Władza przychodzi w blasku stali i w szeptach skrytych w mroku. Zawsze naznaczona jest krwią.
W tym zbiorze czterech mrocznych opowieści poznaj losy bohaterów, którzy nie pragnęli wielkości, lecz musieli stawić jej czoła.
Powrót do świata Kruczego Cienia to nie tylko gratka dla wiernych czytelników Pieśni Krwi, Lorda Wieży i Królowej Ognia. To także nowa szansa, by spojrzeć w oczy cieniom, które zawsze czają się za bohaterami.
Wiara wymaga wszystkiego, co mamy.
Ale co, jeśli to, co mamy, nie wystarczy?

Zbiór zawiera opowiadania ze świata Kruczego Cienia: Pani Kruków, Wielu jest umarłych, Lord poborca oraz Pojedynek między złem a złem. Do lektury książki Anthony'ego Ryana Kruczy Cień. Opowiadania zaprasza Fabryka Słów. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment:
Chłopak zastygł w bezruchu – z szeroko otwartymi oczami i mieczem zwisającym wzdłuż boku, niczym bezużyteczne przedłużenie zwiotczałego ramienia – kiedy wojownik Lonaków ruszył prosto na niego. Pobladła twarz młodzieńca straciła nagle jakikolwiek wyraz, zupełnie jakby fakt nadciągającej nieuchronnie śmierci jakimś cudem umknął jego uwadze. Sollis widział to już wielokrotnie: puste oblicza tych, którzy po raz pierwszy mieli okazję posmakować prawdziwej walki.
Szarżujący Lonak i jego nieszczęsna ofiara znajdowali się dobre dwanaście jardów od Sollisa. Wojownik był ranny, z jego obficie wytatuowanej prawicy sterczała jedna ze strzał brata Smentila. Pędząc ku młodemu gwardziście, w zdrowej ręce unosił wysoko maczugę, przebitą kończynę wlokąc niczym powiewający łachman. Celny rzut nożem na takim dystansie stanowił nie lada wyzwanie, lecz Sollis nie miał wyboru – zużył wszystkie strzały już w pierwszych minutach potyczki.
Niewielki nóż o trójkątnym ostrzu zawirował od razu po wyślizgnięciu się z dłoni, potem zaś zakreślił w powietrzu zwodniczo niemrawy łuk, by ostatecznie trafić Lonaka w kark. Widząc, że ostrze utkwiło dobry cal od kręgosłupa przeciwnika, Sollis aż prychnął z frustracji. Jednak, jakkolwiek by na to patrzeć, nóż przerwał szarżę. Wojownik, wciąż unosząc maczugę nad głową, zachwiał się i zatoczył, już ledwie jard od sztywnego ze strachu gwardzisty.
– Dobij go! – krzyknął Sollis. Młodzian jednak wydawał się głuchy na te słowa. Stał nieruchomo, załzawionymi, pustymi oczyma wpatrzony w miotającego się przed nim Lonaka. Sollis już miał ruszyć z pomocą, lecz w tym samym momencie dobiegł go zgrzyt kamieni pod czyimiś stopami, wymuszając zmianę planów.
Przykucnął w półobrocie, a jego miecz w mgnieniu oka przeszył skryty pod wilczą skórą tors kolejnego Lonaka. Gdy ostrze z gwiezdnego srebra przecięło warstwę futra, by zanurzyć się w ciele, tuż nad głową Sollisa świsnęła maczuga. Lonak odskoczył w tył, rozcięty od brzucha aż po ramię. Z jego ust wydobył się ryk bólu i wściekłości. Rana oczywiście była śmiertelna, ale – jak nakazywał zwyczaj jego ludu – wojownik nie zamierzał poddawać się śmierci od razu, nie, póki istniał choć cień szansy na zabicie znienawidzonego Merim Her. Spomiędzy warg Lonaka pociekła krew, gdy zaintonował pieśń, wymachując maczugą, by zadać kolejny cios. Mimo że cedził słowa niewyraźnie, Sollis rozumiał już język Lonaków na tyle, by rozpoznać w ich brzmieniu pieśń śmierci.
