GODZINA TO ZA MAŁO
…żeby dobrze bawić się przy pierwszej w mojej „czytelniczej karierze” książce steampunkowej. Co to w ogóle jest ten steampunk? To odmiana fantastyki naukowej, która stylistyką i estetyką nawiązuje do „epoki pary”, czyli bliżej jej do wiktoriańskich koronek niż do punkowych dziur w pończochach i agrafek. „Steam” to po angielsku „para”, a w książkach tego nurtu aż się roi od różnorakich maszyn, mechanizmów i wynalazków. Powinno nam się to kojarzyć z zadymionym Londynem, a tymczasem akcja „Wilczej godziny” Andriusa Tapinasa (wydawnictwo SQN, 2017 rok) rozgrywa się w litewskim Wilnie. Ciekawi?
Jest rok 1905. Wilno ma status wolnego miasta, otoczonego Imperium Rosyjskim. To tutaj na potęgę rozwija się przemysł, kwitnie Uniwersytet, swoje gildie mają Alchemicy i Wskrzesieciele , po ulicach jeżdżą monocykle, a nad głowami latają nowiutkie sterowce. Wilno pełne jest wynalazców, uczonych i robotników pracujących w niezliczonych fabrykach, produkujących setki rzeczy, a przy okazji kłęby dymu i pary. Miasto kwitnie, a Rosja gotuje się ze złości. Po ulicach, obok miejscowych i studentów, kręcą się więc szpiedzy i różnej maści mąciciele porządku. Miasto czeka ważne wydarzenie – zjadą się tu najważniejsi przedstawiciele państw Europy, trzeba się więc pokazać z jak najlepszej strony. I tu zaczynają się schody. Okazuje się, że Wilnu grożą strajki robotników, po ulicach grasuje jakiś dziwaczny morderca, anarchiści smarują wywrotowe napisy na murach, narodowcy wszczynają bójki, w co drugiej karczmie siedzą szpiedzy, a niebo nad miastem jest za małe dla tak wielkiej liczby sterowców… Każdy ma tu swój interes do ubicia, pieniądze przechodzą z ręki do ręki, jedne sojusze upadają, a na ich miejsce rodzą się nowe alianse.
„Wilcza godzina” Tapinasa jest mistrzowską hybrydą kilku gatunków. Wspomniany już steampunk – zeppeliny, maszyny, ówczesne roboty i setki kręcących się kółek w mechanizmach – to stylowy dodatek do zagadki kryminalnej, intrygi szpiegowskiej, a nawet nietypowego romansu. Wszystko to miesza się ze sobą, wiruje, mieni się kolorami jak roztwór w retorcie alchemika. Książka Litwina może być tym, czym tylko zechcecie – jest tam prawie wszystko, co dobra książka mieć powinna. Niebanalni bohaterowie ( na czele z moim ulubionym legatem Antonim Srebro), zagadki, intrygi, wartka narracja, naprawdę lekkie pióro, gwarantują wiele przyjemnych godzin spędzonych na lekturze. (Jest też wisienka na torcie dla wnikliwych czytelników: na mgnienie oka pojawia się nawet ktoś ze znanego serialu). Bohaterowie nieustannie spiskują, intrygują i knują, akcja ani chwili nie zwalnia i nie utyka na mieliznach, kilka zaskoczeń gwarantowane…
Będę szczera – nie każdy kupi taką konwencję. Ale umówmy się: czytając takie, a nie inne książki, przymykamy oko na niektóre wymysły autorów. Gdybym nie założyła sobie, że nie zdziwią mnie dzieciaki latające na miotłach i machające patykiem (przepraszam, różdżką), nie byłabym w stanie przebrnąć przez siedem tomów o Potterze. Trylogia Tolkiena to w gruncie rzeczy bajka o karzełkach wrzucających do wulkanu kawałek metalu. A Geralt i jego wiwerny i strzygi ? Wilkory Starków? Bierzemy do ręki książkę i zakładamy sobie „w porządku, wiem, że wampirów nie ma, ale przez chwilę zabawię się myślą, że jednak są”. Bez tego zakładu małe miasteczko Salem na pewno nie powodowałoby u mnie czasowej bezsenności po każdej lekturze. Ten, kto kupi bajkę dla dorosłych Tapinasa z całym jej dobrodziejstwem inwentarza (te mechaniczne cudactwa nie są największą bujdą na resorach, w którą czasowo uwierzyłam) ma szansę naprawdę dobrze się bawić. A więc – przymykamy oko, puszczamy wodze wyobraźni i na Litwę! Najlepiej sterowcem.
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 2017-07-05
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 480
Tytuł oryginału: Vilko valanda
Dodał/a opinię:
Renata Kazik