Sowieci zajęli Lwów. Fragment książki „Inni"

Data: 2025-04-25 13:39:01 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 15 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Wybuch II wojny światowej niszczy plany, marzenia i relacje rodziny Waldorfów. Ryszard, młody prawnik, powoli przegrywa walkę z własnymi słabościami oraz brakiem akceptacji dla odmienności własnego syna. Jego brat Henryk wstępuje w szeregi Armii Krajowej. Odwaga i niezłomność mężczyzny rzucają go w sam środek dramatycznych wydarzeń.

Brutalna codzienność zmusza każdego z bohaterów do podjęcia decyzji: walczyć, przetrwać za wszelką cenę czy… ocalić człowieczeństwo?

Od trudów lat trzydziestych, przez piekło wojny, aż po gorzką iluzję wolności – „Inni” to fascynująca saga, w której osobiste dramaty splatają się z burzliwą historią XX wieku. To przejmująca opowieść o miłości, nadziei oraz stracie, która przypomina, że nawet w najmroczniejszych czasach wolno być innym i walczyć o swoje miejsce w świecie.

Inni grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Wojciecha Maksymowicza Inni zaprasza Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Inni. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Henryk pierwszy raz w życiu miał bezpośredni kontakt z wrogiem. Nie może się jeszcze wykazać jako dowódca, wojna przyszła za szybko, ale biegnie do przodu ze starym karabinem, z bagnetem na lufie. Biegnie sprawniej, niż gdy jeszcze kilka dni temu dryblował z piłką. I tutaj jest szybszy od przeciwników. Młody, wrażliwy chłopak, wyćwiczony do zabijania, dopada dwóch wolniej poruszających się żołnierzy Wehrmachtu i dziurawi ich bez wahania. Nie ma czasu na przyglądanie się swoim ofiarom. Podbiega do stanowiska ciężkiego karabinu maszynowego. Żołnierz w niemieckim hełmie szarpie się z zaciętym zamkiem, co rusz rzucając przerażone spojrzenia w stronę nacierającego wroga. Za długo się szarpie. Nie zdąża uciec przed ciosem Henryka. Po pierwszym pchnięciu bagnetem jeszcze próbuje się zasłaniać ręką. Jego polski przeciwnik przez chwilę się waha. To nawet nie jest chwila, to błysk, w czasie którego widzi twarz człowieka. Wyćwiczony automatyzm bierze górę. „Albo ja ciebie, albo ty mnie”. Długi bagnet szybko wbija się w klatkę piersiową Niemca.

Zmrok przynosi chwilę wytchnienia. Do Henryka podbiega starszy szeregowy. Pyta go o imię i nazwisko. Jest rozkaz natychmiastowego stawienia się w sztabie pułkownika Maczka, który rozlokował się nieopodal.

– Elew Szkoły Podoficerów w Śremie, Henryk Waldorf, melduje się na rozkaz.

– Teraz już skończyliście swoją szkołę podoficerską. Wasz dowódca plutonu bardzo was chwalił. Awansuję was na sierżanta. Dostajecie Krzyż Walecznych.

– Ku chwale ojczyzny, panie pułkowniku!

– A teraz nowe zadanie. Wezwałem was, żebyście przekazali generałowi Andersowi z Nowogródzkiej Brygady Kawalerii ważne informacje. Musicie określić nasze aktualne i przewidywane za kilka dni położenie. Podkreślcie konieczność współpracy mimo zerwania łączności telefonicznej i radiowej między sztabami. Główne informacje do przekazania: przechodzimy przez Przeorsk i Jarosław na odsiecz Lwowowi. Niech oni idą równolegle do nas. Razem będziemy bronić miasta. Plan obrony i określenie awaryjnego sposobu nawiązania łączności musicie mieć wyryte w pamięci. Nie możemy tego spisać. Ryzyko, że wpadniecie w ręce wroga, jest zbyt duże. Zostaniecie przy generale Andersie. Moi sztabowcy pokażą, jak się dostać do Nowogródczyków. Po drodze mogą już być Niemcy, musicie ich przechytrzyć. Z Bogiem, kawalerze Krzyża Walecznych.

Henryk promieniał, jakby zdobył puchar mistrzostw piłki nożnej. Jednak przed nim trudny mecz, a może seria trudnych meczów. Przez myśl przeleciało mu wspomnienie misji Skrzetuskiego z Ogniem i mieczem. „Bez przesady, on miał trudniej, dam radę!”, powiedział w duchu bez cienia wątpliwości, jak to zwykle czynią młodzi zapaleńcy.

