Podkomisarz Robert Lew od lat żyje w cieniu rodzinnej tragedii. Po śmierci żony próbuje odbudować więź z dorosłą córką, lecz każde spotkanie kończy się kłótnią lub milczeniem. W końcu Basia trafia pod wpływ charyzmatycznej wspólnoty religijnej i na wiele miesięcy zrywa kontakty z ojcem.
Do czasu, gdy pewnego dnia dzwoni do niego z informacją, że zabiła człowieka.
Robert, rozdarty między obowiązkiem policjanta a miłością ojca, coraz głębiej wnika w świat, w którym wiara miesza się z manipulacją, a granice dobra i zła stają się nieostre. Wraz z narastającym napięciem musi zmierzyć się nie tylko z ludźmi, którzy zawładnęli umysłem jego córki, lecz też z własnym gniewem i poczuciem winy.

Godziny gniewu M.M. Perr to poruszający thriller psychologiczny o rodzinie, utracie i potrzebie odkupienia. O tym, jak łatwo zgubić prawdę, kiedy próbuje się ocalić tych, których kocha się najbardziej.
Jak daleko można się posunąć, by uratować własne dziecko?
Do lektury powieści Godziny gniewu zaprasza Wydawnictwo Prozami. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Godziny gniewu:
Rozdział 1
Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki, bym mógł każdemu oddać stosownie do jego postępowania, według owoców jego uczynku.
Księga Jeremiasza 17,10
Godzina 17:00 dnia pierwszego
Ile to już miesięcy minęło od ich rozmowy? Jeden? A może cztery… czy sześć? Chyba jeszcze dłużej, bo ostatnio, kiedy się widzieli, właściwie nie rozmawiali. Wymienili tylko szybkie „cześć” i „przyjdź znowu”, gdy wpadła z wizytą wcale nie do niego, tylko raczej do wszystkich innych domowników. Kiedy wrócił z pracy, jego córka Basia już się zbierała do wyjścia. Nie żeby go unikała, tylko tak zwyczajnie się rozmijali, jak to było zawsze, a przynajmniej on tak to widział. Zresztą do niego na rozmowę to przychodzili ludzie, kiedy był w pracy, a i wtedy rzadko z własnej woli. Robert Lew był policjantem od ponad dwudziestu pięciu lat i był w tym dobry. Z tego, co robił w domu – albo raczej z tego, czego nie robił – był zadowolony znacznie mniej.
– Tato?
Lew rozpoznał od razu głos swojej córki, chociaż był cichy i słabo słyszalny. Odebrał telefon, mimo że właściwie nie powinien. Był w pracy, a do tego rozmawiał ze swoją szefową. To była ważna rozmowa. Jedna z tych, z których się nie wychodzi i których się nie przerywa. Kiedy jednak zobaczył imię córki na ekranie telefonu, nacisnął zieloną słuchawkę, nawet się nie tłumacząc. Już zbyt wiele takich telefonów rozłączył.
– Basia?
– Tato, musisz mi pomóc, mam kłopoty – odpowiedział mu szept córki.
– Gdzie jesteś? Coś się stało?
– Zrobiłam coś bardzo złego. – Głos się rozmazywał. Basia płakała.
– O nic się nie martw, tylko mi powiedz, gdzie jesteś. Przyjadę do ciebie i razem to naprawimy.
– On nie żyje, tato. Nie żyje… To moja wina.
Płacz ścisnął jej gardło tak, że nie mogła wydusić z siebie kolejnych słów. Może tak lepiej – pomyślał Lew. Pewnych rzeczy lepiej nie mówić przez telefon. Są i takie, których lepiej nie mówić wcale.
– Prześlij mi pinezkę, żebym wiedział, gdzie jesteś. Przyjadę – powiedział i szybko dodał ściszonym głosem, jednocześnie wychodząc z gabinetu szefowej: – Ale wyślij przez Signala.
– Nie mam Signala.
– To ściągnij – powiedział stanowczo i się rozłączył.
