Katarzyna Kozłowska, autorka książki 50-tka dookoła świata, ponownie łamie stereotypy i na rok przed sześćdziesiątymi urodzinami samotnie wyrusza w kolejną półroczną podróż dookoła globu.
Ucieka od nadmiaru bodźców, zachodniego pędu i medialnego zgiełku. W zamian wybiera bliskość natury, prostotę codzienności i spotkania z ludźmi, którzy nie znają pośpiechu. Od parków narodowych Utah, przez amazońską dżunglę, Galapagos i karaibskie plaże Kolumbii, aż po Wietnam, Kambodżę oraz Tajlandię – każda z odwiedzonych krain odsłania przed nią inne oblicze rzeczywistości i człowieka.

Solo dookoła świata to nie tylko historia wędrówki przez cztery kontynenty i dwanaście krajów, ale także wewnętrzna podróż ku wolności i zaufaniu. Opowieść o świecie, który – wbrew pozorom – wciąż potrafi być gościnny, bezpieczny i piękny. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Solo dookoła świata. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
20 września
Stany Zjednoczone, Chicago
Kupiłam tym razem bilet w kierunku zachodnim, bo w planach mam odwiedziny kilku krajów Ameryki Południowej. Zamierzam zobaczyć Peru, Ekwador i Kolumbię… Jednak ze względu na długie i drogie połączenia lotnicze w tamtą stronę postanowiłam najpierw zatrzymać się w Stanach Zjednoczonych.
Pierwszy przystanek robię w Chicago. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że cena biletu wydaje się tam najrozsądniejsza, poza tym zamierzam spotkać się z dawno niewidzianym wujostwem. Ostatni raz widziałam ich w Polsce wiele lat temu, gdy przyjechali odwiedzić Warszawę i Kraków. Przyznam, że po tak długim czasie miałam obawy, w jakiej formie ujrzę wuja, a tu proszę – miłe zaskoczenie!
Na lotnisku zobaczyłam eleganckiego mężczyznę, który pomimo swoich osiemdziesięciu czterech lat był w całkiem dobrej formie. Szczupły, wysoki, dobrze ubrany, nie przypominał typowego Amerykanina. Wuj nie jest Polakiem. Rodzina ze strony mojej mamy pochodzi z Niemiec i większość krewnych wyemigrowała do Stanów jeszcze na krótko przed II wojną światową, żeby uniknąć wcielenia do niemieckiej armii. Dietrich powitał mnie radośnie i ochoczo zabrał się za niesienie dwudziestokilogramowego plecaka. Faktycznie, nie spodziewałam się, że jest tak sprawny, a do tego chodzi bardzo szybko. Pomyślałam sobie od razu, że dobrze mieć te same geny. A ten od szybkiego chodu mamy wspólny na pewno. Podobnie jak potrzebę bycia aktywnym, bo wuj pomimo swojego wieku nadal podróżuje do dalekich krajów. Zaledwie trzy miesiące wcześniej wrócił z Indonezji, poza tym udziela się jako wolontariusz, ucząc azjatyckich studentów angielskiego na uniwersytecie w Chicago, i dużo chodzi. Dlatego od razu zaproponował mi spacer po okolicy.
Spokojna dzielnica Les Plaines, w której mieszka, ze spacerowym bulwarem nad rzeką i licznymi parkami, nadaje się idealnie na przechadzki. To tylko 20 min jazdy pociągiem od centrum. Szerokie ulice są jednak dziwnie puste, widać jedynie pojedyncze osoby wyprowadzające psy, nawet w sklepach jest niewiele osób. Według Dietricha pandemia zmieniła styl życia mieszkańców i sprawiła, że większość woli pracować w domu i robić zakupy przez internet. Można zauważyć tylko szare wiewiórki biegające po chodnikach i drzewach oraz gęsi kanadyjskie, które brudzą trawniki na prywatnych posesjach.
Wuj Dietrich mieszka na trzecim piętrze eleganckiej kamienicy, w przestronnym trzypokojowym apartamencie z kuchnią i dwiema łazienkami. Jeden z pokoi przeznaczono dla gości, więc ja go teraz zajmuję.
Budzę się wcześnie rano i rozglądam po pokoju. Wszędzie jest bardzo czysto, niemal sterylnie, książki ustawione są w idealnym rzędzie, a koc na szafce leży złożony w kostkę. Od razu przychodzi mi do głowy myśl, że tej skłonności do porządku nie odziedziczyłam po niemieckich przodkach. Staram się przynajmniej równo pościelić łóżko i odruchowo poprawiam rzeczy w walizce.
Wychodzę na balkon. Przed domem wuja rośnie okazałe egzotyczne drzewo, katalpa, na którym szara wiewiórka właśnie buduje gniazdo na zimę. Przyglądam się z balkonu, jak łamie i przegryza gałązki, zanosi je do swojej kryjówki, wysoko przy pniu, a potem przykrywa je okazałymi liśćmi z drzewa. Pochłonięta jest pracą, biega szybko w górę i w dół po drzewie, jakby musiała skończyć do określonej godziny. Czasem tylko niechcący upuści z pyszczka na ziemię jakąś gałązkę – cenny materiał budowlany. Obserwuję ją z podziwem, a gdy ona w końcu mnie zauważa, zatrzymuje się na moment, jakby chciała powiedzieć: „No i co sądzisz o mojej konstrukcji? Podoba ci się?”, po czym zupełnie spokojnie kontynuuje swoje dzieło.
W Chicago mieszka od lat jedna z najliczniejszych grup Polonii na świecie, która skupia się głównie wokół dzielnicy Jackowo. Ale nie potrzeba jechać aż tam, żeby kupić polskie artykuły spożywcze. W międzynarodowym sklepie, koło domu wuja, znalazłam sporo polskich produktów, a wybór piwa i polskich wędlin wydaje mi się nawet większy niż w rodzimym kraju. Dobrze, że nic z tych rzeczy nie przywiozłam wujowi w prezencie, bo przecież wszystko może tutaj sobie kupić sam.
Jeszcze tego samego dnia odwiedzamy eksżonę wujka, czyli ciocię mieszkającą po drugiej stronie miasta. Wspólny obiad pozwala mi się lepiej przyjrzeć obojgu. Wuj przyniósł butelkę czerwonego wina z okazji mojego przyjazdu, ja wręczyłam im upominki, potem trochę powspominaliśmy. W ich uśmiechniętych twarzach zobaczyłam zżytych ze sobą ludzi, którzy pomimo że od dwudziestu lat są rozwiedzeni, postanowili utrzymać między sobą przyjacielskie relacje, nie tylko dla siebie, także dla swoich dzieci i wnuków. Nie udało im się wspólne życie, nie stworzyli też nowych związków. Tego, co było między nimi, nie wyrzucili jednak na śmietnik. Spotykają się często, a nawet wyjeżdżają razem na wakacje, robią sobie prezenty. To jest taka niewymuszona relacja szanujących się ludzi, którzy dają sobie wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, gdy tego potrzebują, ze względu na doświadczenie wspólnie przeżytych lat.
To, co widzisz nawet kilka razy, może się znacznie różnić, w zależności od tego, jak na to patrzysz i z kim. Ponad dwadzieścia siedem lat temu zwiedzałam Chicago ze swoją córką, Karoliną. Interesowały nas wtedy muzea interaktywne, których w Polsce jeszcze wówczas nie było, i sklepy z fajnymi ciuchami. Odbyłyśmy nawet łodzią rejs po rzece. Ponieważ wuj Ditrich jest z wykształcenia architektem, zwiedzanie Chicago w jego towarzystwie ma teraz zupełnie inny wymiar, jakbym zwiedzała miasto po raz pierwszy i wynajęła przewodnika.
Do centrum pojechaliśmy pociągiem, a tam wuj opowiadał mi o stylach architektonicznych, etapach rozwoju miasta, prowadził do miejsc, których bym sama nie dostrzegła. Odwiedziliśmy na przykład stary dworzec kolejowy, w stylu neoklasycystycznym, zbudowany jeszcze w latach 20. XX wieku. W ogromnej poczekalni znajdują się marmurowe kolumny korynckie. Obejrzałam również monumentalny, dziewięciopiętrowy budynek dawnej Poczty Głównej, z niesamowicie wysokimi sufitami, w których ulokowały się nowoczesne firmy. Jest ciekawy między innymi dlatego, że przejeżdża pod nim miejski pociąg. Weszliśmy także do gmachu Harold Washington Library, biblioteki uznanej przez stowarzyszenie amerykańskich architektów za jeden z najlepszych budynków w historii, a przez magazyn „Travel and Leisure” za jeden z najbrzydszych na świecie. To przykład odwiecznej dyskusji nad postmodernistycznym stylem. Mnie się spodobał, a największe wrażenie zrobił szklany tympanon, cały z kolorowego szkła Tiffany’ego.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Solo dookoła świata. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