Gdy wrócił do swojego plutonu, otoczyła go grupka żołnierzy, poklepując po plecach i ściskając z uznaniem. Wieść o awansie i odznaczeniu już tutaj dotarła. Sierżant dowódca wręczył mu naszywki wraz z igłą i nicią.

– No, teraz jesteśmy równi stopniem. Wiem, że gdzieś się wybieracie. Przed podróżą musicie sobie to naszyć na pagony.

Obudził się przed świtem. Wyszykowano mu karego konia o delikatnych nogach i pięknym łbie, który spoglądał na Henryka badawczo spod bujnej grzywy. Młodzieniec podał mu resztkę cukru, którą przechował w plecaku, pogłaskał go powyżej chrap i poklepał po łopatce, pozyskując końską sympatię. Zabrał prowiant i cicho pożegnał się z wartownikami. Skierował się drogą w kierunku północno-wschodnim, na Tomaszów Lubelski. Widok działał na młodego żołnierza uspokajająco. Lekkie wzniesienie terenu pozwalało osiągnąć wspaniałą perspektywę. Słońce oświetlało prostokąty ziemi o różnych odcieniach zieleni i żółci. Szerokie połacie rżyska po żniwach w normalnych warunkach wróżyłyby obfitość dóbr. Tym razem nie było jednak radosnych dożynek. Ziarna gromadzono jako zabezpieczenie niepewnego bytu.

Po drodze Henryk mijał nielicznych uciekinierów. Ludzie przestali szukać bezpieczniejszych miejsc, wróg mógł pokazać się z każdej strony. Po przebyciu około trzydziestu kilometrów zobaczył przelatujące nad drogą samoloty szturmowe z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Nie zniżyły lotu, nie skusiły ich pojedyncze osoby – zbyt chudy kąsek. Leciały zniszczyć większe cele.

Ominął miasteczko Lubaczów i po kolejnych piętnastu kilometrach, mijając niewielką wioskę, ze zgrozą zobaczył biegnących naprzeciwko w nieładzie polskich żołnierzy. Pędziły też przestraszone osamotnione konie z rozwianymi grzywami i strachem w oczach. Henryka minął biały wałach ciągnący pusty wózek artyleryjski, którym miotało od krańca do krańca drogi. Po chwili zrozumiał przyczynę paniki – całą szerokością pola podążały czołgi. Niektóre zatrzymywały się i strzelały w stronę zabudowań, skąd jeszcze pojedynczy Polacy próbowali je zatrzymać, strzelając z karabinów przeciwpancernych. Dwa z nacierających żelaznych potworów się zatrzymały, z ich wnętrza wydobyły się kłęby ognia i dymu. Wywołało to okrzyki radości obrońców. Ale po chwili ich stanowisko zamieniło się w kupę potrzaskanych belek i gruzu i nie było już komu nawet krzyknąć. Henryk zsiadł z konia, który zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę i próbował zawracać. Przytulił jego łeb do swojego policzka, głaszcząc i cicho szepcząc do ucha słowa uspokojenia.

Potem była już tylko ciemność czy też nicość, jak kto woli. Z tej nicości stopniowo docierało do młodego sierżanta poczucie, że jednak żyje. Widział jak przez mgłę. Do świadomości dotarła informacja, że bardzo boli go głowa i nie może swobodnie oddychać ani się poruszyć. Najbardziej jednak irytował nieznośny dźwięk obcej mowy. Znał ten język, ale odbierał go jak szczekanie psów.

„Ujadają na mnie! Widzą, że żyję. Odwalcie się, wstrętne szkopy!” – wołał w głowie.

Zobaczył kilka postaci w charakterystycznych hełmach Wehrmachtu, jak próbują podnieść potężne krwawiące ciało konia, które przygwoździło Henryka.

– On żyje, ciało konia przyjęło na siebie odłamki pocisku, a ten Polak chyba jest cały. Hej, ty, Polaczku, wstawaj! Długo tak nie utrzymamy tego trupa.

Henryk, chwiejąc się, stanął na nogi. Nie mógł odwrócić wzroku od poszarpanego ciała, które chwilę wcześniej było tak pięknym zwierzęciem. Żal i wściekłość na wrogów wywołała w nim wielkie wzburzenie.

