobić z nich użytek, aby nie kurzyły się po szufladach. Chciał, aby każdy zobaczył, jak piękny był dawniej Suchań. Kiedy okazało się, że parę osób zdecydowało się kupić od niego niektóre zdjęcia, odkrył, że stare fotografie to całkiem dobry interes. Szczególnie jeśli trafi się na takie, za które ktoś zgodzi się zapłacić nawet kilkaset złotych, co już parę razy mu się zdarzyło. Oczywiście prowadził jeszcze inne profile poświęcone starym zdjęciom, ale tylko ten o Suchaniu znajdował się w kategorii sentymentalno-hobbystycznej.
Manachiewicz odszukał na Facebooku profil mężczyzny, który przesłał mu zdjęcie z dziwnym drzewem, i zaczął pisać. Od tego, ile informacji zdoła uzyskać, będzie zależeć wysokość marży, jaką sobie naliczy.
Czarny Range Rover zaparkował pod jednym z bloków na Osiedlu Zachód w Stargardzie. Drzwi od strony pasażera się otworzyły i wysiadła z nich Alina Fritzhof. Rozejrzała się dookoła. Dostrzegła tylko kilka osób. Robiło się już szarawo, jak to w listopadzie o tej porze, a między wieżowcami mimo zapalonych lamp, było jeszcze bardziej ponuro. Alina sprawdziła numer bloku, upewniając się, że to ten, przy którym umówiła się, by czekać na Manachiewicza.
Z auta od strony kierowcy wysiadł mężczyzna. Wysoki, barczysty blondyn z krótko ostrzyżonymi włosami; przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości.
– Mamy jeszcze dziesięć minut – odezwał się po niemiecku.
Wprawdzie Florian Siegemeier, podobnie jak jego pracodawczyni, mówił po polsku, ale nie chwalił się tym publicznie. Przez kilka lat służył w specjalnej jednostce niemieckiej policji znanej jako GSG9, później założył agencję detektywistyczno-ochroniarską, której siedziba mieściła się tuż obok kancelarii adwokackiej Aliny Fritzhof. Zresztą nie tylko to ich łączyło. Florian już wcześniej słyszał o Alinie i podziwiał jej starania o poprawę stosunków polsko-niemieckich. Sam także uważał, że należy naprawić to, co zostało popsute lata temu. Za wzór stawiał sobie dziadka – znanego dziennikarza oraz łowcę nazistów, który mógł poszczycić się kilkoma spektakularnymi akcjami.
Florian poznał Alinę kilka lat temu. Potrzebowała ochroniarza, ponieważ w trakcie konferencji, na którą się wybierała, zaplanowano manifestację zwolenników „czystości rasowej” i innych bredni. Wolała dmuchać na zimne. Od tamtej pory Florian osobiście towarzyszył jej w większości służbowych podróży, chociaż ta akurat służbowa nie była. Spotykali się również na gruncie prywatnym. Oczywiście jako przyjaciele.
Czas mijał. Manachiewcz ze zdjęciem, a co ważniejsze – z informacjami, powinien pojawić się już dziesięć minut temu. Alina dla pewności sprawdziła jeszcze raz adres. W końcu razem z Florianem podeszli do domofonu. Zamierzali wciskać numerki, pytać o Manachiewicza i liczyć, że ktoś w końcu im powie, pod jakim numerem mieszka ten człowiek. Zanim zaczęli, drzwi do klatki się otworzyły i wyszła z nich jakaś kobieta. Alina zareagowała błyskawicznie.
– Przepraszam panią. Nazywam się Tamara Syczuk i umówiłam się z panem Januszem Manachiewiczem. Niestety zapomniałam numeru jego mieszkania, a nie znam jego numeru telefonu. Tymczasem on wylogował się już z Messengera – dodała, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Kobieta obrzuciła ich podejrzliwym spojrzeniem, ale ostatecznie podała numer mieszkania. W końcu często widywała u niego gości.
Wjechali windą na właściwe piętro i Alina zapukała do drzwi.
Kilka godzin później Grażyna Manachiewicz wyszła z tej samej windy. Klucze od mieszkania trzymała już w ręce, ponieważ sama musiała sobie otworzyć drzwi, wchodząc na klatkę. Pracowała w pobliskiej biedronce i kiedy, tak jak dzisiaj, wracała z drugiej zmiany, drzwi zawsze otwierał jej mąż. Zarówno te na dole, jak i te od mieszkania. Tym razem tego nie zrobił. Może nie usłyszał domofonu? A może poszedł spać? Czasami mu się zdarzało. Włożyła klucz do zamka, ale okazało się, że drzwi są otwarte. A przecież zawsze zamykali je na klucz. Trochę się przestraszyła, ale pomyślała, że może Janusz chce jej zrobić niespodziankę. Z drugiej strony, było już po dwudziestej trzeciej, trochę późno na wygłupy.
