Spokojna Przystań w Janowicach Wielkich okazuje się wcale nie taka spokojna, a jej rezydentom daleko do jowialnych staruszków. Domniemane wedle podejrzeń Maksymiliana morderstwo staje się przedmiotem śledztwa, które ktoś przypłaci życiem, a ktoś inny wyląduje… za oknem, świecąc policji pantalonami. A to dopiero początek hecy.
Jeremi Organek i Linda Miller – jedno niechcący, a drugie niezupełnie – po raz kolejny proszą się o kłopoty, a znajomi policjanci wcale nie zamierzają traktować ich ulgowo. Podwójny eksdenat, tajemniczy prawnik, skrzynia ze skarbem, niewinna ofiara – to najtrudniejsza sprawa, z jaką przyszło się zmierzyć bohaterom. I ostatnia. Chyba.

Do przeczytania powieści Małgorzaty Starosty Kto zamawiał denata? zaprasza Wydawnictwo Mięta. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Kto zamawiał denata?
1
Nie chwalmy dnia nadaremno
Ten dzień nie mógłby wyglądać lepiej. Od samego rana wszystko szło jak po maśle. Poranna przebieżka pobudziła go lepiej niż kawa, a ta smakowała wręcz niebiańsko. Gorąca, czarna jak smoła i gorzka. Do pracy pojechał rowerem, trzymając się postanowienia, że jedynie fatalna pogoda będzie usprawiedliwieniem dla lenistwa, a po dotarciu na miejsce wziął gorący prysznic, po którym poczuł się jak młody, pięćdziesięciodwuletni bóg. Żadne zwłoki mu nie zniknęły, żadne nie pojawiły się bez zapowiedzi, a jego szef rozpoczął właśnie dwutygodniowy urlop. Żyć nie umierać! Nie powiedział tego, rzecz jasna, głośno, żeby przypadkiem nie obrazić swoich gości, którzy wyboru raczej już nie mieli. Ale tak właśnie myślał – i z tą konstatacją wrócił po pracy do domu, odgrzał bigos z poświątecznych zapasów, zjadł go z kilkoma kromkami świeżutkiego chleba, po czym usiadł przed telewizorem i włączył serial na Netfliksie. Spodziewał się, że ten szybko go znudzi, tymczasem z każdym kolejnym odcinkiem – a obecnie oglądał już trzeci – coraz bardziej interesowały go losy bohaterów. Rozwiązywane przez nich zagadki kryminalne – o wiele mniej, za to napięcie między dwojgiem śledczych zdawało się rosnąć z każdą minutą.
Zbliżała się północ, kiedy usłyszał wibracje telefonu. Zwykle wyłączał dźwięk, żeby nie rozpraszał go w pracy, a później o tym zapominał. Zresztą prawie nikt do niego nie dzwonił, a już na pewno nie o tak późnej porze. Niechętnie wstał z kanapy i podszedł do szafki, na której obracała się dzwoniąca komórka. Na wyświetlaczu pokazywał się wrocławski numer, co zdziwiło Jeremiego nawet bardziej niż pora połączenia. Banki, telemarketerzy i sprzedawcy fotowoltaiki raczej już nie pracują…
– Halo?
– Hej, Dżer, jak twój dzień?
– Linda?
– No Linda, a kogo się spodziewałeś?
– Prawdę mówiąc: nikogo. To dość… nietypowa pora na telefony. Mógłbym spać.
– Ale nie śpisz, więc nie ma co gdybać – zniecierpliwiła się Linda. – No to jak ten twój dzień? Chwalisz czy nie chwalisz?
– Właściwie to chwalę. To był bardzo udany dzień. Ale dlaczego pytasz? – Pomyślałam sobie, że ja za chwilę ci go zepsuję, i wolałam, żebyś najpierw pochwalił. I jest już po zachodzie słońca, więc wszystko się zgadza, można chwalić, a to, co wydarzy się później, nie pisze się w rejestr.
