Czy Watykan zatonie pod falą największego skandalu w historii?
Młody ksiądz trafia do cichej, spokojnej wioski we Włoszech. Jest przekonany, że jego życie będzie biegło powolnym tempem, wyznaczonym przez Boga…
Los wciąga go jednak w wir brutalnej wojny włoskich mafii. Włoski rząd okazuje się pionkiem. Watykan i jego mieszkańcy są zagrożeni. Skrupulatnie gromadzony majątek może zmienić właścicieli. A gra toczy się o dużo więcej niż pieniądze.
Czy w świecie, w którym silniejsza od wiary w Boga jest tylko korupcja, a boleśniejsza od śmierci jedynie zdrada, jest miejsce na sprawiedliwość? Czy młodemu księdzu wystarczy sił, by obronić to, co najcenniejsze?
Władza. Mafia. Zdrada. Śmierć.
Kto zdobędzie niezdobyte? I czy Watykan upadnie?

Zapraszamy do lektury powieści Krzysztofa Myślińskiego Jak okraść Watykan.
Krzysztof Myśliński w powieści Jak okraść Watykan prowadzi czytelnika w sam środek świata, gdzie duchowość i ideały zderzają się z brutalnością polityki, pieniędzy i zdrady. To opowieść, która każe zastanowić się nad tym, gdzie przebiega granica wiary, lojalności i moralności – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji książki Jak okraść Watykan.
O swojej książce autor opowiadał w podcaście Co tam? Czytam!
Krzysztof Myśliński w powieści Jak okraść Watykan prowadzi czytelnika w sam środek świata, gdzie duchowość i ideały zderzają się z brutalnością polityki, pieniędzy i zdrady. To opowieść, która każe zastanowić się nad tym, gdzie przebiega granica wiary, lojalności i moralności – pisze w recenzji książki Jak okraść Watykan nasza redaktorka, Danuta Awolusi.
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Jak okraść Watykan. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
R OZ DZ I A Ł 2
Lorenzo Accardi wysiadł z samochodu. Czerwony, ponad dwudziestoletni fiat jęknął głucho, gdy jego właściciel trzasnął drzwiami. Sam Lorenzo również jęknął, kiedy spojrzał przed siebie. Zaparkował nieopodal kościoła, lecz nieopodal nie oznaczało tuż przy wejściu, a na placu oddalonym od świątyni o nie mniej niż pół kilometra. Fiat wyżej nie dojedzie.
Tak więc czekało go pół kilometra wspinaczki.
Idąc, spoglądał na ślimaki, które prawie go wyprzedzały.
„Przynajmniej wróciłem” – pomyślał po kilku minutach, patrząc w niebo. Przynajmniej przyjechał, co wcale nie było takie oczywiste. Mógł przecież zatrzymać się w Catanzaro na dłużej. Nawet powinien, jeśli pragnąłby się zachować jak wzorowy proboszcz. Czyli jeżeli wysłuchałby uwag biskupa Benettiego.
Jednak czterogodzinna uczta, która opiewała w wiele niespodziewanych zdarzeń, w zupełności mu wystarczyła. Wypił to, co miał wypić, i powiedział to, czego od niego oczekiwano. W dodatku po wszystkim przyjechał do Ligany, aby pełnić posługę kapłańską. Nie potrzebował więcej.
Przystanął. Obrócił się, spojrzał, ile już przeszedł, i zaśmiał się pod nosem. Do połowy drogi brakowało jeszcze co najmniej kieliszka potu.
Przetarł czoło rękawem sutanny. Mimowolnie wrócił myślami do Catanzaro. Tamtejsze życie było takie piękne. Bezstresowe. Pełne wszelkich barw. Nieznające biedy. Pozbawione niepotrzebnych emocji, zgodne z naturą i wszelkimi zasadami. Przy tym niezależne. Było zwyczajnie inne.