W krótkim korytarzu przy wejściu paliła się lampa, reszta ginęła w ciemności. Poza pomieszczeniem po prawej stronie, gdzie jej mąż urządził sobie biuro. Tak je nazywał. Janusz trzymał tam komputer, książki oraz wszystkie stare i nowe zdjęcia, a także stare dokumenty, które udało mu się zebrać. Kobieta zrobiła kolejny krok i dostrzegła, że większość zbiorów męża została wywalona z szuflad i szafek i walała się po podłodze. Teraz już naprawdę się wystraszyła, a gdy zrobiła następny krok, z jej gardła wydobył się przeraźliwy krzyk. Janusz leżał pośród zrzuconych z biurka papierów z nienaturalnie wykręconą głową i zakrwawioną twarzą. Wrzasnęła jeszcze raz, po czym oparła się o ścianę i powoli osunęła na podłogę.
Po chwili, w ciągle otwartych drzwiach mieszkania Manachiewiczów, pojawił się sąsiad. Wprawdzie ściany w budynku były dosyć grube, ale głos pani Grażynki rozniósł się po całej klatce. Mężczyzna szybko zorientował się, że z sąsiadką jest kiepsko, i natychmiast zadzwonił na numer alarmowy z komórki, na której do tej pory, leżąc w łóżku, oglądał filmiki na YouTubie, a którą nadal ściskał w dłoni. Dopiero kiedy się rozłączył i rozejrzał, spostrzegł Janusza, z którym czasami lubił wypić co nieco. Jeżeli do tej pory starał się zachować zimną krew, to właśnie ją stracił. Zbladł i drżącymi palcami ponownie wybrał numer sto dwanaście.
Pierwsi na miejscu zjawili się ratownicy medyczni. Pani Grażynka już odzyskała przytomność, ale dalej nie za bardzo kontaktowała, rozglądając się niewidzącym wzrokiem. Blada i roztrzęsiona siedziała pod ścianą w towarzystwie sąsiadki. Jeden z ratowników natychmiast przystąpił do badania, natomiast drugi ostrożnie wszedł do pokoju, w którym leżał pan Janusz. Przyjrzał mu się, sprawdził puls i równie ostrożnie się wycofał.
– Zawieziemy ją do szpitala – oznajmił pierwszy z ratowników, wstając. Spojrzał pytająco na kolegę, wskazując wzrokiem na pokój obok. Ten pokręcił głową.
– Musimy panią zabrać na badania – zwrócił się do kobiety. Na klatce zebrało się już kilku sąsiadów. Jeden z nich, ten zza ściany, cicho spytał ratownika, wskazując otwarte drzwi:
– A co z Januszem?
– Przykro mi, nie żyje. Dzwonił pan na policję? Mężczyzna skinął głową.
– To gdy przyjadą, proszę im to powiedzieć. – Ratownik dobrze wiedział, że w takiej sytuacji zgon musi zostać potwierdzony przez prokuratora i biegłego lekarza, ale przynajmniej policjant nie będzie już musiał tego sprawdzać. – I proszę nie wchodzić do mieszkania, bo teraz to miejsce zdarzenia – dodał.
Sąsiadowi jednak nie udało się odegrać tak ważnej roli, ponieważ właśnie drzwi windy się rozsunęły i ze środka wyszło dwóch mundurowych. Ratownik szybko przekazał im najważniejsze informacje, a oni po chwili przekazali je dyżurnemu. Teraz musieli zabezpieczyć mieszkanie Manachiewiczów, spisać nazwiska ewentualnych świadków i czekać na przybycie prokuratora. Dopiero wtedy zaczną się oględziny miejsca zdarzenia.
Prokurator Janusz Wielicki po otrzymaniu powiadomienia od dyżurnego Komendy Powiatowej Policji w Stargardzie o zdarzeniu na Osiedlu Zachód przede wszystkim wykonał telefon do biegłego lekarza, z którym już wielokrotnie współpracował w takich sytuacjach. Z doświadczenia wiedział, że będzie on potrzebował trochę czasu na ogarnięcie się i dojazd na miejsce, bo w odróżnieniu od Wielickiego pewnie już smacznie spał. Następnie zawiadomił techników kryminalistycznych. Należało tak skoordynować działania osób, które pierwsze pojawiały się na miejscu zdarzenia, w tym przypadku, jak twierdził dyżurny, zabójstwa, by nikt na nikogo nie musiał zbyt długo czekać. Było to istotne, zważywszy na to, że oględziny zaczną się pewnie gdzieś koło północy.
