O czym śnią androidy?
Nie wiemy. Możemy tylko podejrzewać. Wiemy, że Lulu jest detektywem. Prywatnym. W nieokreślonej przyszłości jeśli chodzi o czas, w Mieście czyli w Terranegrze jeśli chodzi o miejsce. Jest też weteranem wojny z SI – Sztuczną Inteligencją. Dowodem na to są nie tylko jej słowa, ale i wysokiej jakości protezy wojskowe. Chociaż czego tak naprawdę dowodzą? Trudno powiedzieć.
Lulu ma podobno wielką traumę związaną z wojną – jest nią beton, przerażający, żywy beton. Broń, która pozwoliła ludziom wygrać okrutną wojnę ze zbuntowanymi robotami, androidami. Trauma nie przeszkadza jej jednak zbytnio w wykonywanej pracy.
Lulu dostaje zlecenie. Jest nim Bernd Einhart. Profesor. Specjalista z zakresu teorii informacji, chemik. Jeden z współtwórców żywego betonu. Zniknął on wraz z wynikami tajnych badań i ośmioma wojskowymi dronami bojowymi. Prawdopodobnie w Terranegrze. Są tacy, którzy usilnie chcą go znaleźć. I usunąć wraz z wykradzionymi wynikami oraz z pomagającymi mu dronami. Lulu zaś jest kimś, kto może – i chce – podjąć się tego zadania. Pecunia non olet – nawet, jeśli ręka, która je przekazuje, nie ma aromatu pierwszej świeżości.
Lulu lubi Miasto. Lubi też napierający na nie Las. Czuje sentyment zarówno wobec technologii, jak i walczącej z nią natury. W Mieście nie znajduje profesora Einharta. Ślady prowadzą do Lasu, a w nim bez dobrego przewodnika można robić za przekąskę dla dzikiej natury. Lulu jednak udaje się znaleźć odpowiednią postać. Dosyć dziwną, żywą, ale jakby nie do końca. Razem ruszają na spotkanie przygody. Ku przeznaczeniu. Wyprawiają się w drogę – i Żywy beton to w sumie powieść drogi właśnie.
Żywy beton Michała Głowacza to książka niejednoznaczna. Wykorzystuje pozornie oryginalne, ale w wielu elementach wtórne pomysły. Korzysta obficie ze sprawdzonych schematów. Mniej koncentruje się na fabule, więcej – na ukazywaniu wyrywka dziwnego świata przyszłości. Powieść ma jednak własny klimat. Mniej poważny – choć trudno powiedzieć, czy jest to zamierzone – bardziej: podszyty niejednoznacznym humorem. Mniej w niej science fiction, więcej fantasy z elementami cyberpunka. Obiecujący tytuł, ładna okładka i dobre rekomendacje są zachętą, by sięgnąć po tę książkę. W środku mamy sztampowych bohaterów – oczywiście po przejściach, złożonych, zamyślonych. Dominuje niespieszna akcja, która stopniowo się rozwija do czasu pewnego monologu, który ma wnieść do powieści w sumie rozrywkowej głęboką zadumę nad życiem nie tylko ludzi, nad technologią, meandrami robotyki, bezwzględnością wojny; ujawnić informacje dotąd ukrywane, które zmieniają sens dotychczasowych wydarzeń. Jest to coś w rodzaju zagrywek scenarzystów seriali kryminalnych, którzy dają detektywowi sporą przewagę w posiadanej wiedzy w stosunku do widza. A widz ma się poczuć... głupio, że czegoś sam nie wymyślił, choć w istocie brakowało mu najważniejszych informacji.
Tytułowy żywy beton występuje w książce w ilościach zaiste śladowych. Więcej jest przyrody i popisów słownych pewnej niestabilnej emocjonalnie driady. Można powiedzieć, że jest w Żywym betonie ukryty potencjał, lecz brakuje solidnego wykończenia zarówno fabuły, jak i dosyć rozczarowującego zakończenia.
Kiedy baśniowe istoty znajdują się w tak nieprzychylnym dla siebie środowisku, jakim jest skażona pustynia, możesz się spodziewać, że logika ich postępowania...