W tej walce o miłość najsilniejszym mięśniem okaże się serce.
On - trener personalny, liczący makro nawet w liściu sałaty. Ona - reporterka, mająca chrapkę na wybuchowy materiał.
Uczucie, które rodzi się między nimi, podkręca metabolizm bardziej niż jakikolwiek spalacz tłuszczu. Życia Kajtka i Hanki wywracają się do góry nogami. Ich relacjato nie szejk proteinowy, a koktajl Mołotowa- prawdziwa wybuchowa mieszanka: problemów natury intymnej, napalonych koleżanek i... fascynacji rekinami. Tego jeszcze nie próbowali!
Zastrzyk Miłości Tomasza Żaka to historia, która wyciśnie łzy - śmiechu i wzruszenia - nawet z osiedlowego mistrza martwego ciągu.

Komedia romantyczna również dla tych, którzy nie znoszą komedii romantycznych. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Labreto. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Zastrzyk Miłości:
Rozdział 1
Do tego momentu Kajtek myślał, że randka przebiega wręcz idealnie. Park Wilsona prezentował się urokliwie o tej porze roku. Było to ulubione miejsce Kajetana na pierwsze spotkania z kobietami. Maja, niewysoka blondynka o niebieskich oczach, wyglądała dokładnie tak, jak na zdjęciu profilowym zamieszczonym na Tinderze. Ucieszyła się z kupionego od babci kwiatka, pochwaliła perfumy Kajtka. Opowiedziała nawet o swojej – według niej nudnej – pracy w skarbówce. Słuchał z zainteresowaniem, delektując się brzmieniem głosu kobiety. Aż zapytała o szczegóły jego pracy. Jeśli był z czegoś dumny, to właśnie z tego.
– …i, wiesz, to nie jest tak, że nie możesz jeść wszystkiego. Możesz żyć nawet miesiąc na samych burgerach i schudnąć – perorował od dobrych kilku minut Kajetan – byle tylko się zgadzał bilans kaloryczny. Mam takiego kolegę, Krzychu ma na imię, i jak było Euro, to co wieczór do meczu opierdzielał paczkę chipsów. To jest jakieś siedemset kalorii. Mnóstwo, co nie?
– Aha – rzuciła Maja, nie kryjąc już znudzenia.
– Krzychu do mnie dzwoni – kontynuował niezrażony mężczyzna – i mówi: „Kajtek, no nie dam rady bez tych słonych drani, nie utargam! Jak to tak, mecz bez przekąsek? To jest nieludzkie”. A że grali codziennie? Chłop się martwi, że tyle meczy…
– Meczy to koza.
– Co takiego? – zapytał zdziwiony.
– Nieważne, Kajtek. Skończyłeś na tym, że Krzysztof się zamartwiał.
Skręcili w alejkę, przy której jedna z lamp przestała działać. Klosz był rozbity, a po ziemi walały się kawałki szkła.
– Krzychu. Krzysztof to mój wujek – podjął wątek Kajetan. – Pytam się go, w sensie, że Krzycha, czy kolację jada przed meczem. Mówi, że owszem, jada. Pytam się co. Chleb w jajku zazwyczaj i kiełbasę śląską. Niecałą, bo zawsze coś tam psu podaruje – podkreślił.
– Niech zgadnę: kazałeś mu zrezygnować z kolacji? – zapytała Maja, przypatrując się swoim zielonym, neonowym paznokciom.Niepotrzebnie się zwolniła godzinę wcześniej z pracy, żeby je zrobić.
– Tak! Dokładnie tak! – ucieszył się Kajetan, kompletnie nie odczytując, że traci swój i jej czas. – Mówię mu: „Krzychu, nie żryj tego chleba w jaju, kiełbasę daj psu całą, a nie kawałek, i wtedy te chipsy to wcale aż takiej szkody ci nie wyrządzą”. Kazałem mu się zważyć, coby chłop zrozumiał, że bilans kaloryczny to jest, kurde, podstawa!
– Znowu zgadnę – powiedziała Maja, po czym sugestywnie ziewnęła. – Schudł. Albo przynajmniej nie przytył.
Wyciągnęła z torebki telefon i odpaliła Tindera. Doszła do wniosku, że skoro już się wystroiła i zrobiła paznokcie, to wysiłek nie pójdzie na marne.
– No właśnie nie! – uniósł się Kajetan, obserwując dłonie dziewczyny. – Do tych chipsów zawsze wyzerował dwa piwka, a nie wiem, czy wiesz, to minimum dwieście pięćdziesiąt kalorii! A jeśli pije się ciemne… Czekaj, czy ty to sprawdzasz w internecie? Mówię ci, naprawdę tyle ma!
– Nie, nie sprawdzam. Tak sobie patrzę, co słychać na… na Instagramie.
– Czy ja cię zanudzam? – zapytał ze smutkiem, bo dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że chyba spotkanie nie idzie tak dobrze, jak mu się wydawało. – Pisałaś, że interesuje cię fitness i kochasz ruch.