Wielicki ubrał się i zszedł do samochodu. Nie budził żony, która już wcześniej poszła spać. Przyzwyczaiła się, że kiedy mąż dyżuruje pod telefonem, to czasami po prostu wychodzi z domu. Nawet w środku nocy.
Prokurator szybko dojechał na miejsce. Zaparkował za jednym z dwóch radiowozów. Jadąc windą, zastanawiał się nad tym, co usłyszał od dyżurnego. Ofiarę najprawdopodobniej torturowano, o czym miały świadczyć połamane palce u rąk; pobito, sądząc po wyglądzie twarzy; a w końcu zabito poprzez skręcenie karku. To ostatnie było ciekawe. Bardzo ciekawe. Wielicki wiedział, że wbrew temu, co można oglądać w filmach sensacyjnych, zabicie kogoś poprzez skręcenie mu karku jest niesamowicie trudne. Oczywiście, można sobie skręcić kark, spadając chociażby z drabiny, ale wygląda to trochę inaczej i najczęściej kończy się trwałym kalectwem, a przeprowadzenie tego gołymi rękoma to już wyższa szkoła jazdy. Ktoś kiedyś wyliczył, że aby tego dokonać, trzeba by dysponować siłą zdolną przesunąć ciężar ważący prawie pół tony. To w teorii, w praktyce liczy się właściwa technika: prawidłowy chwyt, dostateczna szybkość oraz odpowiednia pozycja ciała. Niełatwo to zrobić, jeśli nie przeszło się wcześniej odpowiedniego przeszkolenia. Ale może ratownik, który poinformował o tym policjanta, coś przeoczył.
Drzwi windy się rozsunęły i prokurator zobaczył czwórkę mundurowych. Przerwali cichą rozmowę. Tak jak się spodziewał, ani techników, ani biegłego jeszcze nie zastał.
– Witam, prokurator Janusz Wielicki. Co wiemy o ofierze? spytał, spoglądając po twarzach policjantów.
Odezwał się ten stojący najbliżej. Sierżant.
– Nazywa się Janusz Manachiewicz, miał czterdzieści siedem lat, mieszkał tu z żoną, która teraz jest w szpitalu. Dostała jakiegoś ataku czy coś. Pracował jako nauczyciel historii, a w wolnych chwilach interesował się starymi fotografiami i dokumentami, sąsiedzi twierdzą, że nawet nimi handlował. Założył kilka profili na ten temat, między innymi na Facebooku i Instagramie. Znaczy się dotyczących zdjęć, nie handlu. Mówili też, że czasami przychodzili do niego jacyś ludzie, pewnie kupcy.
– A dzisiaj? – spytał prokurator. – Dzisiaj ktoś u niego był?
– Jedna z sąsiadek zeznała, że około siedemnastej szukała go jakaś kobieta w towarzystwie mężczyzny. Wysokiego, dobrze zbudowanego. Pytała ją, gdzie mieszka Manachiewicz. Sąsiadka podała, że ta kobieta miała na imię Tamara, ale nazwiska nie pamięta.
Wysoki, dobrze zbudowany, pomyślał prokurator. Na pewno silny, ale czy na tyle, żeby skręcić komuś kark?
– Ktoś wchodził do mieszkania?
– Tylko sąsiad, który usłyszał krzyk żony ofiary, i ratownicy, którzy ją zabrali. Jeden z nich stwierdził zgon mężczyzny. Nikt więcej nie wchodził do tego pomieszczenia.
– A do pozostałych?
– Sprawdziliśmy, jak tylko zawiadomiliśmy dyżurnego – odezwał się drugi mundurowy.
– Okej, to rzućmy okiem, co tam mamy, zanim pojawi się lekarz.
Wielicki nałożył na buty ochraniacze, które ze sobą przyniósł, i wszedł do pokoju z trupem.
Technicy pojawili się po kilkunastu minutach, biegły zaraz po nich. Do tego momentu prokurator już zdążył się rozejrzeć i ustalić sobie najprawdopodobniejszą wersję wydarzeń.
Technicy najpierw zrobili dokumentację fotograficzną i filmową całego pomieszczenia oraz ciała i dopiero wtedy do akcji przystąpili prokurator oraz lekarz. W pierwszej kolejności oficjalnie stwierdzili zgon mężczyzny, wstępnie określając przyczynę śmierci jako niewydolność układu nerwowego spowodowaną przerwaniem rdzenia kręgowego na odcinku szyjnym.