– Wy wstrętni bandyci! – krzyknął.

Niemieccy żołnierze widać zrozumieli słowo „bandyci”, bo w trójkę mocno pochwycili jeńca, krępując jego ruchy.

– To ty jesteś bandytą. Wy wszyscy Polacy jesteście bandytami, zwierzętami! – krzyknął jeden z nich, popychając Henryka kolbą karabinu.

– Nawet zwierzęta wymagają szacunku – wycedził Waldorf przez zęby płynną niemczyzną. – A ja jestem człowiekiem i sierżantem polskiego wojska. Nawet pokonani musimy być traktowani jak ludzie.

Bezbłędnie wypowiedziane niemieckie słowa ostudziły napastników. Zupełnie zaskoczeni nabrali więcej respektu wobec młodego jeńca. Poprowadzili go do ciężarówki i wepchnęli do jej budy, w której było już kilkunastu innych polskich żołnierzy i pilnujący ich wartownicy. Po godzinie wjechali przez bramę wysokiego murowanego ogrodzenia i minęli kaplicę z ukrzyżowanym Chrystusem, na której widok niektórzy z jeńców się przeżegnali. Dalej widać było piękną barokową fasadę kościoła i budynek wyglądający jak klasztor. Zatrzymali się przed drzwiami, których pilnował żołnierz Wehrmachtu.

– Kloster Krasno… Krasnobrod – zakomunikował kierowca. „Nie tylko język sobie łamiecie na naszej mowie, cali się tutaj połamiecie, łobuzy!” – złorzeczył w duchu Henryk.

Wprowadzono ich do środka, gdzie poza żołdakami w sieni czekał starszy zakonnik.

– Przykro mi, że w takim charakterze, ale może jakoś będziemy mogli was wesprzeć, choć nas też mają raczej za więźniów. Pozwolono nam was opatrzyć, jeśli ktoś jest ranny. Tu w kącie mamy wodę, spirytus i opatrunki. Najpierw jednak was zrewidują i spiszą dane.

Wartownik popchnął Henryka w stronę biurka, za którym siedział jakiś wojskowy gryzipiórek.

– Stopień wojskowy, nazwisko, jednostka.

– Sierżant Henryk Waldorf, 10 Brygada Kawalerii. Urzędnik w mundurze spojrzał na jeńca z uwagą.

– Niemiec?

– Jestem Polakiem.

– Bo to nazwisko… Von Waldorf to niemiecka rycerska rodzina.

– Moi przodkowie to rycerze polscy. Niemiec machnął ręką.

– Następny!

Zakonnik podszedł do Henryka i podprowadził go do kąta sanitarnego.

– Nic mi nie jest, ojcze.

– To dlaczego masz krew na czole i we włosach?

Henryk nie zdawał sobie sprawy, że jest ranny. Chociaż okazało się, że faktycznie rozcięcie skóry na głowie jest płytkie.

Zakonnik przemył ranę, kazał zacisnąć zęby, sięgnął po dużą igłę z lnianą nicią i przekłuł brzegi rany trzykrotnie, zawiązując węzły. Wszystko potem polał spirytusem, którego sporą porcję wlał też do kubka żołnierza, i zabandażował głowę.

– Wypij to, synu, jako lekarstwo na udrękę. Potem przyniesiemy do celi jakiś posiłek. Niech cię Pan Bóg błogosławi! Wykonał znak krzyża.

Henryk wychylił zawartość kubka jednym haustem i miał wrażenie, że oczy wyjdą mu na wierzch. Szybko sięgnął znowu po kubek, do którego tym razem zakonnik wlał wodę. Z trudem zaczerpnął tchu i od razu poczuł się lepiej.

– Ojciec to umie leczyć – pochwalił zakonnika zachrypłym głosem, co pierwszy raz wywołało uśmiech na pucołowatej twarzy mnicha.

– Na zdrowie, synu, na zdrowie!

Następnego dnia w prowizorycznym więzieniu przebywało już czterdziestu polskich jeńców. Trzymano ich pod strażą, ale zakonnikom pozwolono donosić jedzenie i czynić religijne posługi. Widać było, że uwięzieni Polacy są zbędnym balastem stale prących do przodu niemieckich oddziałów.

