Szamani, u których radziła się Cruella, uważali, że utrzymuje ją przy życiu czysta metaboliczna furia. Prywatnie Carlos nazywał to wściekłą dietą: "Na co komu sałatki, wystarczą wredne gadki, wszak głodu nikt nie czuje, gdy gniew we krwi buzuje, a lepszy od słodkości wieczorny wybuch złości".
Z początku,
Wyspa Potępionych wydawała mi się bajką. Napisana lekkim, barwnym i miejscami zabawnym językiem wywoływała we mnie raczej pozytywne wrażenie, które niestety z czasem zaczęło się zmieniać. Dialogi okazały się skrajnie dziecinnie, postaci słabo ucharakteryzowane, a uwielbiane czarne charaktery... ciężko mi o tym nawet pisać! Wyobrażacie sobie przerażającego Dżafara w... pidżamie w lampki? Albo pulchną Złą Królową od Śnieżki, która panicznie bała się utraty urody? Nie wspominając o pozostałych złych postaciach... Brrr! Albo imionach głównych bohaterów - Mel, Jay, Evie, Carlos, Ben - tak można nazwać nastolatków we współczesnych powieściach, nie nawiązujących do Disney'a! Najchętniej udusiłabym autorkę za tę wyrządzoną krzywdę, ale... wspaniale wykreowała ona postać
Diaboliny. Owa Pani Mroku samozwańczo uczyniła się władczynią Wyspy Potępionych, co więcej - wzbudza grozę w każdym jej mieszkańcu, nawet własnej córce. Mimo utraty mocy nie straciła swej charyzmy, a jej plany są - jak jej imię - iście diabelskie. Idealny czarny charakter, który nawet w czytelniku budzi niepokój. Ta postać zdecydowanie przyćmiła wszystkie inne postaci, które miały być tymi głównymi.