– Lindo, czy ty coś piłaś?
– Ale tak w ogóle czy chodzi ci konkretnie o alkohol? Bo jeśli ogólnie, to owszem, a jeśli o alkohol, to z przykrością przyznaję, że ani kropelki, chociaż bardzo by się przydało.
Jeremi Organek westchnął głośno i policzył w myślach do trzech Missisipi, wykorzystując chwilowe milczenie swojej interlokutorki. Korciło go, by się rozłączyć, takie zachowanie jednak zupełnie nie mieściło się w jego katalogu norm. To byłoby niegrzeczne, żeby nie powiedzieć: bezczelne, a czego jak czego, ale bezczelności nie tolerował.
– Pochwaliłem dzień, więc możesz mi go zepsuć, Lindo – rzucił z powagą i usiadł na kanapie. Miał przeczucie, że powinien siedzieć, kiedy otrzyma z całą pewnością hiobowe wieści.
Odpowiedziała mu cisza. Oderwał telefon od ucha, żeby sprawdzić, czy połączenie nie zostało przerwane, ale wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
– Lindo? Jesteś tam?
– Mhm…
– Dlaczego milczysz?
– Bo nie wiem, co powiedzieć.
– A to nowość! Dobrze się czujesz?
– Fizycznie czy psychicznie?
Jeremi zacisnął zęby, żeby nie zgrzytnąć nimi głośno, i zaczął gorączkowo zastanawiać się nad powodem dziwnego – nawet jak na Lindę – zachowania przyjaciółki. Coś ewidentnie było nie tak. Tylko co? Dlaczego ta zwykle trajkocząca z prędkością światła dziewczyna nagle mówi szyfrem? Czyżby była w niebezpieczeństwie? Coś jej grozi? Ktoś jej grozi? Porwali ją?!
– Lindo?
– Tak, Dżer?
– Czy ty…? Czy ty możesz ze mną rozmawiać swobodnie?
– Mhm… Tak jakby, ale nie całkiem.
Czyli jednak… Serce Organka zatłukło się w piersi, w gardle mu zaschło, jakby od dwóch godzin śpiewał na scenie, a na plecach poczuł lodowaty pot. Co robić? Co robić, o wielkie nieba?! Linda na jego miejscu pewnie by wiedziała, a już bez wątpienia wiedziałby… – Słuchaj, Lindo, muszę się rozłączyć, bo przypomniałem sobie… eee, że powinienem natychmiast zadzwonić do… eee… No, do znajomego. – Zamilkł na moment, szukając w myślach właściwych słów, które naprowadziłyby Lindę, nie alarmując równocześnie porywaczy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że złoczyńcy przysłuchiwali się rozmowie, wobec czego musiał działać wyjątkowo ostrożnie. Olśniło go nagle, więc wyrzucił z siebie niemal jednym tchem: – Muszę zadzwonić do naszego znajomego entomologa, wiesz, takiego od motylków i pszczółek, i tych innych brzęczących owadów. Zapomniałem, jak to się nazywa dokładnie, ta dziedzina, w której się specjalizuje. No wiesz, ta od tych os, trzmieli i…
– Hymenopterologia, a dokładniej apiologia – odparła Linda.
– Pardon?
– Tak się nazywa ta dziedzina nauki i to ty mnie tego nauczyłeś, Dżer. Dobrze się czujesz?
– Ja?
– No przecież nie pszczółki ani motylki!
– Nie… nie rozumiem. Ja się czuję znakomicie, tylko muszę zadzwonić do tego naszego znajomego…
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Jeremi – zdenerwowała się Linda – ale lepiej weź się w garść, bo ja potrzebuję twojej pomocy. I to pilnie!
– Ale ja właśnie…
– Zadzwonisz sobie do entomologa kiedy indziej, a teraz odpalaj wrotki i przyjeżdżaj na Podwale. A po drodze odwiedź bankomat i wypłać tyle kasy, ile zdołasz.
