Najcenniejsza waluta w świecie samotności. Fragment książki „Bezruch"

Data: 2025-11-19 11:52:29 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Adam, pięćdziesięcioletni mężczyzna, żyje u boku młodszego partnera, Kacpra. Łączy ich wspólna codzienność, dzieli – to, czego przez lata nie potrafili sobie powiedzieć. Niedokończone rozmowy, urazy i przemilczana przeszłość osiadły między nimi jak cień, którego nie sposób przegonić.

Pewnego dnia Adam odbiera telefon od Sebastiana – przyjaciela sprzed lat, z którym wiąże go więcej niż tylko dawne relacje. Nie tłumacząc niczego Kacprowi, wyrusza w podróż, która może okazać się zarówno misją ratunkową… jak i spóźnionym pożegnaniem.

Adam wie, że Sebastian zbyt długo dryfował w stronę autodestrukcji. A telefon, który wykonał, mógł być jego ostatnim wołaniem o pomoc.

Bezruch Maciej Zakliczyński - grafika promująca książkę

Bezruch Macieja Zakliczyńskiego to intymna opowieść o emocjonalnym paraliżu, który odbiera głos, zatrzymuje ruch i zamraża uczucia. Historia mężczyzny, który odkrywa, że nie da się kochać, nie biorąc za to odpowiedzialności. I że czasem tylko bliskość może przywrócić puls życiu. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki Bezruch. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

W sakwojażu jako pierwsze wylądowały dżinsy. Koszule i marynarki zawieszone na drążku odchyliły się delikatnie, aby potwierdzić swoją gotowość, ale po chwili wróciły na miejsce. Zrezygnowałem z eleganckich ubrań i sięgnąłem po gruby wełniany sweter. Pył, zadowolony z siebie, tańczył między wieszakami. Obserwowałem w lustrze, jak niemal transparentne szare łańcuszki próbują się do mnie przytulić. Dynamicznie wydmuchiwałem z ust powietrze, aby odsunąć te drobinki kamikaze od siebie, ale wracały jak natrętna mucha. W pewnej chwili dostrzegłem pod światło ich lśniące eskadry napierające w kierunku moich oczu. Przegoniłem je ręką sprzed twarzy, ale sprytnie utrzymały się na fali powietrza, by w końcu jak zdolne surferki wpłynąć w tunele moich nozdrzy. Kichnąłem głośno, aż pochyliłem się nad torbą, a gdy tylko uniosłem wzrok, kurz otaczał mnie z każdej strony. To w tamtej chwili przypomniałem sobie dzień, miejsce i czas, gdy przekonałem się, że ta walka nie ma sensu. Przez ułamek sekundy znów znajdowałem się w swojej starej sypialni, gdzie dotarło do mnie, że nigdy nie pozbędę się kurzu. Zrozumiałem wtedy jedno: muszę go zaakceptować, zamiast uparcie oczekiwać, że pewnego dnia nic w moim życiu nie będzie zakurzone.

Minęło dwadzieścia pięć lat i w dalszym ciągu mogłem jedynie próbować systematycznie go wycierać, ze świadomością, że nigdy nie zniknie. Podobnie jak wirus, przeciw któremu jeszcze nie znaleziono szczepionki, więc krąży samotnie gdzieś po świecie i czeka na nosiciela. Jeśli zarazek jest ambitny, ma dużą szansę zrobić karierę, stać się numerem jeden w serwisach informacyjnych albo przynajmniej tickerem, scrollem, crawlem, paskiem na dole ekranu. Może stać się papierkiem lakmusowym na foliarzy w nieznanym towarzystwie podczas lunchu lub objawić się jako broszka w klapie marynarki z nowej kolekcji kultowej streetwearowej marki. W przeciwieństwie do patogenu kurz nie wykazuje takich aspiracji, bo jest marką globalną, powszechną, bardziej niż cukier, twarz i jabłuszko razem wzięte. Oczywiście mogłem mieć nadzieję, że z pomocą nowego płynu do płukania, octu, cytryny, pronto, elektrostatycznej magii i szczelnych drzwi uda mi się powstrzymać kurz, ale po co? Wirus już mnie prześcignął i drzemie w organizmie, schowany, ale niezapomniany, sparaliżowany przez leki, pod pełną kontrolą nosiciela i jego lekarza, aby nie zdołał się uaktywnić w chwili obniżonej odporności pacjenta. Nie pozostało mi nic innego niż zostawić sprawy takimi, jakie są, zaakceptować je. Zmarszczyłem brwi, spojrzałem na siebie w lustrze i głębokim westchnięciem potwierdziłem fakt, że na rzeczach dawno nieużywanych osiada kurz i dopóki tkwią w bezruchu, zbierają na sobie kolejne warstwy brudu. To logiczny system złożony z elementów cierpliwie oczekujących, aż jeden z nich wykona jakiś ruch, uruchomi kaskadę działań i zmieni cały układ, pobudzi go, odświeży, zrekonstruuje, zmodyfikuje, nada mu utraconą funkcję i znaczenie albo inny niż do tej pory sens istnienia.