To był jedyny komunikator, któremu jeszcze ufał. Wszystko inne było za bardzo sprzężone z czymś, co miało za dużo właścicieli, reklam i serwerów rozsianych po świecie. A on po tylu latach w wydziale dobrze wiedział, że najgroźniejsze rzeczy wypływały nie z tego, co ludzie mówili, tylko z tego, co aplikacje zapamiętywały mimochodem.
Wyszedł z komendy bez słowa. W milczeniu minął swoją partnerkę, która pytająco uniosła brew. Odwrócił szybko wzrok, niby przypadkiem, by nie zobaczyła jego twarzy. Widziała go już w tak różnych sytuacjach, że potrafiła czytać z jego oczu i układu zmarszczek jak z otwartej książki. Jeżeli widziało się człowieka, gdy się bał, kiedy tracił to, co najcenniejsze, a równocześnie znało się jego marzenia i plany, to właściwie wiedziało się o nim wszystko. A ponieważ podkomisarz Lew już od paru dobrych lat żadnych celów ani planów nie miał, to te złe chwile zapewne pozwoliły jego partnerce przejrzeć jego duszę wzdłuż i wszerz.
Wsiadł do samochodu i po paru sekundach wahania włączył ogrzewanie. Samochód kupił miesiąc temu, ale był on nowy tylko dla niego. Te używane zawsze mogą czymś zaskoczyć, ale Lew skusił się, bo to nie był jakiś tam zwykły samochód, ale Ford Crown Victoria. Nie żaden nowoczesny SUV z kamerą cofania i komputerem pokładowym, tylko prawdziwy wóz z amerykańskiego kina lat dziewięćdziesiątych. Taki, jakim jeździli policjanci z Nowego Jorku, Los Angeles i Detroit – ci z bronią pod pachą, kawą w kubku z kiosku i nieprzespanymi nocami w oczach. Lew przez lata oglądał ich na VHS-ach i w tanich kinach studyjnych. Wtedy myślał, że samochód może mieć charakter i że kiedyś – kiedy już nie będzie musiał nikomu niczego udowadniać – będzie jeździł właśnie takim. Zrobi to dla siebie. Z sentymentu.
Kupił go od starego, dobrego znajomego – a przynajmniej sądził, że dobrego. W rzeczywistości znajomy okazał się bardziej „stary” niż „zaufany” i więcej miał wspólnego z obwoźnym handlarzem marzeń niż uczciwym sprzedawcą, a Lew pod wpływem nagłych emocji nie sprawdził samochodu wystarczająco dobrze.
Auto miało swoją duszę. Problem w tym, że dusza była kapryśna. Szczególnie w kwestii ogrzewania. Co jakiś czas bez ostrzeżenia samochód zamieniał się w saunę: nawiew grzał na maksa, a podgrzewane siedzenie – domontowane pewnie później przez jakiegoś domorosłego majstra po taniości – włączało się samo, kiedy tylko miało zły dzień.
Lew nienawidził tego uczucia – ciepła rozlewającego się pod pośladkami. Było w tym coś upokarzającego, coś, co nieodmiennie kojarzyło mu się z dzieciństwem, mokrymi spodniami i udawaniem, że to tylko „ktoś wylał herbatę”.
Ostatnie tygodnie były trudne. Choć w teorii przyszła już wiosna, mróz wrócił. Podkomisarz nie miał więc wyboru. Nie chcąc przemarznąć na kość, włączał ogrzewanie z nadzieją, że tym razem zadziała normalnie. Zdarzały się jednak i takie dni, kiedy musiał co jakiś czas zatrzymać się na poboczu i wyłączyć silnik, bo ogrzewanie mimo prób wyłączenia uparcie nie przestawało działać. Był już dwa razy u mechanika, ale ten nic nie znalazł, tak jakby usterka pojawiała się jedynie, kiedy on siadał za kółkiem, co denerwowało go nawet bardziej od tego, że dał się nabrać koledze.
Teraz, czekając w samochodzie, włączył silnik i powoli starał się właściwie nastawić pokrętło ogrzewania. Przekręcał nie więcej niż o milimetr co dwie sekundy, mając nadzieję, że samochód odpłaci się za tę delikatność.