– Ale kocham też jedzenie – podkreśliła, chowając telefon z powrotem do torebki. – A ty od co najmniej trzech kwadransów próbujesz mi je obrzydzić jakąś kaloryczną matematyką.
– Skąd! – oburzył się, coraz bardziej zatroskany. – Problem polega na tym, że większość ludzi je źle traktuje.
– Oświeć mnie, jedzeniowy Buddo – zakpiła. – Jak powinniśmy je traktować?
– Jak paliwo – skonstatował poważne Kajetan. – No pomyśl: jeśli tankujesz auto, to nie wlejesz więcej niż pojemność baku, bo się przeleje, co nie? Takich Krzychów jest cała masa. Wlewają, wlewają, może im ciec to paliwo po nogach, ale dalej będą wlewać. A później…
– A później – przerwała mu bezpardonowo – przynajmniej nie musisz narzekać na brak klientów, prawda? To skończ już kaloryczne dywagacje i zmieńmy temat. Jaką ostatnio książkę przeczytałeś?
Kajetan Siejkowski nie był z tych osób, które czytały pięćdziesiąt dwie książki rocznie. Tyle to miał centymetrów w bicepsie. Dwie dekady temu postanowił, że całe swoje życie poświęci ludziom, nie literaturze. Zdecydował, że będzie – niczym Michał Anioł – zamieniał bloki granitu w perfekcyjnych Dawidów, zaczynając od samego siebie. Został trenerem personalnym nie dla pieniędzy czy darmowego karnetu na siłownię. Został trenerem personalnym, ponieważ miał misję od wszechświata.
– Nie mogę się jakoś skupić na książce. Od razu zasypiam. Komiksy lubię! – dodał z entuzjazmem. – I trafiłem ostatnio na niezwykle ciekawy artykuł naukowy.
– O proszę! – ożywiła się Maja. – Na jaki temat?
– Słuchaj, okazuje się, że zmiany aktywnej sztywności ścięgien podkolanowych podczas zadań zmęczeniowych są modulowane przez czas trwania skurczu, a nie jego intensywność, co pozwala…
– Wiesz co? – powiedziała podniesionym z irytacji głosem dziewczyna. – Może pomilczmy.
Milczenia, podobnie jak wysokoprzetworzonej żywności, Kajetan nie tolerował. Cisza, ta konkretna, była wyjątkowo ciężka, niczym sztanga, którą dzisiaj wyciskał. Ze sztangą nie dał za wygraną, ciszy również nie miał zamiaru odpuścić.
– Masz może krem do rąk? – zapytał po chwili.
– Chyba tak. Nie boisz się, że będzie zbyt kaloryczny? W końcu to krem – ironizowała Maja, gmerając w torebce.
– Przecież ja go nie będę jadł! – zdenerwował się, kompletnie nie odczytując sarkazmu.
Nie zauważyli zamaskowanego mężczyzny, który wyskoczył zza pomnika Uwolnienia Andromedy i przemknął obok nich niczym olimpijski sprinter, wyrywając torebkę z rąk kobiety. Kajtek patrzył, jak złodziej znika w zaroślach, i podziwiał zoptymalizowany do perfekcji styl biegu.
– Co ty robisz?! – ryknęła wściekła Maja. – Dlaczego go nie gonisz?! Przestań się gapić na zegarek i biegnij.
– Nie mogę – odparł rozbrajająco. – Miałaś przy sobie dużo gotówki?
– Jak to: nie możesz?!
– Już dzisiaj robiłem cardio – tłumaczył jej z pełną powagą – a jutro jest czwartek. Czwartek to dzień nóg, muszę…
– Mogłam się tego spodziewać po tępym mięśniaku – przerwała mu. – Czytasz komiksy, do jasnej cholery! Zachowaj się jak… jak Batman!
– Nie lubię tych superbohaterskich… Aua!
Wymierzony przez dziewczynę policzek nie bolał tak bardzo jak zranione serce. Kajtek tak się starał, żeby to spotkanie się udało! I znowu nic… W miłości miał absolutnego pecha. Dobrze, że chociaż na inne sprawy nie mógł narzekać. Gdyby chciał, mógłby pracować i po dwadzieścia godzin dziennie. Osiągnął pewien sukces – nie musiał już sprawdzać, gdzie obecnie jest promocja na pierś z kurczaka, i kupować ich tyle, ile pomieści zamrażalnik lodówki. Górkę pieniędzy, którą latami gromadził na koncie bankowym, przeznaczył na zaliczkę. Mama na pewno się ucieszy, kiedy się dowie, że niedługo będzie mogła zamieszkać w Portugalii.
***
Hanka krzątała się po mieszkaniu i wchodziła w tryb paniki. Znalazła kluczki od samochodu w misce na owoce, a telefon pod łóżkiem w sypialni, ale wciąż szukała. To, że nie mogła zlokalizować kota, było jeszcze normalne. Ale jak można zapodziać syna?
