„Zło czai się na szczycie” zachęciło mnie nietuzinkową okładką (wiem, wiem: nie ocenia się po okładce, ale kto nigdy nie kupił książki pod wpływem obiecującego wyglądu?) i licznymi dobrymi (wręcz entuzjastycznymi!) recenzjami. Według blogerek to miała być zabawna, lekka i przyjemna komedia kryminalna – i owszem, kilka zabawnych scen tam jest, ale i dramatów w niej nie brakuje (i do razu powiem, że to bardzo psuje lekturę – albo decydujemy się na lekką powieść, albo na poważne rozważania o utracie i poczuciu winy – tutaj nie ma miejsca na drogę pośrodku…).
Świetnym pomysłem jest oddanie w kilku miejscach narracji w usta (czy pewnie powinnam powiedzieć: w pysk) psa – kundelka Gucia. Ta część jest najzabawniejsza i najlepiej się czyta, chociaż nie wnosi zbyt wiele do powieści. Może gdyby całą historię opowiadał Gucio, byłaby łatwiejsza do strawienia?
Książka mnie rozczarowała i przyznam, że z wielkim trudem dobrnęłam do końca – już po czterdziestu stronach wiedziałam, że będzie ciężko, potem było już tylko gorzej... Było to moje pierwsze spotkanie z Autorką – i na pewno ostatnie, bo nie odpowiada mi ani ten styl, ani sposób prowadzenia fabuły. Przede wszystkim: zawsze mnie denerwuje, kiedy autorka (bo zwykle niestety, robią tak właśnie kobiety) pokazuje swoją bohaterkę jako uroczo (???) niezdarną (założy zbyt wysokie szpilki, przewróci się na ulicy, zapomni języka w gębie na widok przystojniaka) – to może było dobre w XIX wieku, kiedy panna nie powinna była być zbyt bystra, bo groziło to staropanieństwem – dzisiaj chyba nie ma potrzeby stosować takich zabiegów… A autorka to właśnie robi, opisując Różę – jej ciągłe upadki (dosłowne) sugerują, że bohaterka powinna chyba przebadać sobie błędnik albo udać się do dobrego ortopedy – może to coś z budową jej stóp jest nie w porządku? Pomijając ciągłe przewracanie się i robienie z siebie idiotki – mogłaby to być całkiem intersująca bohaterka, w przeciwieństwie do Szymona, który jest jakiś nijaki. Obciążony trudnymi przeżyciami i ogromnym bagażem przeszłości – a jednak płaski i niewyrazisty. To wszystko byłoby zupełnie w porządku, gdyby „Zło czai się na szczycie” było zapowiadaną lekką komedią kryminalną – ale wobec dramatycznych wydarzeń, które stały się udziałem bohatera, jego postać powinna wzbudzać jednak głębsze emocje.
Właśnie to także mi się zupełnie nie podobało: fakt, że w tej – z pozoru lekkiej komedii – autorka obarczyła bohatera tak dramatyczną przeszłością – to w ogóle nie współgra z lekkim sposobem prowadzenia narracji, w której nawet znalezienie zatopionego w betonie trupa nie jest jakąś wielką traumą.
Sama akcja również mnie nie wciągnęła – w sumie nie było ważne, dlaczego ktoś zabił aptekarza, jakie miał motywy, czy i w jaki sposób zostanie wykryty.
Pani Marta ma sporą rzeszę fanek i fanów, ale ja się do tej grupy nie zaliczam. Oczekiwałam czegoś w stylu „Pani Henryki…” Katarzyny Gurnard, a dostałam dziwaczną historię i wielki chaos.
Komu ta książka może się spodobać? Szczerze powiem: nie mam pojęcia. Odkryłam w niej trochę stylu Joanny Chmielewskiej, ale tej z nowszych książek – więc może jeśli ktoś lubi taki styl…
Podsumowując: ani zabawna, ani lekka – raczej mocno chaotyczna i mało wciągająca historia z dużym potencjałem (bo motyw bohatera budującego dom w górach, motyw prywatnego śledztwa i zabójstwa – to materiały na naprawdę dobrą powieść – a może nawet dwie…).
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data wydania: 2018-06-20
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 304
Język oryginału: polski
Dodał/a opinię:
Joanna Tekieli
W Tałtach, małej mazurskiej wiosce, w willi znanego piosenkarza pięciu starych przyjaciół świętuje Nowy Rok. Niestety, jeden z nich nie doczeka pokazu...
Szymon Solański i Róża Kwiatkowska biorą ślub! Uroczystość ma się odbyć w Płaskiej, w samym sercu Puszczy Augustowskiej. A jednak zamiast weselnych dzwonów...