– Takie wysokie urazy rdzenia, czyli bliżej głowy, najczęściej kończą się śmiercią – komentował biegły. – Tu mamy dodatkowo ślady pobicia. Niewielkie. Jedno, może dwa uderzenia, najpewniej pięścią, w wyniku czego doszło do krwotoku z nosa i przecięcia wargi. Stąd krew. Prawdopodobnie bez wpływu na śmierć denata. Żadnych innych widocznych obrażeń.
Lekarz prowadził oględziny od głowy w kierunku nóg. Prokurator obserwował i nagrywał wszystkie wypowiedzi, od czasu do czasu samemu coś precyzując lub zadając pytanie.
– Żadnych widocznych uszkodzeń ubrania świadczących o ranach kłutych lub postrzałowych – kontynuował lekarz. – Dwa złamane palce u prawej ręki, jeden u lewej. Nikt z sąsiadów nie słyszał krzyków? – zdziwił się. – To musiało cholernie boleć.
– Na razie nic mi nie wiadomo na ten temat – odparł prokurator. – Jeden z sąsiadów słyszał krzyk, ale to żony, kiedy wróciła i zobaczyła, co się stało. Chyba że…
Wielicki przyjrzał się twarzy martwego mężczyzny. W głowie zaświtała mu pewna teoria, poparta zresztą wcześniejszymi spostrzeżeniami.
– Proszę spojrzeć. Tu i tu. – Wskazał. – W tych miejscach przyschnięte strużki krwi są jakby przerwane. Być może krzyczał, ale nikt tego nie słyszał.
– Sugeruje pan, że ktoś go zakneblował? – Lekarz przyglądał się z bliska twarzy denata. – Ale to nie taśma, inaczej by to wyglądało. Szmaty też mu nie wsadził, bo nie byłoby żadnych śladów. Zresztą gdzieś by się tu walała. – Biegły rozejrzał się, a później odwrócił się do prokuratora. – Przyniósł ze sobą knebel?
– Najprawdopodobniej. Przygotował się. Zakładał, że będzie musiał wyciągnąć z tego człowieka informacje. Pewnie chciał się dowiedzieć, co znajduje się na zdjęciu albo czego dotyczy dokument, który najwyraźniej posiadał denat.
– To tylko moje luźne przemyślenia, ale sądząc po bałaganie… – lekarz ponownie się rozejrzał, rozkładając ręce – …wydaje mi się, że raczej chciał się dowiedzieć, gdzie jest ta rzecz.
– A ja uważam, że to tylko zmyłka. Proszę spojrzeć. – Prokurator wskazał zdjęcia na podłodze. Większość przypominała rozrzucone wachlarzyki, niektóre ktoś specjalnie kopnął, aby się bardziej rozsypały. – To wygląda, jakby ktoś chwycił plik zdjęć i rzucił na podłogę. Tutaj, tam. – Pokazywał. – Ktoś, kto szukałby określonego zdjęcia lub dokumentu, oglądałby je jedno po drugim i odrzucał pojedynczo. Może na kupkę obok siebie, może wszędzie dookoła. Moim zdaniem to, co tutaj widzimy, to próba przekonania nas, że to nic więcej niż napad rabunkowy.
Lekarz przekrzywił głowę, uniósł brwi.
– Dlatego jestem lekarzem, nie policjantem. Może jednak skupię się na tym, na czym się znam.
Wrócili do oględzin zwłok.
Kiedy skończyli, lekarz pożegnał się i opuścił mieszkanie, a technicy, którzy do tej pory zdążyli już zebrać odciski palców ze wszystkich wrażliwych miejsc, wzięli się do porozrzucanych po podłodze zbiorów. Chcieli sfilmować dokładnie wszystkie zdjęcia i dokumenty, bo wtedy uzyskaliby do nich szybki dostęp w razie potrzeby, ale prokurator uznał, że na razie wystarczy je zapakować i zabrać na komendę. Zakładał, że przedmiot, o który chodziło sprawcy, został jednak przez niego zabrany, a katalogowanie wszystkiego miało sens tylko wtedy, kiedy będą mogli to porównać z listą rzeczy przechowywanych w tym pomieszczeniu. A takowej listy nie posiadali. Chyba że znajdowała się w komputerze ofiary, który technicy także zabezpieczyli. Istniała jeszcze możliwość, że uda się odnaleźć kobietę i mężczyznę, którzy wcześniej próbowali skontaktować się z denatem, i rzucą oni trochę światła na jego tajemniczą śmierć. Prokurator był wręcz pewien, że oświetlą ją jak wielki halogen.
Na razie jednak Wielicki czekał na transport, który zabierze ciało do Zakładu Medycyny Sądowej.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zaszłość. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