Jeńcy nie byli pewni swojego losu. Jedni przypominali, że Niemcy nieraz poniewierali pojmanymi żołnierzami przeciwnika. Inni zwracali uwagę, że najgorsze są oddziały nowej formacji, tajemniczego SS, a ich strażnikami byli zwykli żołnierze Wehrmachtu. Starsi, którzy jeszcze pamiętali, że w czasie poprzedniej wojny polscy żołnierze pełnili służbę w armii Cesarstwa Austro-Węgier lub Niemiec, wierzyli, że nie będzie źle.

Henryk, który był najmłodszy w tym towarzystwie, nie tracił nadziej. Największym jego problemem była gorycz porażki, którą leczył wyobrażaniem sobie dalszej walki z najeźdźcą. Dzielił się ze współwięźniami swoim przekonaniem o finalnym zwycięstwie, podtrzymując ich tym na duchu. Wymyślił też sposób na rozrywkę. Z chleba ulepił warcaby i figury szachowe. Na kartkach wyrysował węglem szachownicę. Trzech innych żołnierzy z przyjemnością przyłączyło się do gry, a pozostałych, którzy również wykazali zainteresowanie, zaczęto przyuczać, tak że wkrótce powstał mały klub szachowy.

Po kilku dniach jeńców obudził odgłos ostrzału artyleryjskiego. Przed klasztorem rozległ się tupot buciorów i głośne komendy w języku niemieckim. Przez małe zakratowane okienko celi tylko jedna osoba mogła z trudem rozejrzeć się po okolicy. Wytypowano Henryka, by relacjonował, co się dzieje.

– Pozycje niemieckie na obrzeżach miasta są ostrzeliwane pociskami artyleryjskimi. Pali się kilka czołgów. O, teraz pędzą na nich tankietki. To nasi! Niemcy uciekają. Zza tankietek w pogoń ruszył szwadron ułanów. Przeskakują linię niemieckiego oporu i sieką na prawo i lewo. Jeden oddział pędzi w naszą stronę. Kilkunastu Niemców ostrzeliwuje się zza drzew przy drodze do klasztoru. Padają martwi. Inni się poddają!

– Hura! – zabrzmiał głos dziesiątek uwięzionych. Zawołanie, którego większość już się nie spodziewała.

Zaczęli walić do drzwi. Wkrótce otworzyli je rozradowani zakonnicy.

– Panowie. Chwała niech będzie Bogu Najwyższemu! Niemcy uciekli. Nasi ich pobili!

Byli jeńcy już pędzili do drzwi. Nagle powstrzymała ich komenda młodego sierżanta:

– Stać! Musimy najpierw dać znać, że jesteśmy Polakami. Przecież inaczej nasi nas pozabijają, biorąc za wrogów. Ojcze przeorze, macie gdzieś tutaj biało-czerwoną flagę?

– Oczywiście! – Mnich pobiegł do pomieszczenia gospodarczego przy sieni i zaraz przyniósł polską flagę, inny zakonnik taszczył potężną chorągiew kościelną.

– Wy, szeregowy! – zawołał Henryk do przestraszonego blondynka. – Flaga w ręce. Trzymajcie ją wysoko. Ojcze przeorze, niech biją w dzwony. Teraz razem, ojcowie, razem z nami, żołnierzami, wychodzimy.

Radosna procesja wśród dźwięków dzwonu, huku artylerii, dochodzących z oddali odgłosów strzałów, nie zdążyła dojść do bramy terenu klasztornego, gdy wpadła przez nią sekcja kawalerii. Konie z pianą na pyskach zostały usadzone przez ułanów tuż przed frontem pochodu powitalnego. Wyzwoliciele ledwo uszli z życiem ściskani przez kolegów szczęśliwych z uzyskania wolności.

Za forpocztą kawalerii szli piechurzy, pędząc dziesiątki niemieckich jeńców. Ci nie wyglądali już tak butnie, bez pasków, z podniesionymi rękoma. Pojawiła się znowu wiara w możliwość zwycięstwa. Przecież Niemcy zdołali opanować tylko część zachodniej i centralnej Polski. We wschodniej połowie kraju odbudujemy naszą armię. Tam są oddziały zapasowe. Nie tracąc czasu, oswobodziciele wręczali niedawnym jeńcom karabiny i amunicję zabrane hitlerowcom.