– Paweł! Paweł, gdzie ty jesteś? – zapytała po raz trzynasty.
– Szukaj mnie, mama! – odpowiedział jakby zza ściany rozchichotany głos. – Szukaj!
– Paweł, to nie jest śmieszne! Gdzie ty…
Dopiero teraz zauważyła, że jej syn wyrzucił całą zawartość kuchennej szafki: garnki, patelnie i cedzaki. Musiała zapamiętać, gdzie szukać go następnym razem.
– Wyłaź stamtąd – powiedziała zmęczona, jakby to nie była siódma rano, lecz dziesiąta wieczór.
– Chciałem się tu tylko ukryć… – odparł chłopiec, a z jego głosu uleciała radość.
– Chrabąszczu, spóźnię się do pracy. Proszę, wyjdź po dobroci.
– Ale ja nie chcę.
– Ale ja cię proszę.
– Ja cię proszę bardziej. Nie, nie i nie! – irytował się chłopiec. – Nie podoba mi się tam!
– Pawełku – rzuciła błagalnym tonem. – Czy my musimy to codziennie przerabiać? Mama musi być w pracy za… O cholera!
– O cholera! – powtórzył chłopiec, choć już doskonale wiedział, że nie powinien.
– Przepraszam! Tylko się tego…
– O cholera, o cholera, o cholera!
– Tylko się tego nie ucz. Nie chcę się szarpać, synku. Jak mogę cię przekonać, żebyś opuścił kryjówkę?
– Kupisz mi jajo? – zapytał po chwili zastanowienia chłopiec.
– Przecież mamy w lodówce całą wytłaczankę.
– Kinder jajo!
– Boże, zamieniasz się we mnie… Dobrze, kupię ci kinder jajo. A teraz chodź.
Pawełek, ociągając się, jak tylko mógł, z trudem wylazł z szafki. Usiadł wśród garnków i niczym Lars Ulrich dał perkusyjny popis. Wśród tego hałasu jeden dźwięk mocno Hance nie pasował.
– Co to za odgłos? – zapytała podejrzliwie.
– Nie wiem. To akurat nie ja.
– Wiem, że nie ty. Brzmi jak… Paweł! Dlaczego nasza pralka miauczy?
– Nie wiem.
– W tej chwili wypuść Zjawę z pralki! Ja z tobą nie wytrzymam! – krzyczała, patrząc, jak biedny kot wyłazi z bębna, nie do końca zadowolony ze swojego domu tymczasowego.
– Tak jak z tatą? – zapytał chłopiec.
– Nie, chrabąszczu. – Złagodniała na wspomnienie eks. – To tata nie wytrzymał z nami. Chodź, zbieramy się.
Wyszli z domu, choć nadal nie tak szybko, jak by Hanka sobie tego życzyła, do zaparkowanego przy ulicy samochodu. Modliła się w duchu, żeby naczelny był dziś w dobrym humorze. Wtedy uzna wygłupy jej syna za zabawne i każe się tym nie przejmować. Problem polegał na tym, że naczelny rzadko kiedy był w dobrym humorze. Mógł go zirytować deszcz, brak deszczu, kobieta zbyt wolno przechodząca przez przejście dla pieszych, dzieciaki robiące to samo za szybko. Był dobrym człowiekiem, tyle że nerwowym.
– Powiesz mi w końcu, dlaczego tak bardzo nie lubisz przedszkola? – zapytała syna po kilkunastu minutach jazdy w żółwim tempie.
– No nie lubię.
– To już ustaliliśmy jakiś miesiąc temu. Teraz ustalmy przyczynę, żebyś jednak nie chował się codziennie w coraz to dziwniejszych miejscach. Ktoś ci dokucza? – dociekała.
– Pan! – rzucił przestraszony Pawełek.
– Jaki znowu pan? – zdziwiła się Hanka. – Przecież nauczycielką jest pani Sabinka!
– Pan krzyczy!
– Boże święty, Pawełku, czy tobie ktoś zrobił coś złego?
– Pan przed autem!
Kiedy w końcu dotarło do niej, o kim mówi Pawełek, wcisnęła pedał hamulca do samej podłogi, a miętowy fiat 500 zatrzymał się centymetry przed przechodniem. Mężczyzna wydał się Hance dość dziwaczny. Jesień, co prawda, sprzyjała denialistom klimatycznym, ale nie była na tyle ciepła, żeby można było chodzić w koszulce z krótkim rękawem. Facet nawet nie zauważył Hanki, zbyt skupiony na swoim telefonie, a douszne słuchawki odgradzały od dźwięków z zewnątrz. Hanka wysiadła z samochodu, nie zważając na nadużywającego klaksonu kierowcę za nią.
– Hej! Hej, ty! – krzyczała do faceta, którego mogła mieć na sumieniu. – Tak, do ciebie mówię! Życie ci niemiłe?! Wtargnąłeś na pasy.