Inne od życia w każdym innym miejscu świata. Lorenzo to doceniał, z biegiem czasu coraz bardziej, i zaczynał rozumieć, że mieszkając tam, mógłby zrobić znacznie więcej. Nie tylko dla Boga i wiernych, lecz także dla… innych spraw. Jeżeli tutaj działał na wielu frontach, tam robiłby absolutnie wszystko, co tylko możliwe. Tam istniały do tego warunki. Nie w postaci ludzi, bo nie było ich aż tylu. Co innego z gotówką, portami morskimi, ważnymi budynkami i masą innych rzeczy, o których Ligana mogła jedynie pomarzyć.
To, co ludzie tam wyrzucali, mieszkańcy Ligany przyjęliby z radością. Dla odmiany w Catanzaro nie pozwalano na radość – wolano pozbywać się w ciszy. Było to co najmniej nierozsądne, ale kto powiedział, że światem ma rządzić rozsądek?
Przeprosił Boga za swoje myśli. Szedł dalej. Szedł tak długo, że kiedy otworzył już drzwi kościoła, msza trwała w najlepsze. Prowadził ją ten, którego oczekiwał. Ten, którego trzeba było godnie przywitać.
Msza nie okazała się tragedią, wręcz przeciwnie, odbyła się zgodnie z planem i minęła całkiem szybko.
Tragedia czekała Federica Casariniego po wyjściu z kościoła.
Wieśniacy zgodnie uznali, że uczta powinna trwać w najlepsze. Nie chcieli słyszeć jego odmowy, nie chciał też słyszeć jej Lorenzo Accardi. On, wielki proboszcz, który zmienił jego miejsce zamieszkania i plany na życie, nie pozwalał mu wrócić na plebanię.
– Federico – mówił, gdy wraz z tłumem szli do miejsca zabawy – nie skażesz nas chyba na świętowanie bez ciebie.
– Ale… ksiądz proboszcz sam rozumie, nie chcę przeszkadzać…
– Ha! Przeszkadzać nie chce! – zawołał Lorenzo Accardi, na co wieśniacy odpowiedzieli śmiechem. – To dobrze o tobie świadczy, mój drogi, ale jak możesz mówić o przeszkadzaniu, skoro to wszystko jest dla ciebie?
– Rozumiem, księże proboszczu, tylko że ja… ja chyba nie jestem stworzony do zabaw…
– Bóg stworzył człowieka, by ten ciężko pracował, bawił się i wracał do pracy. Niemożliwe jest działanie wedle jego rozkazu, jeśli opuszcza się którąś ze składowych.
– Ależ księże proboszczu, czy ksiądz jest pewny, że…
– Jestem pewny, że czeka na ciebie wspaniale spędzony czas, mój drogi. Nie pozwól mu uciec.
Z szacunku do swojego rozmówcy Federico nie odpowiedział. W myślach odnotował jednak, że sam Lorenzo Accardi nie przywiązuje większej wagi do swojej pozycji w hierarchii społecznej. Nie przejmuje się tym, że z racji bycia proboszczem niektóre zachowania nie przystoją mu. Oczywiście nie robił niczego, co mogłoby urągać godności, lecz… nie zachowywał się jak zwyczajny proboszcz. Żaden inny proboszcz nie wyściskał Federica na powitanie jak członka rodziny, żaden nie zażartował na wstępie ze swojej tuszy. I żaden nie ostrzegał, że za niedługo Federico będzie musiał nieść go na baranach.
Niektórych takie zachowanie by ucieszyło, innym mogłoby zaimponować, ale Federica przeraziło. Proboszcz, który śmieje się i rozmawia z wieśniakami jak równy z równym? Proboszcz, który tańczy? Który pije kolejne trunki niczym wodę, nie krzywiąc się przy tym ani trochę? Czy tacy ludzie w ogóle mogli istnieć?
Federico Casarini również musiał tańczyć i udawać, że świetnie się bawi – mimo iż nie wypił choćby kropelki czegoś, co nie było świeżo wyciskanym sokiem z pomarańczy. Robił to długo, a nawet dłużej niż długo, jednak w końcu poczuł odrazę do samego siebie.