Widząc za ramieniem konającego wojownika szarżę kolejnego Lonaka, Sollis błyskawicznym ruchem miecza poderżnął rannemu gardło, by od razu zrobić unik przed włócznią jego nacierającego towarzysza. To było dobre pchnięcie, proste, szybkie i zarazem precyzyjne, i ledwie o cale minęło pierś Sollisa. Ten jednak obrócił się, wyciągając miecz przed siebie, by wrazić ostrze prosto w oko wroga. Tym razem była to kobieta, smukła i wysoka, z ogoloną głową, jeśli nie liczyć kucyka u podstawy czaszki. Nie miała nawet czasu zaintonować pieśni, która powinna ponieść ją w objęcia bogów. Śmierć przyszła w chwili, kiedy ostrze dosięgło jej mózgu, mimo że ciałem jeszcze przez moment targały drgawki, które Sollis przerwał w końcu, wyszarpując miecz z czaszki wojowniczki.
Lonakowie upadli jedno na drugie i nim ich zwłoki osunęły się na skaliste podłoże, utworzyły osobliwy obraz w kształcie piramidy – każde wsparte głową na ramieniu towarzysza, niczym para kochanków, dzielących ostatni czuły moment przed zapadnięciem w sen.
Sollis zamrugał i odwrócił się, zamierzając kontynuować swoją szarżę ku gwardziście i jego nemezis. Obawiał się, że zobaczy biedaka z rozłupaną czaszką, zamiast tego jednak ujrzał go stojącego nad ciałem swego niedoszłego zabójcy. Stękając, bezskutecznie starał się wyzwolić miecz spomiędzy żeber Lonaka. Teraz jego twarz miała w sobie odrobinę więcej życia niż wcześniej, kolory wróciły na bladą, nieruchomą wcześniej maskę, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. Poza stękaniem chłopca nie było słychać żadnych innych odgłosów. Cały kanion wypełniła charakterystyczna cisza, zapadająca zawsze po zakończonej bitwie.
Rozglądając się, Sollis zauważył swoich braci, schodzących zachodnim zboczem. Poza nim samym było ich tutaj łącznie sześćdziesięciu, o połowę mniej, niż liczył oddział, który właśnie rozbili. Zaskoczenie wywołane niespodziewanym atakiem musiało wyrównać szanse. Lonakowie byli tak zaaferowani rzezią, jaką zgotowali Gwardii Królewskiej, że zapomnieli o zabezpieczeniu tyłów.
W trakcie wędrówki w dół bracia przystanęli na chwilę, by dobić tych Lonaków, których rany nie okazały się śmiertelne. Brak litości dla wrogów należał do najmocniej zakorzenionych tradycji Szóstego Zakonu. Jeśli ktoś próbował uciekać, mógł liczyć wyłącznie na cios nożem w plecy. Nieliczni gwardziści, którzy ocaleli z ataku, wciąż stali w pobliżu, uciskając rany i w zdumieniu gapiąc się na pozostałości swojego oddziału. Ledwie przed kwadransem ten wąski kanion przemierzało aż trzystu kawalerzystów, teraz, jak szacował Sollis, przy życiu została najwyżej jedna trzecia. Z zasadzki uszła za to cało większość koni – Lonakowie zawsze chętnie kładli łapy na zwierzętach hodowanych w królewskich stajniach.
– Ty – zaczął, zbliżając się do chłopaka, wciąż mocującego się z mieczem sterczącym z piersi poległego wojownika – kto dowodził tą farsą?