– Co takiego? – zapytał niczego nieświadomy mężczyzna.
– Nawet nie spojrzałeś, mogłam cię zabić!
– Tym autkiem? – Zaśmiał się. – Moja lewa noga więcej waży niż twój samochodzik.
– Prostak.
– Wariatka – odpłacił jej pięknym za nadobne i ruszył jak gdyby nigdy nic przed siebie.
Hanka wróciła do samochodu, a niecierpliwiącym się kierowcom pokazała środkowy palec. Mało brakowało, a sama trafiłaby na okładkę „Niusa”. Znana dziennikarka Hanna Wajsman, z dzieckiem na pokładzie, potrąciła gburowatego, aczkolwiek całkiem przystojnego mężczyznę.
Odstawiła wciąż smutnego Pawełka do przedszkola, starając się nie rozmyślać, co złego może go tam spotykać. Jej spóźnienie się do pracy, kolejne z rzędu, kwalifikowało się już do zwolnienia dyscyplinarnego. Niedobrze, zwłaszcza że alimenty widziała jak świnia niebo. Albo jak tego faceta na pasach. Do tego też będzie musiała się zabrać, zatrudnić niezłego prawnika. Teraz jednak na pierwszym miejscu znalazła się wisząca na włosku kariera. Redakcja „Niusa”, obszerny open space, wypełniona była ludźmi i dźwiękami ciężkiej dziennikarskiej pracy. Naczelny stał na środku, czekając na Hannę jak Jezus na zbłąkaną owieczkę.
– Roman – powiedziała, gdy tylko go zobaczyła – ja cię naprawdę przepraszam, ale…
– Ale co? Pies zjadł ci kluczyki od auta? – ironizował naczelny.
– Chciałam tylko powiedzieć, że…
– …że to się więcej nie powtórzy – dokończył za nią. – Tak, tak, a sejm uchwali ustawę o związkach partnerskich. Wiesz, co ja tu mam? – zapytał retorycznie, machając jej przed oczami notesem.
Była już pewna, że trafiła na zirytowaną wersję naczelnego, co zapewne będzie skutkować najgorszym z możliwych zadań. Porywającym artykułem o nawiedzonym tramwaju albo gadającym gwarą pomnikiem Starego Marycha.
– To jest – podjął po chwili Roman – notes z zapiskami na twój temat. Wiesz, ty jesteś trochę jak ojciec alkoholik. Żona grozi rozwodem, to facet się na trochę poprawia. Przestaje pić, spłaca długi i już wszyscy się cieszą, że wyszedł na prostą. Ale – dodał z emfazą – później skusi go jeden drink. Tylko jeden. I cała zabawa zaczyna się od nowa.
– Aha. Wiesz, że już użyłeś tej błyskotliwej metafory?
– W stosunku do ciebie? – zdziwił się Roman, przestępując z nogi na nogę, co zawsze znaczyło, że się kończy albo już skończyła jego cierpliwość.
– W stosunku do Warty Poznań.
– Możesz być i Warcinką.
– Czyli jesteś ze mnie dumny po zwycięstwie i wierny po porażce – powiedziała z udawaną pewnością siebie. – Mogę z tym żyć.
– Hanka, ludzie zaczynają kręcić nosami. Dobrze, że nie jesteśmy spokrewnieni, bo już padłyby oskarżenia o nepotyzm.
Otworzył drzwi do swojego gabinetu i gestem wskazał, żeby usiadła na jego – swoją drogą niezwykle wygodnym – fotelu. Roman Zalewski był naczelnym „Niusa” od piętnastu lat i co roku się odgrażał, że jest już za stary na tę robotę. Ale trwał do samego końca. Swojego lub szmatławca. Skrzyżował ręce na piersiach i patrzył na panoramę Jeżyc. Skojarzył się Hance z lwem, który za chwilę pokaże swojemu synowi całe królestwo.
– Mówiłem ci kiedyś, dlaczego zostałem dziennikarzem? – zapytał, nie odwracając wzroku.
– Jakiś milion razy. – Przewróciła oczami i jednocześnie obróciła się na fotelu o siedemset dwadzieścia stopni, czego od razu pożałowała.
– Widocznie nie dość. Bo umiem czytać ludzi. Hanka, pytam teraz jako kolega, nie przełożony. – W jego głosie wybrzmiała szczera troska. – Co się dzieje?
Wiedziała, że zrobił to specjalnie. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego smutne, ale pełne zrozumienia oczy basseta i uroniłaby łzę, pewnie niejedną. Bo może i Roman był apodyktycznym cholerykiem rzucającym nie tylko mięsem, ale potrafił być też niczym kochający ojciec.
– Co ma się dziać? Nihil novi. Maks wciąż udaje lina. – Zgrzytnęła zębami na wspomnienie byłego.
– Tę rybę? – zapytał naczelny. – W sensie, że milczy?