Gdy w listopadowy wieczór sięgnąłem na najwyższą półkę w garderobie, mój ulubiony czerwony sac de voyage odzyskał swoją rację bytu, a kurz jak śnieg oprószył moje włosy, aby to potwierdzić.

– Telefon wibruje bez przerwy – powiedział Kacper, oparty o framugę. Zmrużył oczy i podciągnął górną wargę w kierunku nosa, wydął usta w dzióbek, aż wreszcie drgnął, przestąpił z nogi na nogę, zmarszczył nos i uśmiechnął się do mnie. – Dopiero co skończyłeś pięć dych i nagle zacząłeś siwieć.

Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Uniosłem jedną brew i zrobiłem zawadiacką minę. Od początku naszej znajomości wiedziałem, że starsi i szpakowaci faceci są w Kacpra typie, u mnie natomiast siwe włosy pojawiały się sporadycznie. Nie odpowiedział na moją zaczepkę, więc wytrzepałem z czupryny resztki kurzu i pozwoliłem, aby pył stworzył pomiędzy nami podświetloną przez halogen mgiełkę. Przejechałem dłonią po płaskiej jak lędźwie tancerza podstawie sakwojaża, następnie przez kruche żebra, aż zatrzymałem się na usztywnionym grzbiecie. Na czerwonobrunatnej skórze pojawiły się szlaki czterech torów, po których w mojej głowie już mknęły szare charty.

– Bardzo tu brudno – rzuciłem w kierunku Kacpra, ale ten zniknął już między przedpokojem a salonem. Nie byłem pewien, czy mnie usłyszał, gdy jednak po chwili dojrzałem pół twarzy wpatrzonej we mnie z oddali, zrozumiałem, że tak. Cisza potwierdzała, że, jak zwykle, wiedział więcej, niż sądziłem. Kacper zawsze głośno mówił tylko to, co konieczne.

– Postanowiłeś wreszcie posprzątać? Tym razem na pewno się uda? Raz na zawsze pozbędziesz się wszystkiego, co niepotrzebne? – zapytał, spoglądając na mnie jednym widocznym w świetle okiem. – Naprawisz, co zepsute? A może znajdzie się miejsce na coś nowego? Odrestaurujesz coś starego?

Pytania wystrzelone z jego zaciśniętych ust trafiały we mnie jak strzały w świętego Sebastiana. Przełknąłem ślinę, co zdradziło moją winę, i oparty o framugę opuściłem ręce. Wyobraziłem sobie, że jestem przywiązany do drzewa albo stoję pod pręgierzem gotowy na przyjęcie kary za niedomówienia, niedopowiedzenia, przemilczenia. Stosowałem je często, ułatwiały mi życie, nie musiałem zbyt wiele tłumaczyć, drążyć czy usprawiedliwiać. Wielokrotnie dzięki takiej strategii trudne sprawy rozmywały się w przestrzeni i nie było sensu do nich wracać. Wybierałem życie bez wiercenia dziury w brzuchu, bez słów rozumianych jak komu wygodnie, opacznie.

Kacper zrobił krok w moim kierunku i ujawnił w świetle niezadowoloną minę.

– Sprzątasz czy pakujesz torbę? – powiedział wyjątkowo głośno i wyraźnie.

Pod światło widziałem tylko zarys jego sylwetki. Chłop jak dąb, od dziesięciu lat tworzył ze mną wyjątkowo udany związek, po dwóch latach wsparty notarialnie zestawem pełnomocnictw, po czterech symbolicznymi zaręczynami, a po kolejnych czterech skromnym ślubem u sąsiadów za zachodnią granicą, choć w Polsce formalnie nic nie znaczył. Liczyliśmy, że dożyjemy chwili, gdy w naszej ojczyźnie, pisanej zawsze od wielkiej litery, doczekamy praw takich samych jak inne małżeństwa, a urzędowa deklaracja i osobiście napisana przez nas przysięga będą coś znaczyć w kraju naszego urodzenia. Marzyliśmy o tym, by nikogo już nie dziwiło, że każde dwie zakochane w sobie nawzajem osoby, niezależnie od posiadanej i zdeklarowanej płci, mogą wziąć ślub na mocy prawa, w państwie, które będzie je chronić, a nie dyskryminować i prześladować. Nigdy nie migaliśmy się od obowiązków obywatelskich, pracowaliśmy, płaciliśmy podatki, głosowaliśmy w wyborach samorządowych i parlamentarnych, unikaliśmy mandatów i dawaliśmy napiwki, dlatego oczekiwaliśmy równouprawnienia.