Młody gwardzista popatrzył na niego bez zrozumienia, a Sollis zaczął się zastanawiać, czy aby za sprawą niedawnej rzezi umysł tego biedaka nie doznał poważnego uszczerbku. Potem chłopak zamrugał, wypuszczając z dłoni rękojeść miecza, by na koniec skierować palec w miejsce u podstawy kanionu. Widząc, że młodzian jest w stanie całkiem nieźle opanować drżenie dłoni, Sollis poczuł coś na kształt podziwu.
– Tam, panie – rzekł, a w jego głosie dało się usłyszeć akcent charakterystyczny dla ludzi wychowanych na południowym wybrzeżu Asraela. Był daleko od domu. – Lord marszałek Al Septa.
– Jestem bratem, nie panem – poprawił go Sollis, ruszając ku stercie ciał, którą wskazywał rozmówca. Leżał tam co najmniej tuzin gwardzistów, podziurawionych mrowiem strzał o lotkach z jastrzębich piór, którymi posługiwali się Lonakowie. Sterta zdawała się nieznacznie drżeć, jednak wprawne oko Sollisa podpowiadało mu, że żaden z tych mężczyzn nie miał prawa przeżyć.
– Oszczędził sobie hańby odpowiadania przed królem mruknął. – Ten szaleńczy wypad na północ od Przełęczy to jego pomysł, jak mniemam?
– Ludzie wilki zniszczyli trzy wioski, a potem uciekli z powrotem w góry – odparł chłopak, przybierając defensywny ton. – Wymordowali wszystkich, których zdołali odnaleźć, i wcale nie było im śpieszno. Lordem Al Septą kierowała wyłącznie żądza sprawiedliwości. Był dobrym człowiekiem.
– Cóż – Sollis odepchnął chłopaka, sięgając po jego miecz – ta sama żądza zaprowadziła większość z was na tamten świat. Dobrzy ludzie też mogą okazać się głupca-
mi. – Ścisnął oburącz rękojeść i stawiając stopę na piersi trupa, zdołał wyszarpnąć ostrze z ciała. Towarzyszył temu odgłos wilgotnego mlaśnięcia, a z rany jeszcze przez chwilę tryskała krew. Gdy z płuc Lonaka uciekło wreszcie ostatnie tchnienie, powietrze wypełnił drażniący nozdrza smród.
– Jeśli masz wybór, lepiej celować w brzuch albo w gardło stwierdził Sollis, oddając młodemu miecz. – Mniejsze szanse, że ostrze utknie.
– Na Wiarę! Ile ty masz lat, chłopcze?
Sollis odwrócił się i zobaczył zbliżającego się do nich brata Oskina, który mrużąc oczy, wpatrywał się w młodego gwardzistę. Czerwonoucha – cumbraelicki pies myśliwski, zawsze u boku swego pana – oddaliła się na moment, by obwąchać zwłoki Lonaka. Wysuwając długi jęzor, starała się zlizać wyciekającą z rany krew. Oskin pozwolił swojej wiernej bestii na kilka liźnięć, nim szturchnął ją butem na znak, że pora kończyć ucztę. To właśnie dzięki niezawodnemu nosowi Czerwonouchej mogli podążać za oddziałem Lonaków, byłoby więc nieuczciwie odmówić psinie nagrody. Sollis żałował tylko, że nie odnaleźli tamtych szybciej, może zapobiegliby masakrze.
– Czternaście – odparł gwardzista, zerkając nerwowo na Czerwonouchą, która biegła ku niemu, zlizując sobie krew z pyska. – Za miesiąc skończę piętnaście.
– Król posyła dzieci do walki z Lonakami – stwierdził Oskin, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Twoja matka wie chociaż, gdzie jesteś?
W oczach młodzieńca pojawił się szczególny rodzaj zaciętości. W odpowiedzi wymamrotał tylko:
– Nie. Umarła.
Oskin westchnął cicho, a potem zwrócił się do Sollisa:
– Smentil zdołał pojmać ich szamana. Pomyślałem, że będziesz chciał się z nim rozmówić. Tylko lepiej się pospiesz. Wątpię, by długo wytrzymał.
