Placyda „Pela” Bukowska – malarka o sercu romantyczki, której wrażliwość jest jednocześnie darem i przekleństwem. Wychowana w Białymstoku, kształcona w Wilnie, żyje na styku dwóch światów i zmaga się z tym, czym akurat rzuci w nią los.
Trudy macierzyństwa, ból, lęk i strata, ale także miłość i sztuka, która porusza do głębi – w świecie pełnym niepokoju Pela szuka ukojenia w tym, co najbliższe jej sercu. Przez lata towarzyszą jej w tym różni mężczyźni – między innymi Stanisław Bukowski, ceniony architekt, oraz Czesław Miłosz, młody student prawa, którego obecność burzy jej spokój…

Pela z białego miasta Celiny Mioduszewskiej to zbeletryzowana opowieść o artystce silnie związanej z Białymstokiem. Historia kobiety, która w świecie zadającym rany nie traci nadziei, a swoje emocje przelewa na płótno. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Pela z białego miasta:
Romans Czesława ze starszą od siebie o kilka dobrych lat ciotką Ireną tej jesieni stanowił już relację dawno przebrzmiałą, choć wówczas wielce się zakochał i tak samo nadzwyczaj rozczarował. Lata sprawiły, że zapomniał i teraz tę cudowną moc zapomnienia właśnie poczuł. Ale… No właśnie, było pewne „ale”… Wówczas obiecywał sobie, że nigdy więcej się nie zakocha. Postanowił dać kres miłosnym przygodom, a przyszłość pokazała coś odmiennego. Po tamtej miłości przyszły następne.
Ta, o której teraz myślał, miała być przedmiotem niewinnego studenckiego flirtu, nie miał zamiaru się angażować zanadto w relacje z tą skromną, jak się okazało tylko na pozór, dziewczyną z Białegostoku.
A ta dziewczyna zawróciła mu w głowie.
Wspominał ją, siedząc tego słotnego popołudnia w znajdującej się na rogu Mickiewicza i Placu Katedralnego kawiarni Rudnickiego. Od jakiegoś czasu Rudnicki stał się prestiżowym lokalem.
Same pozytywne opinie o tej kawiarni słyszała też Pela. Dotychczas mijała szerokim łukiem tego typu miejsca, ale zajęcia ze Sleńdzińskim dodawały jej pewności siebie. Czuła, że wchodzi w świat intelektualnej elity Wilna. Zamiast więc pójść na zupę, jak sobie obiecywała, do taniego baru, przyszła pod sugerowany jej przez Karpińską adres z nadzieją ujrzenia innego aspektu miasta.
Weszła i rozejrzała się wokół. Lokal o tej porze był jeszcze względnie pusty, to znaczy bez trudu zauważalne były wolne miejsca przy stolikach.
Czesław dostrzegł ją od razu. Nie wierzył. Do głowy by mu nie przyszło spotkanie tej dziewczyny w tym miejscu. Nie należała do elity. Wszystko wskazywało na to, że nie grzeszy majętnością, więc… Odczuwał zaskoczenie nie do opisania i postanowił kuć żelazo, póki gorące.
Wstał od stolika, przy którym od jakiegoś czasu zajmował miejsce, i natychmiast podszedł do Peli.
– Pozwolisz? – Wyciągnął obydwie ręce ku jej ramionom na znak pomocy w zdjęciu płaszcza.
Miała na sobie chroniący skutecznie przed deszczem beżowy trencz. A gdy pomógł jej go zdjąć, jego oczom ukazała się sukienka w drobną kratkę w kolorze bliżej nieokreślonym. Barwy nie miały jednak znaczenia. Zauważył uwypuklony biust, talię i biodra. Na inne aspekty figury nie zwracał uwagi. Były nic nieznaczącymi drobiazgami. Zupełnie inaczej rzecz miała się z ustami. Usta Placydy pociągnięte kolorową szminką uwydatniały górną wargę, nadając jej serduszkowy kształt i efekt dzióbka.