O wielkie nieba, czyli żądają okupu! Ale tak bez określenia kwoty?
– Dobrze, oczywiście, zaraz będę. Zadzwonię do entomologa w drodze. Nie martw się, Lindo, wszystko będzie dobrze.
W słuchawce rozległo się głośne westchnięcie Lindy, które Jeremi odczytał jako ulgę. Już miał się rozłączyć, choć przecież nie dopytał, gdzie na tym Podwalu ma się zjawić, kiedy w tle usłyszał znajomy głos.
– Lindo, czy ja słyszałem komisarza Bączka?
– Możliwe…
– Czy komisarz Bączek właśnie ci powiedział, żebyś nie marnowała pieniędzy podatników na bezsensowne rozmowy telefoniczne?
– To też nie jest wykluczone… Organek przełknął głośno ślinę i policzył do czterech Missisipi. Skoro komisarz Bączek mówi do Lindy, to znaczy, że jest gdzieś obok niej, a to z kolei znaczy, że dzwonienie do niego byłoby kompletnie pozbawione sensu, ponieważ on już wszystko wie. I ten cały kamuflaż z entomologiem zda się psu na budę! A tak się starał!
– Jeremi, jesteś tam? Streść się, jeśli możesz. Ale lepiej by było, gdybyś mógł. I przywieź kawę, Wilczyński mówi, że znowu ekspres się popsuł.
Nie chwalmy dnia nadaremno, pomyślał Jeremi Organek, zamykając drzwi do swojego mieszkania. Nie miał już cienia wątpliwości, że przygoda dopiero się zaczyna.
2
Co ja tu robię?
Komisarz Michał Bączek, dokonujący w myślach szybkiego podsumowania mijającego dnia, ze smutkiem stwierdził, że mógłby to być jeden z najmilszych dni od dawna, gdyby nie pewna rudowłosa, niesforna, nieokiełznana Furia. Zastanowił się, czy starożytni Rzymianie wyobrażali sobie te demony z rudymi włosami. Jemu przychodziło to nader łatwo. Chociaż może to greckie Erynie byłyby tu właściwszą analogią, taka na przykład Megajra. Złośliwa, kłótliwa i przynosząca kłopoty. No wypisz wymaluj Linda Miller.
Westchnął głośno i odruchowo uniósł do ust kubek, ale ledwo zamoczył wargi, skrzywił się paskudnie i odstawił naczynie na biurko.
– I jeszcze to obrzydliwe obrzydlistwo – parsknął ze złością.
Telefon na biurku zadzwonił dokładnie w chwili, kiedy sięgał po myszkę, żeby włączyć pasjansa.
– Panie komisarzu, podobno czeka pan na niejakiego Jeremiego Organka – zagaił podejrzliwym tonem dyżurny.
– Tak, dawaj go na górę.
Znów westchnął, tym razem jeszcze głośniej, po czym wybrał numer wewnętrzny do swojego pryncypała.
– Już jest – rzucił sucho.
– Oby miał ze sobą kawę!
Na myśl o kawie humor Bączkowi nieco się poprawił i nawet wigor mu wrócił. Może nie tak zupełnie, w końcu musiał spędzić noc w komendzie, zamiast kontynuować bardzo przyjemną randkę z wyjątkowej urody świeżo rozwiedzioną koleżanką z liceum, ale cóż poradzić. Widziały gały, co brały, i wiedziały, na co się zgadzały. Na szczęście do emerytury coraz bliżej. Z każdym mijającym rokiem.
Poprawił mundur, wygładził fryzurę, która od dawna dopominała się o zmianę, i wyszedł z gabinetu. Jego kroki odbijały się głośnym echem, kiedy zmierzał w kierunku schodów. Przemknęło mu przez głowę, że nawet się cieszy ze spotkania z Organkiem, bo bardzo lubił tego przystojnego patologa, zaraz potem jednak nadeszło otrzeźwienie, kiedy przypomniał sobie, że przecież to nie jest wizyta towarzyska.