– W sensie, że jest śliski – wyjaśniła. – Kombinuje jak koń pod górkę, byle tylko nie płacić alimentów. Do tego – głośno przełknęła ślinę i starała się powstrzymać łzy – Pawełek nie chce chodzić do przedszkola, mam wrażenie, że dzieje mu się tam coś złego. Ty chcesz mnie wyrzucić…
– Nie chcę. Ale…
– Ale będziesz zmuszony – dokończyła za niego. – Rozumiem. Mam już zbierać swoje rzeczy?
– Nie. Jeszcze nie – dodał po chwili. – Ale ten burdel na biurku wypadałoby ogarnąć.
– To oznaka inteligencji.
– Podobno. Słuchaj – zniżył już i tak niski głos – mam dla ciebie temat. Na reportaż. Godziny zrobią ci się trochę bardziej elastyczne.
– Na jaki temat? – odparła, odrobinę mniej przybita. – Poznańskie remonty? Młodociani gangsterzy z Posnanii?
– Jedno słowo. Ste…
***
– …rydy. Co myślisz, Kajtek?
– Co z nimi? – odpowiedział Kajetan, poprawiając wzorzec ruchowy swojego podopiecznego.
Siłownia, na której prowadził zajęcia i treningi personalne, już od samego rana pełna była entuzjastów wyglądu zgodnie z obowiązującymi trendami. Kobiety chciały mieć brazylijskie pośladki, mężczyźni – mięśnie ze stali.
– No wiesz – kontynuował podopieczny – może gdybym wszedł na igłę, tobym szybciej gubił to sadło.
– Marek, to jest nasz piąty trening. Po przerwie. Zdecydowanie zbyt długiej – dodał dobitnie Kajetan, zmieniając hantle na cięższe. – Przez kilkadziesiąt lat się zaniedbywałeś, mówiłeś, że nawet nie chodziłeś na wychowanie fizyczne.
– W zasadzie to chodziłem. I nawet miałem piątkę na koniec liceum.
– Taa? Jakim cudem?
– Latałem nauczycielowi po „Przegląd Sportowy” do kiosku.
Marek Wzwodecki był największą porażką Kajetana, choć trener wiedział, że zrobił wszystko, co mógł, żeby się udało. Bogaty biznesmen, który jedną budkę z kebabem zamienił w ogólnopolską franczyzę Pod Szczęśliwym Baranem, zdecydowanie za bardzo lubił swój flagowy produkt. Najpierw przykładał się do treningów, zrzucał kilka kilogramów tylko po to, żeby popaść w kebabowe pandemonium pływające w sosie mieszanym. I tak w koło Macieju!
– Kajtek, a popatrz na tego gościa – powiedział konspiracyjnym szeptem. – On na pewno coś bierze.
– Noga bliżej ciała. Tak, teraz dobrze – poprawił go i spojrzał na wskazanego mężczyznę. – Nie wydaje mi się. Jest tu codziennie i naprawdę się przykłada do treningu.
– Nie wierzę. – Marek wciąż mówił wyjątkowo cicho jak na siebie. – Na pewno jest na bombie.
– Widzę, że bardzo szybko przyswoiłeś sobie drugą zasadę siłowni. Jeśli ktoś jest od ciebie lepiej zbudowany, to na stówę jest na środkach, a jeśli gorzej, to nie pracuje dostatecznie ciężko.
– A jaka jest pierwsza? – zapytał zdziwiony Marek.
– Crossfit jest dla lamusów. Jedziesz, koniec gadania.
Kajtek co rusz zerkał na telefon. Miał cichą nadzieję, że Majce udało się odzyskać ukradzioną torebkę i może odpisze na jego przeprosiny. Wyglądała na miłą i sympatyczną, ale jak zwykle musiał coś zepsuć. Może ta wariatka rano faktycznie powinna go była potrącić? Wtedy w szpitalu spotkałby opiekuńczą pielęgniarkę…
– Dobrze, Marek. Na dzisiaj kończymy. Chodź, pójdę z tobą do szatni.
– Kończysz już? – dziwił się zasapany podopieczny. – Luźniejszy dzień?
– Nie, sprawę mam. Taką, no… – zrobił pauzę – dość intymną.
Weszli do szatni, Kajetan się rozejrzał, czy w środku na pewno nikogo nie ma. Otworzył nawet kabiny prysznicowe i toaletę. Dopiero wtedy wrócili do rozmowy.
– Ile? – zapytał Marek.
– Co: ile?
– No, ile ci pożyczyć? – doprecyzował, ściągając sportowe buty. – Biznes się kręci jak baranina na ruszcie, mogę ci nawet pożyczyć na wieczne nieoddanie.
– Ja nie w tej sprawie. Wyobraź sobie, że mój interes zasadniczo też ma się całkiem nieźle. Chociaż – Kajetan posmutniał – nie w każdym aspekcie…
– Dywersyfikujesz się? Sprytnie.
– Chodzi mi o ten interes. – Kajetan zamilkł na moment, a na jego twarzy pojawił się rumieniec. – No, no wiesz, TEN… – Wskazał na swoje krocze.
Marek tylko się uśmiechnął. Już doskonale wiedział, do czego zmierza sympatyczny trener personalny. Ze sportowej torby wyciągnął telefon i wybrał numer swojego brata – urologa.
– Halo, Zbychu? No cześć. A wyobraź sobie, że na siłowni. Znowu, znowu, pewnie, że znowu. Podejście numer… Kajtek, pomożesz?
– Numer siedem – podpowiedział po dokonaniu w głowie szybkich obliczeń.
– Podejście numer siedem, a siódemka to moja szczęśliwa liczba. – Młodszy Wzwodecki się zaśmiał. – Słuchaj, wciśniesz dzisiaj jeszcze jednego pacjenta? No wciśnij, proszę. Zrób to dla mnie. Jak to: z czym ma problemy? Ze wciskaniem!
Kajetan miał ochotę się zapaść pod ziemię, a biorąc pod uwagę umięśnienie jego karku, mógł się śmiało zabawić w strusia. Nie miał jednak wyjścia, musiał stawić czoła swojemu dużemu małemu problemowi.
***
Wystrój przychodni robił wrażenie, a spora kolejka do doktora Wzwodeckiego dodała Kajetanowi trochę otuchy. Wnętrze było sterylnie białe, z wyjątkiem wiszących na ścianach monochromatycznych wydruków. Wzwodecki musiał bardzo lubić posąg Dawida, a konkretniej jeden jego detal. Na szklanym stoliku leżało kilka magazynów z muskularnymi mężczyznami na okładkach. Kajetan stwierdził z dumą i bez fałszywej skromności, że przy nim byli suchoklatesami.
– Przepraszam… – zwrócił się do recepcjonistki, gdy w oczy rzucił mu się jeden detal. – Dlaczego obok szóstki macie od razu dziewiątkę?
– Pan doktor lubi żarty – powiedziała, przewracając oczami. – Niekoniecznie takie najwyższych lotów.
Drzwi do gabinetu numer sześć się otworzyły i stanął w nich niewysoki, jowialny mężczyzna. Kajtkowi skojarzył się z guźcem, tym z Króla Lwa, ale za Chiny Ludowe nie mógł przypomnieć sobie imienia sympatycznej świni z Afryki.
– Zapraszam, zapraszam! – zaśpiewał basem Wzwodecki. – Matko Boska i stu milicjantów, aleś pan wielki! Braciak nie przesadzał, kiedy mówił, że trenuje z mutantem.
– Tak o mnie mówi? Mutant? – zapytał smutno Kajetan.
– W jego ustach to dowód najwyższego uznania! – wyjaśnił urolog. – W końcu tak się nazywa jego flagowy kebab. No ale my przecież nie o tym. Pan siada i opowiada, co się dzieje. Wody? Ja sobie naleję.
Dwie szklanki zapełnił w trymiga, czekając, aż jego pacjent wreszcie się wysłowi. Kajetan za to wiercił się na krześle i jedyne, co mu wychodziło, to unikanie wzroku doktora.
– Noo… – powiedział wreszcie nieśmiało – jakoś nie chce mi to przejść przez usta.
– Już bez przesady, panie kochany! Proszę bardzo, jak na spowiedzi.
– Mój ten, no… siusiak się zepsuł.
Kajetan wielu rzeczy się spodziewał, ale dodatkowego prysznica? I to jeszcze prosto z ust Wzwodeckiego? Ten incydent sprawił, że posmutniał jeszcze bardziej, bo pierwsze skojarzenie było jednoznaczne.
– Przepraszam bardzo – pokajał się Wzwodecki, podając Kajetanowi rolkę papierowego ręcznika. – Pracuję w tej branży ćwierć wieku. I przez ten, jak by nie patrzeć, szmat czasu żaden, podkreślam: żaden, chłop mi tutaj nie powiedział „siusiak”. Wacek, faja – wymieniał coraz bardziej rozbawiony – ptak, kapucyn… Ba, jeden nawet używał określenia „wiertło”.
– To jest silniejsze ode mnie, panie doktorze. Mama tak zawsze mówiła i jakoś tak zostało.
– Aha, w porządku. A na pana jak mówiła?
– No normalnie, Kajtek.
– Na mnie Zbysiu. Zbysiu-Pysiu – dodał swoim najlepszym damskim głosem. – Jednak dorosłem, jestem prawie że poważnym mężczyzną, Zbigniewem. Pan z kolei jest… – Dał Kajetanowi przestrzeń na odpowiedź.
– Nadal Kajtkiem.
– Dobra, nieważne. Kim jestem, żeby oceniać dobór słów pacjentów? To co z tym siusiakiem?
– Leży – powiedział z trudem dużo większym niż wyciśnięcie stu dwudziestu kilogramów na klatkę piersiową.
– Leży czy raczej zwisa? – dopytał doktor Wzwodecki.