Dźwięk przychodzącej wiadomości na komunikatorze sprawił, że Lew poczuł ucisk za mostkiem. Basia przesłała pinezkę z zaznaczonym na mapie miejscem, w którym była. Punkt pośrodku niczego. Zielona plama gdzieś godzinę drogi od Warszawy. Żadnych zabudowań, tylko drzewa i łąki.
Ruszył.
Nawierzchnia była śliska, więc jechał wolniej, niż by chciał.
Basia rzadko zwracała się do niego o pomoc, nawet wtedy, kiedy jeszcze była mała i kochana. Nigdy nie była córeczką tatusia jako dziecko. Tym bardziej nie stało się to później, kiedy zaczęła dojrzewać. A teraz, kiedy była młodą, ale zdecydowanie dorosłą kobietą, nie widział już szansy na zbudowanie takiej więzi, jaką czasami widywał u innych.
Przedzierając się przez kolejne ulice Warszawy, starał się dokładnie odtworzyć w głowie słowa, które wypowiedziała przez telefon.
„On nie żyje, to moja wina”.
Nie wiedział nic poza tym, bo się rozłączył. Policjant wziął w nim górę. Wolał, by nie mówiła więcej, w obawie, że sprawa jest naprawdę poważna i każde kolejne słowo ją pogrąży. Ale jak to o nim świadczyło jako ojcu? Czy inni też tak by się zachowali? Czy nie złamaliby się pod wpływem wewnętrznego przymusu i nie zapytali, czy jest cała, czy nic jej nie grozi, nie zapewnili o tym, że wszystko będzie dobrze?
Po prawej stronie mignęła mu szara fasada szpitala, w której Basia przyszła na świat. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz wziął ją na ręce. Najpierw pomyślał, że lepiej by było, gdyby się nie urodziła, bo świat, na który przyszła, jest okrutny i niesprawiedliwy. Tylko wyrwane z kontekstu chwile są piękne, i to zazwyczaj dopiero wtedy, kiedy się je wspomina, bez całego towarzyszącego im szumu świata i życia. Było to wspomnienie związane z poczuciem wstydu, bo zaraz po tej pierwszej myśli pojawiła się druga, taka, że trzymanie małego dziecka w ramionach jest mu całkowicie obce i czuje się niezręcznie. Przestraszył się wtedy, że nie będzie w stanie jej pokochać tak bardzo, jak inni ojcowie kochają swoje dzieci. Że będzie musiał udawać. Tak jak udawał już inne rzeczy w swoim życiu. Jak udawał, że wierzy w miłość do grobowej deski i w ogóle w instytucję małżeństwa, że wierzy w system i sprawiedliwość, że jest prawdziwym patriotą i mieszka w kraju nie dlatego, że nigdy nie miał okazji do wyjazdu i zrobienia kariery gdzie indziej, tylko dlatego, że chce tu być i tu wychowywać kolejne pokolenia. Nigdy się tym szczególnie nie przejmował, ale miał nadzieję, że uczucia względem dzieci będą prawdziwe, szczere i głębokie. Będą dla niego kotwicą na tym świecie i kompasem wskazującym właściwy kierunek. Tymczasem trzymał w swoich wielkich szorstkich rękach tę kruchą istotkę i nie poczuł absolutnie niczego.
Takie było jego pierwsze wspomnienie związane z córką, do którego nigdy później nie chciał się przyznać, mimo że chwilę potem ta miłość pojawiła się w jego sercu. Nie była jak piorun z jasnego nieba, nagła i oszałamiająca, ale raczej jak delikatny wietrzyk, który powoli, stopniowo, w ciągu kilku kolejnych miesięcy nabierał siły. Kochał ją bardzo, był tego pewien. Później jednak ilekroć się kłócili, czuł, że być może ten brak mocnej więzi między nimi to jego wina i tych pierwszych momentów razem, kiedy jej jeszcze nie kochał. Może ona wtedy to poczuła, tak jak to czują małe dzieci? Wiedzą wszystko, chociaż nikt im niczego nie mówi.
Przełknął ślinę, próbując i teraz pozbyć się tej myśli.
Spojrzał na nawigację. Był coraz bliżej zaznaczonego punktu pośrodku niczego.
Książkę Godziny gniewu kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