– Dobry wieczór, doktorze – przywitał Jeremiego, którego szczery uśmiech mógłby stopić lodowiec. – Obawiam się, że niezbyt dobry, skoro spotykamy się w tym miejscu, panie komisarzu.
Uścisnęli sobie dłonie jak dobrzy znajomi, za których zasadniczo mogliby się uważać, w końcu znali się już trzy lata, niejedno wspólnie przeżyli, kilkoro złoczyńców złapali, kilka zagadek rozwiązali. A jednak, mimo łączącej ich historii, wciąż wydawali się grać w przeciwnych drużynach. Zwłaszcza Bączek odnosił takie wrażenie, szczególnie dzisiaj.
– Przykro mi, że musiał się pan fatygować – oznajmił, zerkając na torbę w dłoni patologa. – Panna Miller odmówiła powiadomienia kogokolwiek innego i niestety padło na pana.
– Ekhm, no tak, rozumiem – odpowiedział, łamiąc swoją życiową zasadę o niekłamaniu. – Czy mogę się z nią zobaczyć?
– Oczywiście, oczywiście, proszę ze mną. Nadinspektor już na pana czeka. – Bączek zawahał się przez moment, poczochrał ułożoną przed momentem fryzurę i ostatecznie zdecydował o zrezygnowaniu z kurtuazji. – Ma pan może tę kawę? To z pewnością pomoże w utrzymaniu miłej atmosfery.
Organek uniósł prawą rękę, w której trzymał papierową torbę w rozmiarze XXL, równocześnie marszcząc swoje szlachetne czoło.
– Bardzo wszyscy jesteście tajemniczy. Co się w ogóle stało?
– Chyba będzie najlepiej, jeśli panna Miller sama panu to wyjaśni – odparł enigmatycznie komisarz i ruszył korytarzem. – Chodźmy, doktorze Organek, nie ma co czekać, aż kawa wystygnie. Proszę mi wierzyć, że to byłoby wyjątkowo niewskazane.
Jeremi miał na końcu języka ciętą ripostę, że niewskazane to jest noszenie obuwia sportowego do fraka, jednak ugryzł się w ten język i bez słowa ruszył za Bączkiem. Ku jego wielkiej uldze nie kierowali się do pokoju przesłuchań, który medyk sądowy miał już wątpliwą przyjemność odwiedzać, a czego podświadomie obawiał się, odkąd zrozumiał, że Lindy nie przetrzymują żadni porywacze. Teraz zastanawiał się nad tym, czy aby porywacze nie byliby jednak lepsi.
Komisarz zatrzymał się nagle przed zamkniętymi drzwiami, strzepnął niewidoczne paprochy z ramion i zapukał. Jeremi wstrzymał oddech.
– Wejść!!! – Tubalnego głosu nadinspektora nie dałoby się z nikim pomylić.
Klamka powędrowała w dół, zawiasy skrzypnęły i stojący na progu mężczyźni zajrzeli do pomieszczenia, którego większą część zajmowało solidne biurko. Za biurkiem zaś siedziała inkarnacja Onufrego Zagłoby, spoglądająca na przybyłych spod krzaczastych brwi. Poruszające się w górę i w dół gęste wąsiska zwiastowały kłopoty. Poważne kłopoty. Jeremi wychylił się nieco, bo wydało mu się, że w głębi mignęło mu coś rudego, i nie pomylił się. Linda Miller – o ile to była ona – siedziała skulona w głębokim fotelu, częściowo ukrytym przez skrzydło drzwi. Wątpliwości zaś odnośnie do personaliów rudowłosej postaci przysparzał jej strój. I to dosłownie: strój, bo ubraniem nazwać się tego nie dało.
– Li… Lindo? To ty?
– Nie, Izabela z Flemmingów Czartoryska. Nie widać?!