– W zasadzie to zwisa. I…
– A robi to, co ja przed chwilą? – Dociekliwy doktor szelmowsko się uśmiechnął.
– Nie wydaje mi się, żeby potrafił ze mnie szydzić.
– Pluje! – uniósł się Wzwodecki. – Czy pluje, się pytam?
Kajetan zawstydził się jeszcze bardziej, zaczął uciekać wzrokiem i znowu się wiercić na krześle, które zdecydowanie było przewidziane dla ludzi o dużo skromniejszej posturze. Teraz wiedział, co czują influencerki plus size walczące o dwa miejsca w samolocie w cenie jednego.
– Za jakie, kurde, grzechy… – zirytował się urolog. – Czy do wytrysku dochodzi?!
– Nie! Tylko zwisa, nie pluje, choć zachęcam. Ile można! – ryknął Kajetan, waląc pięścią w stół z siłą Samsona przed wizytą u fryzjera.
Wzwodeckiego na moment zamurowało. Owszem, miał doświadczenie ze wściekłymi pacjentami, ale żaden z nich nie był tak wielki jak Kajetan.
– Panie Kajetanie – zaczął, najspokojniej jak potrafił – to biurko jeszcze musi posłużyć.
– Kajtku – poprawił go, wciąż ciężko oddychając, kulturysta.
– Panie Kajtku, tylko spokój pana uratuje. Spokój – lekarz dumnie wypiął pierś, uderzając w nią palcem wskazującym – i ja, oczywiście.
Kajetan, lubiący być nazywany Kajtkiem, rozpadł się na dobre. Po fali wściekłości przyszedł smutek, z którym – choć bardzo chciał – nie miał siły walczyć. Łzy, w przeciwieństwie do nasienia, zaczęły płynąć. Doktor Wzwodecki wychylił się przez stół, poklepał pacjenta po ramieniu i znów podał mu ręcznik papierowy.
– Przepraszam – pokajał się ze szlochem Kajtek – już więcej nie będę walić.
– Mówimy o stole? – Wzwodecki nie mógł się powstrzymać od sarkazmu. – Ja myślę! To bardzo drogi mebel, z drewna dębowego. Ale do rzeczy… Jak długo trwa stan zwisu?
Kajtek odpowiedział na serię standardowych pytań, podkreślając, że życie seksualne ma zerowe – i wcale nie chodziło li tylko o wadliwy sprzęt. Szczęście w miłości było mu obce.
– Romantyk! – ucieszył się Wzwodecki. – To się chwali, ale zapomnijmy na moment o amorkach, serduszkach i całej tej szopce. Wcześniej to się nie zdarzało? Kiedy na przykład partnerka przestała się panu podobać?
– Jeśli mam być szczery – Kajtek zaczął się coraz bardziej otwierać przed lekarzem – to zazwyczaj ja przestaję się im podobać.
– W to akurat nie uwierzę. Jakbym pana córce pokazał, to klękajcie narody! I pewnie nie tylko one. Ale, hej, przynajmniej nie musiałbym się martwić o wygląd wnuków.
– A ładna ta córka? – zapytał Kajtek, oczyma wyobraźni widząc już Wzwodeckiego jako przyszłego teścia.
Bardzo szybko go polubił.
– To był żart. Ha, ha. Chciałem pana rozchmurzyć. Mam synów. Ale całkiem ładni, jakby co.
– Panie doktorze, ja naprawdę jestem w kryzysie. Spać nie mogę, a jak już mogę, to śnią mi się słonie. Takie z trąbami w górze! – dodał rozemocjonowany Kajtek. – Kiedy jestem w pracy, to mam wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzą! I to poniżej pasa.
Wzwodecki wstał i smutno westchnął. Jeśli z czegoś był dumny, to właśnie ze swojego poczucia humoru. Jego osobista, lekarska maksyma brzmiała: przede wszystkim rozśmieszać. Założył gumowe rękawiczki i uśmiechnął się lucyferycznie.
– Dobra, my tu gadu-gadu, a mi dzieci w domu płaczą. Pokazuj pan bydlaka!
Kajtek mógł mu pokazać wiele rzeczy. Jak prawidłowo wykonać martwy ciąg, film z siłowni, kiedy wygrywa lokalne zawody, nawet stan konta. Ale żeby bydlaka? Chłopu? Pewnych granic nie chciał przekraczać.
***
Cisza w gabinecie naczelnego redakcji „Niusa” była wymowna. Roman jedynie kiwał głową, a Hanka czuła się bardzo skonfundowana.
– Sterydy? – zapytała w końcu. – A co my jesteśmy, „Men’s Health”?
– Nie, Hanka. Jesteśmy gorsi – dodał ze smutkiem Roman. – Mamy półnagie baby na ostatniej stronie, krzyżówki, które rozwiązałby czterolatek, artykuły o morderczych bobrach i kolorowe figury geometryczne naładowane mocą bioenergoterapeuty. Ale! – podkreślił, unosząc z triumfem palec – dobry dziennikarz uratuje nawet libację na skwerku.