Kobiece usta. W nich skupiał się pierwszy symptom kobiecej zmysłowości. Usta, piersi, talia, biodra, łydki – w takiej kolejności mężczyzna lustrował kobietę.
Pela, podobnie jak Czesław zaskoczona spotkaniem, pozwoliła sobie pomóc zdjąć trencz, jednak nie wyraziła tego słowami, sprawiając tym samym wrażenie nieprzystępnej.
– Zapraszam do stolika – oferował, ryzykując odmową.
Ona jednak, zdjąwszy z głowy beret, poprawiała dłońmi zleżałe pod nakryciem głowy włosy. Wzięła do ręki torebkę i za jego wskazaniem poszła w kierunku stolika, na którym leżała ozdobiona wilczymi zębami i godłem studencka czapka Czesława. Po niej bez trudu można było rozpoznać adepta uniwersytetu Stefana Batorego.
– Kawa? – proponował już nieco śmielej.
– Nie, dziękuję – odparła i skinieniem głowy przywołała do siebie kelnera.
– Co dla pani? – pytał, chyląc się przed nią po pas.
– Herbatę proszę.
– Co u ciebie? Jak nowy rok akademicki? – pytał, świadomie nie wypowiadając jej będącego kością niezgody imienia.
– Myślę, że wszystko w jak najlepszym porządku. Tym, co teraz niezwykle mnie cieszy, są zajęcia w pracowni profesora Sleńdzińskiego.
– O, czyli poczciwy Sleńdziński ma swoją pracownię w Wilnie. Nic dziwnego, to absolwent petersburskiej szkoły. Nie byle kto. A z drugiej strony, nasz dobry, poczciwy Śledzik – wymawiał z rozmarzeniem.
– Znasz?
– Uczył mnie rysunku w gimnazjum – informował, wspominając ciekawe lekcje.
– Sleńdziński pracował jako nauczyciel gimnazjum? Nie do wiary! Mistrz zwykłym belfrem?
– Powiedziałbym niezwykłym nauczycielem w nie byle jakiej szkole, w Gimnazjum imienia Zygmunta Augusta – dodawał z dumą.
I w tym momencie Pela w myślach oceniła Czesława. Jawił się przed nią jako butny i pyszny osobnik z Wilna. Miasto, którym ona się stopniowo zachłystywała, dla niego było czymś dobrze znanym i zwyczajnym.
*
Dzień Zaduszny był wyjątkowo słoneczny, toteż około południa Pela zdecydowała się udać na ulicę Portową, która ze względu na małą liczbę domów mogła stanowić rodzaj pozamiejskiej odmienności. Dodatkową atrakcję stanowiło ukształtowanie terenu. Zbocza i urwiska nadawały miejscu tajemniczości, może nawet grozy, co służyło pobudzaniu wyobraźni, tak bardzo potrzebnej artystycznej duszy.
Spacerując, wpatrywała się w powalone pnie olch, żółto-brązowe pędy nurzających się w wodzie wierzbowych krzewów, purpurowe liście jeżyn ścielących się niczym dywan po ziemi.
Korony klonów zdobne pojedynczymi liśćmi o barwie jasnego bursztynu zerkały w błękitne niebo. Pela zatęskniła za bliskimi. Za domem na Czystej, za matką, rodzeństwem, ojcem pochylonym nad podeszwą buta, którego za wszelką cenę chce uratować. Ciekawe, co mogli robić w ten świąteczny dzień?
Jej rozmyślania przerwały czyjeś kroki. Ich dźwięk słyszała coraz bardziej. Wyraźnie ktoś zbliżał się do niej. Poczuła lęk. Odwróciła głowę. Nie dowierzała swoim oczom. Stał przed nią mężczyzna w długim szarym płaszczu. Był nim Czesław. Wydawał się zaskoczony, tak jak ona. Przemówił pierwszy.
– Ty, Placydo, tutaj? Nie boisz się przebywać sama w tak ustronnym miejscu?