Traci czas na zabawę, kiedy mógłby się modlić lub przygotowywać na kolejny dzień. Kilka kroków od niego mieszka Bóg, a Federico jeszcze nie zdążył Mu właściwie podziękować za szczęśliwą podróż i wspaniałe przywitanie. Zdążył jednak skosztować kilku, a może nawet kilkunastu ciasteczek, po których zaczęło kręcić mu się w głowie – na tyle, że miał wrażenie, że światła wirują. Były coraz lepiej widoczne w zapadającym zmroku.
Jeszcze chwilę opierał się odrazie. Przestał, gdy zobaczył Alberta Messinę. Ministrant kręcił się wokół wieśniaków niespecjalnie zadowolony i raz po raz zerkał w jego stronę.
– Chłopcze, zaczekaj! – krzyknął Federico, zrywając się z krzesła. Zaczekaj!
– Tak, proszę księdza?
– Zaczekaj – powtórzył Federico, podbiegając do niego, choć chłopiec nie ruszył się z miejsca. – Musisz mnie stąd zabrać.
Alberto wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– Zabrać księdza? – zapytał.
– Dokładnie.
– Ale dokąd?
– Na plebanię.
– Ksiądz sam nie trafi?
– Oczywiście, że… trafię. – Federico zawahał się. – Ale ty chyba też nie za bardzo chcesz tu siedzieć, mam rację?
Alberto rozglądnął się nerwowo. Niepotrzebnie, bo wieśniacy zajęci byli rozmową i kosztowaniem potraw. Ponadto orkiestra wciąż przygrywała, zmotywowana obecnością proboszcza.
– Ma ksiądz rację – wyszeptał.
– Dlatego, jakby to ująć, chcę ci pomóc. Tak, chcę ci pomóc. – Federico pokiwał głową, jak gdyby usiłował przekonać samego siebie. – A ty chcesz sobie pomóc?
Chłopiec przytaknął.
– Więc chodźmy.
Federico wyciągnął do niego rękę, ale w porę oprzytomniał i cofnął ją. Odchrząknął naprędce i ruszył przed siebie, by Alberto nie zobaczył czerwieni na jego twarzy. Niezbyt długo szedł sam, zaraz usłyszał za sobą kroki, a po nich głos Alberta:
– Ksiądz też ich nie lubi?
Federico spojrzał w niebo. Księżyc rozgościł się już pośród doskonale widocznych gwiazd. Czarno-srebrna przestrzeń, nieskażona choćby jedną chmurą w Liganie wyglądała piękniej niż gdziekolwiek indziej.
Podpowiadała to, co powinna podpowiedzieć. I co Casarini powinien odpowiedzieć chłopcu.
R OZ DZ I A Ł 3
Proboszcz Lorenzo odwrócił wzrok od pleców młodego księdza. W tej samej chwili zrobił to Davide Carbone, z tym że na jego twarzy malował się błogi spokój – alkohol.
– Polać proboszczowi? – zapytał Davide.
– Nie, dziękuję – odparł Lorenzo.
– Ja też sobie podziękuję, ale jak naleję.
Lorenzo nie było do śmiechu. Davide zaś własne słowa wydały się najśmieszniejszym dowcipem świata.
Siedzieli przy stole, w rogu, gdzie stało krzesło przykryte czerwonym kocem. Znaczyło to, że nie każdy może tu usiąść. A skoro nie każdy, to Lorenzo usiadł na nim bez oporów.
– Co tak się proboszcz zamartwia? – zapytał Davide, gdy wypił już zawartość swojej szklanki.
– Wiele rzeczy mnie niepokoi. – Accardi patrzył na poplamiony obrus.
– Nawet dzisiaj?
– Zwłaszcza dzisiaj, mój drogi.
– Ale dlaczego?
– Widzisz, to wszystko nie jest takie proste, jak mi się wydawało. Począwszy od… – Lorenzo przerwał, bo podeszły do nich rozchichotane dziewczyny. Mruknął: – To sobie porozmawialiśmy.
Dobrze je znał, dziewczyny uczęszczały do szkoły położonej w sąsiedniej wsi, Kamponii, gdzie sporadycznie udzielał lekcji religii. Z tego przykrego obowiązku również wyręczyć miał go młody ksiądz. One także go znały, przywitały się uprzejmie, po czym nieco mniej uprzejmie dały znać Davide, że z chęcią by z nim porozmawiały. Najlepiej nie przy Accardim.
– Proszę wybaczyć, księże proboszczu – prychnął Davide, kiedy je zbył. – One nigdy się nie nauczą, że…
– Prawda, prawda, nigdy się nie nauczą – przerwał mu Lorenzo. Co z Patriziem? Nie zrobił nic… niepokojącego?
– Nigdy nic takiego nie robi. Obserwuję go tak, jak obserwowałem od kilku miesięcy. Powiem szczerze: trudno uwierzyć, że ktoś taki mógłby…
Proboszcz przyłożył palec do ust.
– Masz rację – rzekł. – Mnie też trudno. Lecz skoro pojawił się cień wątpliwości, warto obserwować, czy cień nie stanie się czymś więcej. Jeśli tak będzie, zostawi ślady. I miej oko na tego księdza, dobrze?
– Na tego nowego?
– A mamy tu jakiegoś innego księdza?
– Oczywiście, że nie, księże proboszczu. Będę go miał na oku. Będę śledził każdy jego krok.
– Bez przesady. Nie chcę, żeby czuł się u nas nieswojo. Od dziś jest oficjalnym mieszkańcem Ligany.
Teraz z kolei Davide się nie zaśmiał, choć Lorenzo parsknął śmiechem.
– Sądzi proboszcz, że… on może być… – wydukał Davide. – No… że może mieć coś wspólnego z…?
Lorenzo syknął. Co prawda krzesła obok nich były wolne, ich właściciele brali udział w spowolnionym już nieco i mniej wprawnym tańcu, wciąż jednak ktoś mógł ich podsłuchać.
– Nic nie sądzę, mój drogi – ściszył ton niemal do szeptu. – Twoim zadaniem jest mieć na niego oko. Musimy mieć pewność, że jest czysty.
– A nie wygląda na to?
– Nie chodzi o wygląd.
– Lorenzo, on musi być czysty.
Proboszcz odnotował, że Davide zwrócił się do niego po imieniu.
– Wiozłem go tutaj – ciągnął. – Uwierz mi, jest czysty. Mogę się założyć o każde pieniądze, że miałby opory przed zdeptaniem mrówki, nawet gdybyś go o to poprosił.
– Pytanie, czy powinniśmy się z tego cieszyć – mruknął Lorenzo.
– Przyjacielu…
Lorenzo odkasłał, patrząc na niego z wyrzutem.
– Księże proboszczu – poprawił się Davide. – Z czego więc powinniśmy się cieszyć? Nie jest proboszcz zadowolony, że droga do Catanzary przebiegła bez przeszkód, nie byłby proboszcz zadowolony, gdyby było inaczej…
– Gdyby było inaczej, to zapewne byśmy nie rozmawiali.
– Właśnie. A teraz nie cieszy się proboszcz, że ten cały Federico jest uczciwym człowiekiem?
– Nie powiedziałem, że się nie cieszę. Ale ty nie mów, że taki jest. Jeszcze tego nie wiemy.
– Już teraz mogę o tym proboszcza zapewnić. Mogę to nawet udowodnić, tylko go zawołam.
– Dziękuję, obędzie się.
Rozmawiali jeszcze chwilę, a chociaż dla osoby z zewnątrz rozmowa ta mogłaby wydać się niejasna i bezcelowa, to dla nich była całkowicie zrozumiała i jak najbardziej sensowna. Niosła w sobie ważną treść.
W tych czasach nawet to, co oczywiste, wydawało się skomplikowane.
Prawie się ucieszyli, gdy po dwudziestu minutach wieśniacy zawołali ich na parkiet. Tak jak reszta doskonale wiedzieli, że jutro będą żałowali dzisiejszych wybryków, ale zabawa dopiero się rozkręcała. A jutro nie zobaczy przecież tego, co kryje dzisiaj.
Powieść Jak okraść Watykan kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