– W sumie… trochę widać – stwierdził lekarz, zmrużywszy oczy. Koafiura, suknia, blada cera: rzeczywiście można by wziąć Millerównę za osiemnastowieczną arystokratkę. Co prawda po kilku nieprzespanych nocach, ale zawsze.
– Niech pan wchodzi, Organek, nie będziemy rozmawiać z korytarza jak zwierzęta rzucił Wilczyński. – A przy okazji zwierząt: przyniósł pan może kawę? Kiepsko u nas w resorcie ostatnio…
– Przyniosłem, oczywiście. – Jeremi podszedł do biurka i postawił na nim torbę, która przyjemnie zaszeleściła. – A z ciekawości, jak pan skojarzył kawę ze zwierzętami?
– O, patrz, Michaś, jest nawet kapuczina! – Nadinspektor rozpromienił się, jakby ktoś zapalił mu w środku lampki choinkowe. – No wie pan: zwierzęta, wodopój, picie, kawa. Takie tam proste skojarzenie prostych ludzi.
– W rzeczy samej, proste jak drut…
– Doktorze, niech pan siada – polecił Bączek, z zachwytem odbierając kapuczinę od pryncypała. Od pewnego czasu pił mniej czarnej kawy z uwagi na problemy żołądkowe, które dokuczały mu po każdej małej czarnej. Upił łyk i natychmiast poczuł się, jakby właśnie trafił do kawowego nieba. – Panno Miller, nie poprosiła pani o odzież na przebranie?
– Umknęło mi…
Jeremi odruchowo spojrzał na skuloną sylwetkę Lindy i zamrugał kilka razy. Dopiero teraz zrozumiał, co nie pasowało mu w tym obrazku.
– À propos przebrań, to chyba jedno wciąż masz na sobie… Czy to jakiś nowy trend w modzie?
– Nowy? Raczej bardzo stary! – Wilczyński zarechotał głośno. – Takie, rzekłbym, wczesne rokoko!
– Nie słyszał pan nigdy o tym, że moda wraca? – uniosła się Linda. – I jeśli już, to raczej późne rokoko, schyłkowe.
– Oj tam, oj tam. – Nadinspektor machnął ręką i zamoczył usta, a wraz z nimi wąsy, w kawowej piance. – Jak się panu podoba stylizacja pańskiej podopiecznej, Organek? Oszołomiony Jeremi nie był w stanie udzielić odpowiedzi na to, skądinąd proste, pytanie. Coś się może komuś podobać albo nie. Żeby jednak wyrobić sobie na ten temat zdanie, trzeba wiedzieć, na co się patrzy. A Jeremi Organek nie miał bladego pojęcia, w związku z czym milczał uparcie, usiłując zebrać myśli. Czy on właśnie, w Komendzie Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, oglądał Lindę Miller wystrojoną w suknię z epoki Marii Antoniny? Wszystko na to wskazywało. Tylko dlaczego to robił? Co tu się, u diabła, odstawiało? A może wystawiało? Może to jakaś próba przedstawienia, o której go nie uprzedzono? Właściwie to wszystko było możliwe, jeśli chodziło o Lindę.
– Przepraszam najmocniej, ja chyba rzeczywiście usiądę – wydukał.
– Siadaj, człowieku, bo najlepsze dopiero przed panem – poradził mu Wilczyński.
– Już nie mogę się doczekać…
Obok fotela, na którym siedziała Linda w swojej muślinowej falbaniastej sukni, stało samotne krzesło. Organek usiadł na nim, nie odrywając wzroku od dziewczyny. Po kilku sekundach zamknął oczy, wziął głęboki oddech, a po nim następny, i kiedy poczuł się gotowy, spojrzał prosto na Wilczyńskiego.
– Ad rem, panie nadinspektorze – powiedział nader poważnym tonem. – Odłóżmy na bok moją opinię na temat stroju Lindy i przejdźmy do zasadniczej kwestii. Co ja tu robię i dlaczego tu jestem, zamiast oglądać kolejny odcinek Kości?
Książkę Kto zamawiał denata? kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