– Miejsce jak każde inne. Cóż złego w otoczeniu natury może mnie spotkać? Bezpieczne odludzie. Służy umysłowi.
– Potwierdzam twe zdanie. Przychodziłem tu już w czasach, nazwijmy je, młodzieńczych. Tu mogłem snuć refleksje o życiu.
Przysiadł przy niej na kłodzie powalonego przez wichurę drzewa. Promienie słoneczne muskały ich młode ciała. Rześkie powietrze listopada czyściło płuca. Patrzyli w dal. Obydwoje. Jakby ktoś wydał komendę.
Po dłuższym milczeniu mężczyzna przemówił:
– Nie masz ochoty pójść na Rossę? Dziś taki szczególny dzień…
– No tak, wspominamy zmarłych – odparła.
Wstała. Po chwili znaleźli się na drodze. Do pokonania mieli spory odcinek. Ale nie zrażało to ani jej, ani jego.
– Jak chcesz, pokażę ci miejsca w Wilnie, które wiele dla mnie znaczą i które są mi szczególnie bliskie. Znam Wilno jak własną kieszeń, choć nie tu się urodziłem i nie tu spędzałem wczesne dzieciństwo. Wilno to moje lata szkolne.
Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Odpowiadało jej towarzystwo tego prawnika, poety, mającego w sobie coś takiego, że nie można było się przy nim nudzić, a z drugiej strony chciała być wyrachowana. Nie mogła za żadne skarby pokazać swego zainteresowania jego osobą, ale pragnęła dać sobie szansę na kolejne spotkanie. Zdobyła się więc na odpowiedź.
– Może innym razem – wyartykułowała, unosząc głowę w górę, by spojrzeć mu prosto w oczy.
– Dobrze – potwierdził. – Będę mieć to na uwadze w najbliższym czasie.
– Powiedz coś o sobie. – Ni stąd, ni zowąd pokusiła się o śmiałość.
Tymczasem on, nie kryjąc zaskoczenia prośbą, rzekł:
– Jestem mieszanką dwóch rodzajów krwi. Pierwsza to gęsta, zdrowa, trzeźwa, pracowita krew dziadków Syruciów i Kunatów, druga zaś to rozwodniona, słaba, chimeryczna, skłonna do zmysłowych ekstrawagancji, depresji, a nawet chorób psychicznych krew Miłoszów – wyartykułował płynnie. – Taka jest prawda o mnie. Nic dodać, nic ująć.
– Studiujesz, piszesz. Potwierdzenie pracowitości. Brawo! A zmysłowa ekstrawagancja, jak się oceniłeś, w czym się przejawia?
– Czy musisz tak drążyć temat?
– Zaintrygował mnie ten twój sąd o sobie samym. Nawet powiedziałabym, że ten właśnie szczególnie – odparła.
Jednak nie usłyszała odpowiedzi, bo nieoczekiwanie zza rogu budynku wyszły dwie kobiety, które odwróciły zupełnie bieg zdarzeń. Młodsza z kobiet wręcz podeszła do Czesława.
– Cóż za spotkanie? Czesławie, chciałabym prosić cię na słowo – rzekła zdecydowanie.
Placyda zauważyła, że towarzysz jej spaceru zbladł jak ściana.
– Przepraszam, Placydo, do widzenia – wypowiedział ze skruchą i zwrócił twarz w stronę drugiej kobiety.
Placyda nie poszła na cmentarz. Zawróciła i skierowała swe kroki w stronę domu. Poczuła się nieswojo. Zmarnował jej popołudnie. A jeśli chodzi o kobietę, gdzieś musiała już ją widzieć. Twarz wydała się znajoma.
*
Szła na zajęcia w pracowni mistrza Sleńdzińskiego. Po drodze spotkała Jasię.
– Jasiu, chcę cię o coś zapytać.
– Śmiało – zachęcała przyjaciółka.
– Znasz ludzi z wydziału prawa, prawda?
– Twojego Miłosza – powiedziała, zerkając na Pelę z ukosa.