Sollis skinął głową i się oddalił. Wchodząc na zbocze, nie powstrzymał się jednak od wydania paru rozkazów:
– Przyprowadźcie konie w jedno miejsce. Zobaczcie, czy da się jakoś pomóc rannym gwardzistom, i spróbujcie odszukać kogoś z jakąkolwiek rangą. Ta zgraja będzie potrzebowała kapitana, który poprowadzi ich na południe.
– Zajmę się tym, bracie. – Oskin klepnął chłopca w ramię i poprowadził go kanionem do miejsca, gdzie zaczęli się gromadzić gwardziści. – Chodź, szczeniaku. Zabierzesz mnie do sierżanta, o ile któryś przeżył.
– Jestem Jehrid – powiedział z przygnębieniem w głosie chłopak, idąc za Oskinem.
Sollis zastał brata Smentila nad krwawiącym, półprzytomnym Lonakiem mniej więcej w średnim wieku. To, że jest szamanem, dało się odczytać z wytatuowanego na wygolonej głowie wiru. Dokładne znaczenie rozmaitych symboli, którymi Lonakowie pokrywali swoje ciała, nadal pozostawało poza zasięgiem zrozumienia Sollisa, wiedział jednak wystarczająco dużo, by móc odróżnić znaki wojowników od tych, które ozdabiały myśliwych czy szamanów.
„Rana brzucha” – zamigał do Sollisa Smentil. Jego dłonie układały się w poszczególne znaki z płynnością i precyzją, jakie przynosi wieloletnia praktyka. Rosły brat był jedynym mężczyzną w Szóstym Zakonie, który przeżył pojmanie przez Lonaków, lecz w wyniku tego zdarzenia stracił język. Od tamtego czasu mógł porozumiewać się z pozostałymi jedynie za pomocą języka migowego i ledwie czytelnych notatek, jakie od czasu do czasu spisywał.
Sollis przekrzywił głowę, przyglądając się bacznie konającemu szamanowi. Odpowiedział mu pełen nienawiści wzrok. Nie przerywając ani na chwilę walki na spojrzenia, tamten zaczął wreszcie mówić, a z każdym wypowiadanym słowem z jego ust wysączało się więcej krwawej śliny, plamiąc mu zęby czerwienią:
– Merim Her, fogasht ehl mentah. Shiv illahk tro dohimish. Merim Her, zawsze będzie ich więcej. Jak larw na trupie.
– Ver dohimishin. Umierasz – odparł Sollis. Potem przykucnął i kontynuował w języku Lonaków: – Chciałbyś mieć szybką śmierć?
Szaman warknął. Cała twarz drżała mu z wysiłku, gdy starał się nie przegrać pojedynku na spojrzenia z Sollisem.
– Niczego od ciebie nie chcę.
– Żadnych ataków od niemal roku – ciągnął Sollis. A ty nagle prowadzisz oddział włóczników na nasze ziemie. Niczego nie kradniecie, nie bierzecie jeńców ani żadnych łupów. Jedynie podpalacie i mordujecie. Dlaczego?
Gdy szaman zmrużył powieki, w jego oczach pojawiła się podejrzliwość.
– Już ty wiesz dlaczego… niebieski płaszczu – odparł chrapliwie, z wyraźnym bólem.
– Nie – zapewnił go Sollis, uśmiechając się bez cienia wesołości. – Nie wiem. Powiedz mi. – Wytrzymał wzrok szamana, nie dostrzegając żadnych oznak, by tamten miał się ugiąć.
Kusiło go, by sięgnąć po sztylet i przystawić ostrze do rany Lonaka. Z jego dawnych doświadczeń wynikało jednak, że Lonakowie byli zbyt odporni na ból, by taka „zachęta” na cokolwiek się zdała.