Hanka wiedziała, że Roman, miłośnik piłki nożnej i wędkarstwa, miał przygotowany jakiś haczyk. Zawsze miał, a na ten konkretny złapała się naprawdę grupa ryba – poznański Rhincodon typus. Rekin wielorybi.
– Cezary Lewandowski – powiedział Roman, mrużąc oczy. – Mówi ci to coś?
– Pan nowo wybrany prezydent Poznania? – zdziwiła się Hanka, kolejny raz robiąc obrót na krześle.
– Dokładnie ten sam.
– I to jest ten twój haczyk? Mało sexy.
Większość kobiet twierdziła jednak inaczej. Cezary Lewandowski był przystojny, charyzmatyczny, uroczy, a – co więcej – w ostatnich miesiącach przed wygranymi wyborami nabrał sporo masy mięśniowej.
– Pewien ptaszek zaćwierkał mi – kontynuował Roman – że niezwykle imponująca metamorfoza pana prezydenta elekta to nie jedynie ryż, kurczak i kreatyna, tylko bardziej zaawansowane eliksiry.
– On nie je mięsa. A przynajmniej kiedyś nie jadł… Kuźwa, wiedziałam! – krzyknęła, kiedy dotarło do niej, co kombinuje Roman.
Naczelny „Niusa” oparł się na knykciach, wbił w Hankę przenikliwe spojrzenie i czekał. Wyglądał niczym wściekła sowa obserwująca myszkę na moment przed tym, jak wbije w nią szpony. Zawsze powtarzał, że jest ludzkim dyktafonem, który stale nagrywa i ma nieograniczony dysk twardy.
– W zeszłym roku, wigilia firmowa, pamiętasz? – zapytał uradowany.
– Jak mogłabym zapomnieć? Franek, fotograf, tak się wtedy nawalił, że pomylił Izę z Michałem.
– Rzuciłaś wtedy, że nigdy się nie spodziewałaś, że Czarek z trzeciej C będzie miał polityczne aspiracje. A później – dodał z niemałą satysfakcją – oddaliłaś się śpiesznie do toalety.
– Co?! – oburzyła się Hanka. – To są jakieś kalumnie, wcale tak nie…
– Sprzątaczka mi później mówiła – przerwał dziennikarce – że nie zdążyłaś objąć muszli. Mieszanie alkoholi to nigdy nie jest dobry pomysł. Chodziliście razem do jednej szkoły, prawda? Ty i Lewandowski.
Naczelny miał rację – znowu. Nie była pewna, co ją bardziej irytuje: omnipotencja Romana czy fakt, że chce ją wykorzystać. Hanka była na profilu humanistycznym, a przyszły prezydent Poznania na matematyczno-fizycznym. Co więcej, był jej pierwszym chłopakiem. Naczelny zamrugał szybko, głośno siorbnął ostatni, składający się praktycznie z samych fusów łyk kawy i się rozpromienił. Teraz wyglądał jak Pawełek otwierający gwiazdkowe prezenty, pełen nadziei, że w jednym z pudełek jest prawdziwy Reksin.
– Nadajesz się idealnie – podkreślił – do tej fuchy. Znasz Lewandowskiego, ale, co ważniejsze, jesteś moją najzdolniejszą dziennikarką. Ba, jedyną, reszta to gloryfikowani mediaworkerzy, czy kij wie, jak ich nazwać.
– To nie zażre, Roman – powiedziała Hanka, choć już dobrze wiedziała, jak to się skończy. – Kogo obchodzi polityk biorący środki anaboliczne?
– Zażre. Niczym kornik w drewnie. – Uśmiechnął się, dumny ze swojej metafory. – Skoro oszukuje nawet w tak błahej sprawie jak własne ciało, to co robi za drzwiami gabinetu? Gdzie jeszcze chodzi na skróty? Po jakich trupach osiąga cele? To jest haczyk, na którym wyciągniesz rekina, a za nim cały staw.
– W porządku. – Westchnęła. – Jak to widzisz? Mam się spotkać z Czarkiem, powspominać, jak się trzymaliśmy za ręce, i powiedzieć: „Wow, Czarku, ale teraz jesteś wyżyłowany! Czyżbyś zaczął ćwiczyć, choć lata temu mówiłeś, że masz ciało kochanka, a nie wojownika? Ach, zacząłeś? Świetnie, a lecisz może na jakichś wspomagaczach?”?
Roman wyciągnął asa z rękawa. Wiedział, kto pomagał Cezaremu w metamorfozie: trener personalny o nazwisku Siejkowski, ale za nic nie mógł przypomnieć sobie jego imienia. Taki to był właśnie dyktafon. Może i obejmowała go gwarancja producenta, tyle że producenci, świeć Panie nad ich duszami, już dawno nie żyli.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zastrzyk miłości. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