– Mojego? Nie ironizuj, proszę! Pytam, bo właśnie chodzi o Czesława. A zresztą, nie ma tematu.
– Co jest? Pela? Mów! Nie wytrzymam!
– Innym razem – odrzekła i spuściła głowę.
Jasia wiedziała, że jest coś, co nadzwyczaj gnębi przyjaciółkę. A ten Miłosz znów pojawił się w jej życiu.
*
Jakoś u schyłku listopada umówiły się w jednej z kawiarni przy Ostrobramskiej. Miały wolne popołudnie, żadnej nie chciało się siedzieć w pustym, nieogrzewanym jeszcze mieszkaniu, a w dodatku młodość pchała je do ludzi.
Weszły do lokalu. Niestety, za chwilę zmuszone były go opuścić, bo wszystkie miejsca przy stolikach okazały się zajęte. Nie tylko one odczuwały potrzebę ucieczki przed jesienną słotną codziennością.
– Pela, chodźmy na Basztową. Do Mensy.
– Gdzie? Jakiej Mensy? – dopytywała.
– No nie wiesz? Tej w pobliżu uniwersytetu.
– Jak chcesz – zdała się na przyjaciółkę.
Po jakimś czasie znalazły się w bardzo starej, wąskiej, ciemnej ulicy. Jej wyboista nawierzchnia mogła skutkować potknięciem, zwichnięciem i wieloma innymi ubytkami natury cielesnej i estetycznej, o czym szybko przekonały się obydwie. Tym bardziej, że ostatnie deszcze skutecznie wypełniły wodą wszystkie niecki.
Już w drzwiach do Mensy dało się słyszeć gwar. Tu ludzi było jeszcze więcej.
Pela wypatrzyła wolny stolik.
– Chodźmy tam, zobacz, pod okno! – Wskazywała z entuzjazmem i nadzieją, że wreszcie usiądą.
– Gdzie? – dopytywała, rozglądając się po sali.
– Na prawo, pod oknem. Popatrz dobrze – dodała i już przymierzała się do zdjęcia płaszcza, gdy ujrzała twarz dobrze jej znajomą.
Przy jednym ze stolików siedział Czesław. Towarzyszyła mu kobieta, która wezwała go na słowo podczas zaduszkowego spaceru. Nogi się pod nią ugięły, w sercu coś zakłuło i nie wiedziała, czy zbladła, czy też pokryła się rumieńcem, w każdym razie widząca jej oblicze Jasia zapytała:
– Placyda, co się stało?
– Nic. Wychodzimy.
Jasia spojrzała raz jeszcze w stronę okna i wszystko stało się jasne. Czesław pochylony nad stolikiem prowadził konwersację z towarzyszącą mu kobietą. Pomimo przytłumionego światła bez trudu rozpoznała słynącą w okolicy z nadprzeciętnej urody Jadwigę Waszkiewiczównę, jedną z córek znanego wileńskiego lekarza.
Biedna Pela – pomyślała i tak jak ona udała się na zewnątrz. Siąpił jesienny kapuśniak.
– Jaśka, mam wszystkiego dość. Idę do siebie – oznajmiła, nie kryjąc zdenerwowania.
W milczeniu udały się do swych skromnych apartamentów. Pela swe emocje przeniosła na płótno. Czynność ta miała moc kojącą. Placyda pochylona nad płótnem z pędzlem w dłoni i wonią farby przypominała niemowlę wtulone w pierś matki.
*
Do sytuacji w Mensie powróciły dużo, dużo później.
– Pelu, nie zaprzątaj sobie głowy Miłoszem – radziła rozsądna Janka.
Placyda zmierzyła ją wzrokiem, ale nic nie powiedziała.
– Radzę ci dobrze. Nie chcę, żebyś cierpiała przez tego faceta.
– Chcesz powiedzieć, że bawi się mną?
– Nie wiem, czy się bawi, ale kręcą się wokół niego kobiety jak ćmy wokół lampy.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Pela z białego miasta. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