– Mogę zabrać cię z nami – powiedział. – Z powrotem do Przełęczy. Mamy tam uzdrowicieli. Jak już cię wyleczą, wsadzę cię do klatki i będę paradował z tobą po wszystkich miejscach, na które wcześniej napadliście. Merim Her będą na ciebie pluli, ciskali w ciebie nieczystościami, a żaden Lonak już nigdy nie usłyszy twojej historii.
Nozdrza szamana rozszerzyły się, gdy w serii szybkich wdechów próbował napełnić płuca powietrzem. Spomiędzy palców dłoni, którą uciskał ranę, zaczęła przeciekać krew, a w jego oczach Sollis dostrzegł znajomą mgłę.
– Nie, niebieski płaszczu – odparł szaman. Wyszczerzył się w uśmiechu, z ust popłynął mu szkarłatny strumień. Mówił teraz wyłącznie ochrypłymi jęknięciami.
– Jestem… wzywany… w ramiona bogów… Tam moja historia będzie… żyła wiecznie… w ich uszach.
– Powiedz! – Sollis z całej siły zacisnął dłoń na karku szamana. – Czemu atakujecie?
– Wy… To przez was… – Szaman uśmiechnął się szerzej, a krew kapiąca mu z ust splamiła dłoń Sollisa. Przybyliście w góry… i sprowadziliście to, co znane jest tylko Mahlessie… Poprzysięgła więc… zemstę…
Oczy szamana przygasły, powieki zamknęły się, a głowa opadła bezwładnie. Sollis wyczuł słaby trzepot pod palcami – ostatnie uderzenie serca.
„O co mu chodziło?” – zapytał Smentil, gdy tylko Sollis wyprostował się i wodą z manierki zaczął zmywać z siebie krew. Podobnie jak większość braci, Smentil rozumiał język Lonaków jedynie w ograniczonym stopniu. Dla odmiany Sollis poświęcił lata spędzone na Przełęczy właśnie nauce. Była to istna męczarnia, jako że mógł polegać jedynie na tych kilku książkach, które odnalazł w bibliotece Trzeciego Zakonu, oraz na jeńcach, a ci ostatni nie trafiali się często. I nawet jeśli uwięzieni Lonakowie nigdy nie przekazywali żadnych cennych informacji, to z ogromnym entuzjazmem obrzucali swoich oprawców wszelkimi obelgami, jakie tylko przychodziły im do głowy. Dzięki temu Sollis istotnie rozbudował zarówno swoje słownictwo, jak też rozumienie składni. Z tego też powodu odzywał się do Lonaków jeszcze bardziej wulgarnie, niż oni sami mieli w zwyczaju.
– Rova kha ertah Mahlessa – powiedział, strzepując z dłoni krople różowej wody i kierując wzrok na północ.
Słońce było już dosyć nisko, a cienie gór wydłużały się z każdą chwilą. Wysoko na granitowych zboczach mroźny wiatr wzbijał kłęby śniegu w błękit bezchmurnego nieba. Zawsze gdy Sollis spoglądał w ich stronę, odnosił wrażenie, że jemu także ktoś się przypatruje. Mimo że te szczyty zdawały się teraz zupełnie nagie i pozbawione śladów życia, szanse, że bracia przedostaną się na terytorium Lonaków, nie zwracając niczyjej uwagi, były w najlepszym razie niewielkie. Weterani mieli nawet takie powiedzenie: „Góry mają oczy”.
W ciągu paru dni ona dowie się o wszystkim, co tu zaszło, pomyślał. Co wtedy zrobi?
– To, co znane jest tylko Mahlessie – powtórzył, zwracając się do Smentila. – Mrok, bracie. On mówił o Mroku.
Dotarł do grzbietu wzniesienia i zaczął schodzić do punktu, gdzie zostawili konie.
– Najlepiej byłoby doprowadzić tych gwardzistów do względnego ładu – stwierdził. – Wracamy na Przełęcz tak szybko, jak tylko się da. Brat dowódca musi się o tym dowiedzieć.
Książkę Kruczy Cień. Opowiadania kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,