Gdy już udało się wyrwać z ramion tak niespodziewanie przywróconych do służby, euforię zwycięstwa przesłoniło na twarzach ułanów zatroskanie. Młody rotmistrz przemówił do czterdziestu uwolnionych żołnierzy i grona zakonników.

– Czcigodni ojcowie! Żołnierze! Walka, którą przez ostatnie trzy tygodnie toczyliśmy, to faktycznie dopiero początek. Odbijemy całą Polskę najeźdźcom niemieckim. Pobiliśmy ich tutaj, w Krasnobrodzie, część oddziałów przepędziła wrogów z Tomaszowa Lubelskiego. Wyrąbywaliśmy sobie drogę do Lwowa. Musimy się śpieszyć, bo na naszą Matkę rękę podniósł drugi wróg. Przed pięcioma dniami na wschodnie tereny Rzeczpospolitej wtargnęli Sowieci. Z początku zapowiadali, że idą na Niemca. Marszałek Rydz-Śmigły wydał rozkaz, aby z nimi nie walczyć, jedynie w obronie własnej. Z każdym dniem dowiadujemy się jednak więcej o strasznym barbarzyństwie czerwonych. Wygląda na to, że wykorzystują moment naszej słabości i to nie pomoc, lecz nóż w plecy rannej ojczyźnie. Chcą ukraść tę część Polski. Ale pamiętajmy, że jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy!

Z ust zgromadzonych popłynęła pieśń. Wzruszeni, z mocą wypowiadanego zaklęcia zaintonowali polski hymn narodowy:

– Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy… przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami…

Wtem niespodziewany wystrzał przerwał śpiew. Na ziemię osunęło się ciało żołnierza. Jego twarzy nie sposób było rozpoznać. Pokiereszował ją pocisk z przyłożonej pod brodę lufy karabinu, teraz spoczywającego na jego piersiach. W krwawej miazdze dały się jedynie zauważyć jasne blond włosy. Obok leżała zakrwawiona biało-czerwona flaga.

Nie zważając na ogólną konsternację, głośne odmawianie modlitwy przez zakonników i żołnierzy, Henryk przebił się przez tłum i zasalutował dowódcy ułanów.

– Panie rotmistrzu, sierżant Henryk Waldorf melduje się z prośbą o umożliwienie kontynuacji powierzonej mi misji. Mam ważną informację dla generała Andersa od dowódcy 10 Brygady Kawalerii, pułkownika Maczka. To właśnie podczas próby dostarczenia jej dostałem się do niemieckiej niewoli.

– Oto i nadjeżdża nasz dowódca. – Rotmistrz jedną ręką trzymał uzdę pięknego siwego konia, a drugą wskazał na zbliżające się duże zgrupowanie kawalerzystów, któremu przewodził wysoki mężczyzna z generalskimi dystynkcjami. – Przedstawię was, sierżancie. Chodźcie za mną.

Podeszli do generała, którego twarz ozdobiona niewielkim wąsem była poszarzała od pyłu i zmęczenia. Henryk zasalutował i zameldował, że otrzymał polecenie pułkownika Maczka, aby wobec braku innej formy łączności przekazał generałowi Andersowi kierunek planowanego przegrupowania 10 Brygady Kawalerii na Lwów przez miejscowość Przeworsk. Pułkownik Maczek prosił, aby przekazać sugestię, żeby Nowogródzka Brygada Kawalerii posuwała się równolegle na północ od ich Brygady drogą przez Rawę Ruską. Dziesięć kilometrów przed Lwowem nawiążą łączność bezpośrednią, aby ustalić szczegóły udziału w obronie miasta. Powinno to nastąpić jutro, dwudziestego trzeciego września.

W tym czasie przez bramę wpadł ułan cwałem na spienionym koniu, którego gwałtownie osadził przed grupą otaczającą dowódcę. Zasalutował i wręczył generałowi jakiś złożony papier. Generał otworzył list i szybko przeczytał jego treść. Podniósł wzrok na Henryka i cicho oznajmił:

– Sowieci zajęli Lwów.

Książkę Inni kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Błąd podczas pobierania komentarzy. Spróbuj ponownie.

Książka
Inni
Wojciech Maksymowicz0
Okładka książki -  Inni

W obliczu wojny więzy krwi stają się najsilniejszą tarczą Wybuch II wojny światowej niszczy plany, marzenia i relacje rodziny Waldorfów. Ryszard, młody...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo