Wietrzne miasto. Fragment książki „Solo dookoła świata"

Data: 2025-11-28 09:36:37 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 8 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Katarzyna Kozłowska, autorka książki 50-tka dookoła świata, ponownie łamie stereotypy i na rok przed sześćdziesiątymi urodzinami samotnie wyrusza w kolejną półroczną podróż dookoła globu.

Ucieka od nadmiaru bodźców, zachodniego pędu i medialnego zgiełku. W zamian wybiera bliskość natury, prostotę codzienności i spotkania z ludźmi, którzy nie znają pośpiechu. Od parków narodowych Utah, przez amazońską dżunglę, Galapagos i karaibskie plaże Kolumbii, aż po Wietnam, Kambodżę oraz Tajlandię – każda z odwiedzonych krain odsłania przed nią inne oblicze rzeczywistości i człowieka.

Solo dookoła świata Katarzyna Kozłowska - grafika promująca książkę

Solo dookoła świata to nie tylko historia wędrówki przez cztery kontynenty i dwanaście krajów, ale także wewnętrzna podróż ku wolności i zaufaniu. Opowieść o świecie, który – wbrew pozorom – wciąż potrafi być gościnny, bezpieczny i piękny. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Solo dookoła świata. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Mój wuj ma wyraźny talent belferski i z wielkim zaangażowaniem dzieli się swoją wiedzą. Mam więc lekcję historii, gdy tłumaczy mi wszystko po kolei.

– A wiesz, czemu Chicago zawdzięcza swój rozwój?

– Położeniu nad rzeką i jeziorem? – zgaduję.

– Tak! Już od pierwszych dekad istnienia gospodarkę miasta napędzała woda. Nie wszyscy wiedzą, że Wielkie Jeziora są połączone systemem kanałów i rzek z Oceanem Atlantyckim, a Chicago stanowi główny port tych jezior. Co więcej, miasto już w połowie dziewiętnastego wieku zostało połączone ze słynną rzeką Missisipi, która to z kolei przecina cały kraj w kierunku północ-południe – wytłumaczył mi Ditrich.

Pomimo że końcówka września to już koniec sezonu turystycznego w Chicago, pogoda jest wciąż letnia, niemal kalifornijska, bezchmurne niebo i ponad 25 stopni zachęcają do spacerów. Idziemy najpierw na gigantyczne molo, Navy Pier, jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych na całym środkowym zachodzie USA. Po gigantycznej budowli spaceruje podobno każdego roku około 2 mln turystów, podziwiających brzeg jeziora Michigan i okoliczne wieżowce. Jako namiętni chodziarze robimy potem z wujem szybki spacer wzdłuż deptaku Chicago River. Ten zadbany, biegnący przez kilka kilometrów szlak na „parterze” miasta daje zupełnie inne spojrzenie na centrum Chicago i pozwala odetchnąć nieco od wielkomiejskiego tempa. Nad taflą rzeki majestatycznie rozciągają się mosty zwodzone, a wysoko ponad nimi pną się w górę fasady wieżowców – zarówno tych starszych, często zdobionych stylem art-deco, jak i tych najnowszych, wykańczanych metalem i szkłem. To bardzo malowniczy szlak, z zielonymi skwerami, kafejkami i punktami widokowymi po drodze. Jednak wszystkie te miejsca teraz są dziwnie puste, a leżące wokoło dynie, strachy, szkielety i inne kukły przypominają, że to przecież już pierwszy dzień jesieni.

O Chicago mówi się „Wietrzne miasto”. Myślałam, że to w związku z silnymi wiatrami, wiejącymi od jeziora Michigan. Ten przydomek jednak pochodzi z czasów, gdy miasto rywalizowało z Nowym Jorkiem o organizację Światowej Wystawy w 1893 i wygrało ten wyścig. Politycy i mieszkańcy miasta nosili się dumni z powodu zwycięstwa, a nowojorskie gazety pisały o nich, że są windy – zarozumiali i nadęci.

Niektórzy twierdzą, że Chicago przypomina Manhattan, ale według mnie ma znacznie więcej zielonych przestrzeni. Nie jest tak ściśnięte jak dzielnica Nowego Jorku i nie żyje tak intensywnie dniem i nocą. Pomimo swojej wielkości (2,6 mln mieszkańców) wydaje się całkiem spokojnym miastem. Ma jednak kilka metropolitalnych ulic, jak na przykład ekskluzywna Michigan, biegnąca z Centrum Biznesowego do tzw. Złotego Wybrzeża (tak mówi się o bogatej dzielnicy na północnym brzegu miasta, pełnej drogich nieruchomości), czy Magnificent Mile. Obie pełne są drogich sklepów znanych marek, butików sławnych projektantów, galerii sztuki czy drogich restauracji i hoteli.

Robimy sobie z wujem postój na kawę, w czteropiętrowej, pięknie zaprojektowanej kawiarni Starbucks Reserve Roastery, największej, jaką widziałam, w której zachwyca mnie liczba barów oraz rodzaje serwowanej kawy.

– Chodź, pokażę ci coś jeszcze, czego nie ma nigdzie indziej – mówi wuj, prowadząc mnie do wąskiego przejścia miedzy budynkami.

Zjeżdżamy windą do szerokiego tunelu między parkingiem, sklepami, wejściem do hotelu oraz przejściem do metra. Stąd mamy wyjście na zupełnie inną stronę ulicy.

– Ale fajne przejście! – wołam zaskoczona.

– Prawda? Nie jest to może typowa atrakcja turystyczna, raczej część systemu urbanistycznego miasta, zwanego Pedway, którego jestem współtwórcą – chwali się wuj.

– Gratuluję!

– Dziękuję. Cieszę się z tego projektu. Zaczęło się od połączenia linii metra, a potem stworzyliśmy sieć tuneli i naziemnych przejść, łączących ponad pięćdziesiąt budynków w centrum, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. W ten sposób miasto stało się kilkupoziomowe i główne arterie, po których spacerują turyści, nie są parterem, ale pierwszym lub drugim piętrem! Dzięki temu mamy mniejszy ruch na ulicach, a poza tym to bezpieczny i szybki sposób przemieszczania się w czasie złej pogody.

Pomyślałam sobie od razu, że takie podziemne miasto stanowi też niezły system bunkrów, w momencie potencjalnego zagrożenia.

Łatwo się zwiedza tę dużą metropolię. Wszędzie możemy dotrzeć metrem lub pociągiem. Nawet kolejka miejska, którą jedziemy z wujem, jest nad poziomem ulic miasta, dzięki czemu zyskuję lepszą perspektywę do oglądania wszystkiego.

Dla mnie szczególnie ciekawa jest architektoniczna mieszanka centrum.

To miasto swój największy rozkwit przeżyło w latach 20. XX wieku. Z jednej strony szklane wieżowce, z drugiej neoklasycystyczny dworzec kolejowy. Z jednej strony postmodernistyczna biblioteka, z drugiej dzikie łąki z roślinnością z prerii i tor rolkarski bezpośrednio nad autostradą. Chicago idzie z duchem czasów. W budynku dawnej poczty ulokowały się nowoczesne firmy, centrum kultury utworzono w dawnej bibliotece, a zaraz obok, w parku Millenium, stoi współczesny symbol miasta, stalowa rzeźba. Oryginalna konstrukcja została okrzyknięta przez mieszkańców Fasolą, którą kształtem przypomina, choć jej autor, Brytyjczyk Anish Kapoor, nazwał swoje dzieło Bramą z chmur. Rzeźba składa się ze 168 paneli z nierdzewnej stali, idealnie wypolerowanych, przez co nie widać poszczególnych łączeń. Jej niezwykłość polega między innymi na tym, że w zależności od pogody konstrukcja kurczy się i rozciąga, a okoliczne wieżowce i budynki odbijają się w niej jak w lustrze. Nic dziwnego zatem, że miejsce to stało się najpopularniejszym w Chicago na zrobienie selfie, którym można się pochwalić na specjalnej stronie Seen at the Bean. Niestety, podczas mojego pobytu Fasola jest poddawana procesowi czyszczenia i nie ma do niej dostępu.

I chyba tylko do jednej rzeczy nie mogę się przekonać – wystrój i jedzenie w amerykańskich restauracjach. Nie ma znaczenia, czy odwiedzaliśmy lokal w stylu włoskim, czy niemieckim, wszędzie panował podobny styl retro, wzięty z lat 80. ubiegłego wieku. Obsługiwali nas kelnerzy na emeryturze, a jedzenie smakowało tak samo, czyli amerykańsko. I do tego w każdym lokalu serwowano zimną wodę z lodem w dzbanku. Już nawet zaczęłam zwracać uwagę kelnerom, że to niezdrowe, prosząc, aby przynieśli mi wodę bez lodu, w temperaturze pokojowej, ale ten powszechny w Stanach zwyczaj wciąż mnie zadziwia, szczególnie że wszystkie lokale są klimatyzowane. Wygląda na to, że Amerykanie hartują się od zewnątrz i od wewnątrz.

Spędziłam tutaj tylko trzy dni, to dość krótko jak na zwiedzanie prawie trzymilionowej metropolii, ale wystarczająco, żeby poczuć atmosferę miasta i odwiedzić najważniejsze miejsca. Chicago już nie kojarzy się z gangsterami i słynnym Al Capone, raczej ze sportem, rekreacją i kulturą, także ze studentami z całego świata, bo tutejszy uniwersytet plasuje się w czołówce uczelni amerykańskich. Nie widać na ulicach wielu bezdomnych, chociaż inflacja i pandemia pogłębiły istniejącą przepaść ekonomiczną między najbogatszymi i najbiedniejszymi, a ceny mieszkań, bieżące rachunki i spożywcze artykuły są wyższe niż w przeciętnym amerykańskim mieście.

Ostatni dzień zaczęliśmy od wyjścia na śniadanie do pobliskiego baru typu Diner. Nie mogłam co prawda liczyć na smaczny chleb, bo w Stanach takiego nie ma, zamówiłam więc tost francuski i omlet, żeby chociaż zjeść coś europejskiego. Fajna w takich barach-restauracjach jest nielimitowana darmowa kawa. Kelner cały czas krąży po sali i dolewa americano z termosu niczym wodę. Można wypić jej tyle, ile się chce, co w żaden sposób nie zaszkodzi ani nie pomoże, bo amerykańska kawa jest zawsze mocno rozcieńczona.

Po chwili kelner przynosi mi moje śniadanie – porcję jak dla drwala. Patrzę z przerażeniem na wuja, który w milczeniu zajada swoje kiełbaski z tostem. Zapomniałam, że wszystko, co amerykańskie, jest wielkie, więc dania są tu w rozmiarze XXL, ale w ten sposób miałam już zapewniony prowiant na drogę.

Książkę Solo dookoła świata kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Solo dookoła świata
Katarzyna Kozłowska 1
Okładka książki - Solo dookoła świata

Świat jest lepszy i bezpieczniejszy niż nam się zdaje – trzeba tylko zebrać się na odwagę, by go poznaćKatarzyna Kozłowska, autorka książki „50-tka...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje