Kolejny świt to nowa nadzieja - na miłość, na szczęście, na nowy początek. „Madeira" Jolanty Kosowskiej

Data: 2023-06-13 12:13:48 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Wyspa wiecznej wiosny, Madera, jest cichym świadkiem miłości Julii i Filipa. To właśnie tutaj spędzili najpiękniejsze dni i najgorętsze noce, tutaj się zaręczyli. Po powrocie do Polski oboje rzucają się w wir przygotowań do ślubu. Po nietypowym, spędzonym na górskich szlakach wieczorze kawalerskim chłopak wysyła ukochanej wiadomość, a potem znika. Policja uznaje go za zaginionego, ale Julia jest przekonana, że Filip nie żyje. Zrozpaczona, wyrusza do Portugalii, by po raz ostatni odwiedzić najważniejsze dla niej miejsca, a potem popełnić samobójstwo. Los jednak naprowadza ją na trop dramatycznej rodzinnej historii, która może okazać się kluczem do odnalezienia narzeczonego...

Madeira Jolanta Kosowska grafika promująca książkę

Madeira to trzypokoleniowa opowieść o miłości, potrzebie akceptacji i rodzinnych traumach. W tej poruszającej historii gorące uczucia przeplatają się z wielkimi tajemnicami, a oszałamiająca przyroda koi serca i przynosi nadzieję. Bo kto raz zakocha się w Maderze, będzie tę miłość nosił w sercu na zawsze.

Do lektury powieści Jolanty Kosowskiej zaprasza Wydawnictwo Zaczytani. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Madeira:

Julia

Nagle ktoś chwycił mnie mocno za ramię. Serce poczułam w gardle. Skoncentrowana na sobie nie słyszałam zbliżających się kroków. Od dłuższej chwili patrzyłam już tylko w jasną łunę, która pojawiła się tuż nad linią horyzontu nad miejscem, gdzie za chwilę ostatni rąbek zachodzącego słońca miał zanurzyć się w wody oceanu. Odwróciłam się przestraszona. Stojący za mną mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat. W pierwszej chwili zobaczyłam tylko jego oczy. Przymrużone i przerażone.

– Co robisz?! – zapytał głośno.

Poczułam się tak, jakby ktoś siłą wyrwał mnie ze snu. Co ja robię? – powtórzyłam w myślach. – Co ja właściwie chciałam zrobić? – zastanawiałam się przerażona.

– Co chciałaś zrobić? – dopytywał mężczyzna.

Wyprostowałam się. Zdjęłam dłonie z zimnej barierki. Odwróciłam twarz w jego stronę. Uścisk dłoni na moim ramieniu zelżał. Mężczyzna stał tuż obok. Nie odrywał ode mnie wzroku.

– Nie rób głupot! – powiedział ciepło. – Życie jest takie piękne, szczególnie tutaj, na wyspie.

Życie jest takie piękne – powtórzyłam w myślach jego słowa. Nagle pustka, która jeszcze przed chwilą była we mnie, przerodziła się w rozpacz. Wszystko, co czułam, przeszło w głośny szloch. Obojętność sprzed paru minut była lepsza od bólu, który nagle rozerwał mi serce. Mężczyzna objął mnie ramieniem, przytulił. Wtuliłam się w miękki sweter. W ramionach mężczyzny poczułam się bezpieczna. Nagle przeraziły mnie moje wcześniejsze myśli. Co ja chciałam zrobić? – powtarzałam coraz bardziej przerażona. – Co ja tak naprawdę chciałam zrobić? Jeszcze przed chwilą zaciskałam dłonie na barierce otaczającej punkt widokowy i czekałam na ten jeden, niepowtarzalny moment, kiedy słońce zanurzy się w wodach oceanu, a szmaragdowe fale na moment zapłoną czerwienią. Przechylałam się coraz bardziej i bardziej, koncentrując się tylko na tym słońcu i na skoku, który miał zakończyć wszystko. Teraz, chwycona czyjąś dłonią, stałam przerażona, myśląc, że chciałam to zrobić. Chciałam skoczyć w dół z wysokiego klifu i już na wieki zatrzymać pod powiekami zachód słońca.

Dzisiaj rano przyleciałam na wyspę. Tutaj przyjechałam taksówką. Taksówkarz był zdziwiony, że mam ze sobą tylko mały plecak. A ja w tym plecaku miałam wszystko, co było mi potrzebne: kilka naszych zdjęć, pluszowego smoka, pierścionek, komórkę, kilka kartek pisanych w pośpiechu, które przechowywałam jak największe skarby. Ciągnęło mnie tu. To moje ulubione miejsce na tej wyspie. Rozciąga się stąd niesamowity widok. Intensywna zieleń roślin, szmaragdowa woda, która gdzieś na horyzoncie zlewa się w całość z błękitem nieba, białe grzywy rozszalałych dzisiaj fal, dochodzący gdzieś z dołu huk oceanu, a tuż obok mnie śpiew ptaków, na wyciągnięcie dłoni kolorowe pióropusze strelicji i olbrzymie kule bladoniebieskich hortensji. Takie niepowtarzalne miejsce, które zapisało się w moim sercu na zawsze. Dzisiaj je zobaczyłam i poczułam żałość, smutek, którego nie potrafiłam od siebie odgonić, który zdominował wszystko. Parę dni temu zarezerwowałam lot na Maderę. Postanowiłam tu przylecieć i nagle wszystko inne przestało się liczyć. Ciągnęło mnie na tę wyspę i do tego miejsca. Odliczałam godziny do wylotu. Tak jakby znalezienie się w tym miejscu mogło cofnąć czas i wymazać wszystko, co było później. Spędziłam dzisiaj tutaj cały dzień. Próbowałam z obrazów zachowanych w pamięci wskrzesić chwile sprzed paru miesięcy. Siedziałam na kamiennej ławce, przy kamiennym stole i wracało coraz więcej i więcej wspomnień. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, potrafiłam w myślach odtworzyć każdą chwilę tamtego dnia sprzed paru miesięcy, każde spojrzenie w oczy, każde muśnięcie dłoni i każdy pocałunek. Pamiętam, że wtedy też staliśmy i patrzyliśmy na zachód słońca. Wielka, rozżarzona kula wtoczyła się za horyzont, a niebo na chwilę zapłonęło czerwienią.

– Kiedyś jeszcze tu przyjedziemy. Kocham to miejsce nie tylko za ten widok – mówił Filipe. – Ono jest cząstką mojego serca. Zrobię wszystko, żeby zamieszkało też w twoim. Niedaleko stąd się urodziłem, w pobliżu się wychowałem, nieopodal mieszkają bliscy mi ludzie. To magiczne miejsce. Kiedyś ci o nim opowiem.

Wtedy nie chciał powiedzieć nic więcej. Już nigdy się nie dowiem, dlaczego tak bardzo kochał to miejsce.

– Chodźmy stąd! – usłyszałam głos nieznajomego. Jego słowa wdarły się w tamto wspomnienie. – O tej porze roku robi się chłodno po zachodzie słońca. Taki już jest urok tej wyspy jesienią.

Nie drgnął. Nie odsunął się ode mnie. Nie przestał obejmować mnie ramieniem. Jego głos słyszałam tuż przy moim uchu. Czekał na to, co zrobię. A we mnie były tylko rozpacz i ból, których nie potrafiłam wyrazić słowami. Nic więcej.

– Tuż obok znajduje się nasza restauracja – mówił cicho. – Dzisiaj jest poniedziałek. Poza sezonem w poniedziałki mamy zamknięte. O tej porze roku mniej turystów przyjeżdża na Maderę. Możemy sobie pozwolić na taki jeden dzień odpoczynku, po tłocznych weekendach, kiedy nie tylko turyści, ale i wielu miejscowych je obiad w naszej restauracji – mówił pogodnie. – Ona jest w naszym domu. Zajmuje parter w budynku, w którym mieszkamy. Ana na pewno ugotowała coś ciepłego. Ana to moja matka – dodał. – Zwykle w poniedziałki jemy zupę cebulowo-pomidorową. Znasz maderską sopa de tomate e cebola?

Nie czekał na odpowiedź. Zapewne wiedział, że ta zupa nie ma dla mnie teraz żadnego znaczenia. Nie przestając mnie obejmować, ruszył w kierunku domu, oddalonego zaledwie o kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stałam. Zwykle stronię od bliskości, szczególnie kiedy ta bliskość dotyczy obcych ludzi. Nagle było mi to potrzebne.

– Moja matka gotuje niesamowitą. To jedno z ulubionych dań naszych restauracyjnych gości – mówił. Usta mu się nie zamykały. – W poniedziałki gotuje ją tylko dla nas. Wyobraź sobie podsmażane na maśle pomidory, zeszkloną na patelni cebulę, świeży czosnek, bulion wołowy, bazylię i kilkanaście innych przypraw. Wszystko zmiksowane na jednolity, pomarańczowy krem. Podaje się go w miseczkach ze świeżą bazylią i dużą łyżką kwaśnej śmietany. – Próbował oderwać moje myśli od tego, co było przed chwilą. – Taka zupa potrafi zmienić dzień. Jest jak lekarstwo na całe zło tego świata. Zobaczysz, będzie pachniało w całym domu – nie przestawał mówić. Opowieści o zupie były lepsze od milczenia.

Restauracja znajdowała się tuż przy zakręcie górskiej drogi, oddzielona od niego niewielkim, wyłożonym kamieniami placykiem, na którym mogło zaparkować kilka samochodów. Pamiętałam ten budynek sprzed paru miesięcy. Filipe koniecznie chciał zjeść tam obiad. Wtedy też restauracja była zamknięta, a kartka wisząca na drzwiach informowała, że właściciele przebywają na urlopie. Filipe wydawał się rozczarowany. Może znał smak tej zupy i chciał, żebym i ja go poznała. Pamiętam, że otworzył boczną furtkę i obszedł dom dookoła.

– To się nazywa pech – mruczał pod nosem. – Że też tego nie przewidziałem. Cieszyłem się na posiłek w tej restauracji.

– Nie ma żadnych innych restauracji w okolicy? spytałam zaskoczona.

– Są, ale ta jest wyjątkowa.

– Dlaczego? – dopytywałam.

– Jeszcze kiedyś tutaj przyjedziemy. Wtedy zrozumiesz.

Dzisiaj też było zamknięte, a kartka zawieszona na drzwiach obwieszczała, że od września do kwietnia lokal jest nieczynny w poniedziałki. Restauracja zajmowała parter w starym domu, do którego prowadziły drewniane drzwi ozdobione malunkiem kwitnących bladoniebieskich i białych hortensji. Przy oknach wisiały ciężkie okiennice, a z przyczepionych pod oknami skrzynek wylewały się różnobarwne pelargonie. Drewniany płot oddzielał front domu od ogrodu znajdującego się z tyłu. Tuż nad drzwiami paliła się lampa, oświetlając ciepłym blaskiem fasadę budynku. Nieznajomy nacisnął klamkę, pchnął drzwi i wpuścił mnie do środka.

– Jestem! – krzyknął. – Przyprowadziłem gościa!

W pomieszczeniu panował półmrok. Ciemność rozpraszała smuga światła padająca z lekko uchylonych drzwi znajdujących się na końcu. Po chwili przytulne wnętrze restauracji wypełniło światło. Zobaczyłam kilka stołów przykrytych niebieskimi obrusami, przy nich ciężkie, drewniane krzesła, na stołach świece w mosiężnych świecznikach i wazony z bukietami z niebieskich i białych kwiatów hortensji. Na ścianie nad barem wisiał obraz przedstawiający widok zza okna, a obok niego sporych rozmiarów szkic wnętrza tej restauracji. Przy oknach wisiały na cienkich łańcuszkach kolorowe witraże.

– Przyprowadziłeś gościa? – Zza uchylonych drzwi dobiegł ciepły, kobiecy głos. – To dobrze. W naszym domu każdy gość jest mile widziany.

Po chwili drzwi prowadzące do kuchni, znajdującej się na zapleczu restauracji, otworzyły się szerzej i w drzwiach stanęła kobieta. Spojrzała na mnie przelotnie. Uśmiechnęła się.

– Nazywam się Ana – powiedziała. – Jestem matką Alberta.

Patrzyła na mnie, uśmiechała się, czekała na to, co ja powiem. A więc to jest Ana, a nieznajomy nazywa się Alberto.

– Mam na imię Julia – powiedziałam powoli, starając się, żeby mój portugalski zabrzmiał poprawnie.

– Dobre imię. Pasuje do ciebie. Skąd jesteś? – zapytała ciepło kobieta.

– Z Polski.

Jakiś cień przebiegł po jej twarzy, a może mi się tylko wydawało.

– Z Polski? – chciała się upewnić.

– Z Polski. Dokładnie to z Wrocławia.

– Jaki ten świat stał się mały. Kiedyś Polska była tak daleko stąd, a nazwy polskich miast były mi nieznane.

Na chwilę zamilkła. Nie patrzyła na mnie. Przeniosła wzrok na Alberta, a potem na ciemność za oknem.

– Chodźmy do kuchni! – powiedział Alberto. Kuchnia to serce naszego domu. Tutaj jest najprzyjemniej.

– Chodźmy! – powtórzyła za nim kobieta. – Przed chwilą rozpaliłam w kominku. Już zdążyło się trochę nagrzać. Zapraszam na zupę cebulowo-pomidorową.

Usiedliśmy przy stole. Był długi i drewniany. Ana postawiła na nim trzy talerze i ułożyła obok nich sztućce. Po chwili zapachniało czosnkiem i pojawiło się bolo do caco, przecięte przez środek pieczywo posmarowane w środku masłem czosnkowym. Jadłam takie chlebki kilka miesięcy temu. Filipe mówił, że to pieczywo, podawane na gorąco, jest najlepszą przystawką na Maderze, a najwyborniej smakuje to, do którego obok wody, mąki i zakwasu pszennego dodano odrobinę słodkich ziemniaków, batatów, i które pieczone jest na bazaltowym kamieniu, pod którym żarzy się ogień. Opowiadał, że właśnie takie pieczywo kojarzy mu się z dzieciństwem, babcią i ich rodzinnym domem.

– Nie lubi pani bolo do caco? – Głos Alberta wyrwał mnie ze wspomnień.

– Lubię, nawet bardzo – powiedziałam pospiesznie.

– To dlaczego pani nie je? – zapytał. – Moja mama piecze najlepsze bolo do caco, jakie znam. Dodaje do niego słodkich ziemniaków. Chleb szlachetnieje, staje się wilgotniejszy.

Nagle przyszło mi na myśl, że Filipe, kiedy byliśmy tutaj w maju, chciał mnie zaprosić na chleb i zupę do tej restauracji. Pokazywał mi wtedy Maderę taką, jaką kochał. Wpuszczał mnie do świata swojego dzieciństwa i wspomnień. Chciał, żeby ten świat mnie zachwycił. Zapewne ta restauracja i te smaki należały do jego ulubionych. Urwałam kawałek chleba. Włożyłam go do ust. Chleb był ciepły i chrupiący. Pachniał.

Po chwili Ana podała zupę. Jedliśmy w milczeniu. Oni raz po raz patrzyli na siebie. Czasami rzucali ukradkiem spojrzenia w moją stronę.

– Przed paroma miesiącami byłam na Maderze. Nagle zapragnęłam przerwać ciążącą mi ciszę. – Wtedy po raz pierwszy jadłam maderską zupę cebulowo-pomidorową. Pamiętam, że zaskoczył mnie jej smak. Nigdy wcześniej nie jadłam zupy pomidorowej z cebulą i czosnkiem.

– Każdy gotuje ją trochę inaczej – powiedział Ana. Czy ta jest taka, jaką pani pamięta?

– Myślę, że jest lepsza. Wtedy nie miałam czasu zastanawiać się nad zupą. Tysiące bodźców docierało do mnie z dziesiątek miejsc. Byliśmy tutaj z moim chłopakiem tylko kilka dni. Chciał mi jak najwięcej pokazać.

– Rozumiem – przerwała mi kobieta. – Chciała się pani wtedy nacieszyć Maderą.

– Maderą można się nacieszyć, ale można ją też przeżyć – odezwał się Alberto. – Wtedy pozostaje w pamięci na zawsze. Kolory, dźwięki, smaki, czas, który nagle zwalnia, ludzie, którzy nigdzie się nie spieszą. To miejsce potrafi otulić każdego, każdego wyrwać z jego piekła. Ciebie również…

Coś ścisnęło mnie za gardło. Poczułam łzy pod powiekami. Jedna z nich zaczęła toczyć się po policzku. Wytarłam ją ręką, ale to nic nie dało, bo tych łez było coraz więcej. Spróbowałam się uspokoić. Skupić na czymś pozornie banalnym. Na smaku zupy. Ten smak był wyjątkowy, wyrazisty, lekko kwaśny, odrobinę za słony, bo zmieszany ze łzami.

Milczeliśmy. Obserwowałam, jak mężczyzna rwie chleb na kawałki, jak wkłada je powoli do ust. Nikt z nas do niczego się nie spieszył. Kobieta patrzyła za okno. On przed siebie. Ja czułam się dziwnie, jakby istniejącą we mnie pustkę zaczęły wypełniać smak zupy pomidorowej, żar bijący od kominka, blask wędrujący po ścianach, ciche tykanie zegara i obecność tych dwojga.

– Jest już późno. Dziękuję za kolację. Zadzwonię po taksówkę – powiedziałam wbrew sobie.

– Proszę zostać u nas – odezwała się kobieta. – Mamy pokój gościnny. Nie wynajmujemy go turystom. Teraz ludzie mają duże wymagania, a u nas jest skromnie. Tu czas zatrzymał się wiele lat temu i nie chce ruszyć do przodu. Może tak jest lepiej. Zaprowadzę panią do pokoju.

Ruszyła schodami, które prowadziły z wąskiego korytarza przy kuchni na piętro. Poszłam za nią. Pokój gościnny był ostatnim po lewej stronie w głębi korytarza. Weszłam do środka i rozejrzałam się niepewnie. Ręcznie dziergane firanki kończyły się tuż nad drewnianym parapetem, na którym stało mnóstwo doniczek z kwitnącymi roślinami. Okna miały niebieskie okiennice. Po prawej stronie, tuż przy ścianie stało ciężkie, drewniane łóżko z płócienną pościelą zdobioną koronką i z małym jaśkiem chabrowego koloru. Po drugiej stronie przy ścianie ciężka szafa z drzwiami malowanymi w niebieskie kwiaty, a pod oknem okrągły stolik z dwoma stojącymi tuż obok niego krzesłami. Na stole stała niewielka lampka ze szklanym abażurem w chabrowe kwiaty. Wystrój tego pokoju w niczym nie przypominał chłodnych, pozbawionych charakteru hotelowych wnętrz. Poczułam się, jakbym przyjechała do kogoś na wakacje, a ten ktoś był mi bliski.

– Łóżko jest wygodne – powiedziała Ana. – To jedno z najwygodniejszych łóżek w tym domu. Dobranoc!

Kobieta zostawiła mnie samą. Starannie zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju. Rzuciłam plecak pod szafę. W ubraniu położyłam się na łóżku. Byłam sama. Nagle znowu wróciła do mnie pustka. Czułam ją od dawna. Odkąd uświadomiłam sobie, że Filipa już nie ma, nie miałam żadnych marzeń, planów i celów. Nie miałam nic i z tym niczym trzeba było dalej żyć. Parę godzin temu mnie to przerosło. Nagle chciałam dołączyć do Filipa, znaleźć się tam, gdzie on. W końcu mieliśmy być razem na zawsze. On zniknął, a ja zostałam. Na nic zdały się obietnice i zaklęcia. Życie napisało własny scenariusz. Zniknęło coś, co było pewne, na czym można się było oprzeć. Na moment przytłoczyło i przerosło mnie to wszystko. Gdyby nie Alberto, dzisiaj skoczyłabym z klifu. Chyba Bóg miał wobec mnie inne plany. Zesłał do tego miejsca Alberta. Ponoć wracał ze szkoły, w której pracuje jako nauczyciel, i zapragnął spojrzeć na zachodzące słońce. Jakaś dziwna siła pchnęła go w kierunku punktu widokowego zlokalizowanego na brzegu wysokiego klifu. I jak tu nie wierzyć w Pana Boga i w to, że kieruje ludzkimi losami? Leżałam na łóżku. Patrzyłam w sufit. Przez niedomkniętą okiennicę sączył się zimny blask księżyca, oświetlał obcy mi pokój. Usłyszałam ciche pukanie do drzwi.

– Proszę! – rzuciłam w ciemność.

Drzwi otworzyły się niespiesznie. Zobaczyłam postać Any na tle oświetlonego korytarza. Nie zapaliła światła.

– Nie wstawaj! – powiedziała pospiesznie. – Nie chcę ci przeszkadzać – dodała. – Przyniosłam herbatę. Postawię ją na stole. Śniadanie jutro przygotuję na ósmą.

Widziałam, jak stawia na stole szklankę, jak odwraca się w kierunku drzwi. Nie wyszła od razu. Zatrzymała się na progu.

– Nie chcę ci przeszkadzać – powtórzyła cicho. Czasami każdemu potrzebna jest samotność. Gdybyś czegoś potrzebowała, to mój pokój jest naprzeciw twojego.

Zamilkła. Myślałam, że wyjdzie, ale ona nadal stała w drzwiach.

– Alberto opowiedział mi o waszym spotkaniu odezwała się po chwili. – Bardzo chcielibyśmy ci pomóc. Czasami tak wszystko się zapętli, że nie widzi się światła w tunelu. Człowiek czuje się przyparty do muru. Nie widzi nadziei. Nie szuka pomocy. Sam nie ma siły już walczyć… Przyjdź do mnie, jeżeli będziesz chciała porozmawiać! Czasami człowiekowi potrzebne są nocne rozmowy. Bywa, że z obcymi rozmawia się łatwiej – dodała.

Milczałam. Przez łzy wszystko wydawało się rozmyte i rozmazane. Jej postać też była nieostra.

– Jeżeli będziesz chciała porozmawiać, to zapukaj. Mam lekki sen, usłyszę. Dobranoc.

Nie zdążyłam odpowiedzieć. Wyszła. Starannie zamknęła za sobą drzwi, oddzielając swój świat od mojego. Źle spałam tej nocy. Już od dawna źle sypiam. Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. We śnie obrazy sprzed paru miesięcy mieszały się z tymi z dzisiaj. Wszystko układało się w przewrotny koszmar. Ciepło, zimno, gorąco, słodko, upojnie, lodowato i beznadziejnie. Radość, namiętność, szczęście, miłość, pustka, ból i żal. Raz w górę, raz w dół. Sen kpił ze mnie, wyzwalając dziesiątki sprzecznych emocji. Odżyło wspomnienie dnia sprzed zaledwie paru miesięcy. Raptem znowu moje dłonie pamiętały jego dłonie, a moje usta ciepło jego ust. Poczułam delikatny ucisk pierścionka na palcu. Czułam, jak Filipe obejmuje mnie ramieniem. Słyszałam jego szept przy uchu. Czułam zapach. Zatęskniłam za nim całą sobą, każdą cząstką. We śnie gorący dotyk dłoni, pierścionek zaręczynowy na palcu, ciepłe pocałunki, namiętne szepty, mieszały się z chłodem barierki oddzielającej punkt widokowy od spadającego w dół klifu, z pustką i beznadzieją, które zamieszkały we mnie, z nasilającym się z minuty na minutę uczuciem, że muszę skoczyć z tego klifu i to wszystko zakończyć. Koszmarny sen, w którym mieszało się wszystko, co dobre, z tym, co złe. Wtedy setki motyli w brzuchu, wrażenie, że unoszę się ze szczęścia, dzisiaj pustka, rozpacz i ból. Tylko widok z tego miejsca był taki sam. Ponoć to jedna z najpiękniejszych panoram na wyspie. Szmaragdowy kolor oceanu znaczony gdzieniegdzie białymi grzywami fal, stromy klif, barwne strelicje, olbrzymie kule jasnoniebieskich hortensji i zachodzące słońce. W moim życiu zmieniło się wszystko, a świat tutaj zupełnie się nie zmienił.

Zachęcamy do lektury drugiego fragmentu powieści. Tymczasem książkę Madeira kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Madeira
Jolanta Kosowska11
Okładka książki - Madeira

Kolejny świt to nowa nadzieja - na miłość, na szczęście, na nowy początek.Wyspa wiecznej wiosny, Madera, jest cichym świadkiem miłości Julii i Filipa....

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Rok szarańczy
Terry Hayes
Rok szarańczy
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
A kiedy nadejdzie dzień
Ewelina Maria Mantycka
A kiedy nadejdzie dzień
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Pokaż wszystkie recenzje