Od trzeciej randki wielokrotnie staraliśmy się spłodzić dziecko, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, bo obaj urodziliśmy się mężczyznami i w tym układzie to niemożliwe. Nie liczyliśmy na niepokalane poczęcie, bo nie chodziliśmy do kościoła, odłożyliśmy na półkę bajkę, że z nasionka wyrośnie Calineczka, ponieważ byliśmy już dużymi chłopcami. Na adopcję mogliśmy się zdecydować tylko za granicą, do czego zresztą namawiali nas przyjaciele. Deklaracje konkretnej pomocy w sprawie powiększenia naszej rodziny padały od znajomych z ultrakatolickiej Malty, ultraliberalnej Szwecji i ultramitycznej Kanady, ale my nie chcieliśmy wyjeżdżać i zaczynać wszystkiego od nowa.

Czas uciekał, wiek robił złe wrażenie przede wszystkim na nas samych, szczególnie ja czułem, że dzieci mieć już nie będę. Nie lubiłem o tym rozmawiać, a szczere ubolewania najbliższych, że tak wspaniałe geny zamienią się w proch, sprawiały mi prawdziwą przykrość. Kacper był młodszy ode mnie o dekadę, ta różnica wieku i mentalności zapewniała nam jednak równowagę. Na początku znajomości staliśmy nad przepaścią, ale postanowiliśmy obwiązać się liną zabezpieczającą i iść równolegle wzdłuż brzegów urwiska, aż trafimy na most, gdzie zdołamy się spotkać i zdecydować, co dalej. Zdarzało się, że ustawieni plecami do siebie ruszaliśmy w przeciwne strony i dopiero gdy lina naciągnęła się do granic wytrzymałości, wystrzeleni jak z procy wracaliśmy ku sobie w głębokim przeświadczeniu, że jeśli następnym razem jeden postanowi szarpnąć drugiego, to zginiemy obaj. Byliśmy zupełnie różni, ale nie chcieliśmy bez siebie żyć. Jak do tej pory przeprawialiśmy się na swoje strony wielokrotnie, raz po kłodzie, raz po chyboczącym się nieprzyjemnie, wiszącym moście, a innym razem płynnie, nadziemnymi arkadami romantycznego akweduktu. Narażaliśmy się dla siebie, a wszystko po to, aby się spotkać i poczuć ciepło drugiej osoby. Potem wracaliśmy na swoje brzegi, szliśmy dalej, wciąż równolegle, ale z większą pewnością, budowaną od naszego pierwszego spotkania: że jesteśmy ze sobą z własnego wyboru, a nie z nakazu przeznaczenia, więc tylko my mamy wpływ na to, co nas łączy. Mój mąż i ja byliśmy najbliżej siebie, gdy dosięgaliśmy się wzrokiem.

Telefon zaczął wibrować na kuchennym blacie. Kacper odwrócił się i poszedł po aparat, wziął go do ręki, a następnie włożył do koszyka na komodzie przy drzwiach, abym usłyszał brzęczenie. Drgania porwały czarny prostokąt do tańca, więc nieśmiało przemieszczał się on pomiędzy drobnymi przedmiotami, zaczepiał je wszystkie jak pobudzony, niepewny swojej atrakcyjności hetero-nastolatek w dyskotece, startujący nieumiejętnie do wszystkich napotkanych dziewczyn. Smartfon drżał i jęczał, a ja widziałem, jak one patrzą na chłopaczynę z góry i chichoczą bezlitośnie, gdy ten podryguje, gestykuluje ponad miarę, czerwieni się i samoistnie dochodzi, po czym ucieka do domu zawstydzony przebrać slipy i spojrzeć sobie w twarz w łazienkowym lustrze. Telefon przestał dzwonić i zaległa cisza. Krzątałem się w garderobie, ale co chwilę zerkałem przez ramię na komodę po mojej prawej. Smartfon leżał w koszyku i milczał. Po lewej, bliżej wyjścia na taras stał Kacper, czekał jak snajper na odpowiedni moment, by bez cienia wątpliwości oddać strzał, gdy podejdę do aparatu. Po chwili tę myśl zamieniłem na inną. Wyobraziłem sobie, że czekamy w blokach startowych, aż telefon zadzwoni, następnie obaj rzucamy się, aby go zdobyć, dotknąć zielonej słuchawki i wykrzyczeć pytanie, czego tym razem chce Sebastian, chociaż wiemy, dlaczego się do mnie dobija. On musiał się upewnić, że mam dla niego czas, najcenniejszą walutę w świecie samotności.

Książkę Bezruch kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Bezruch
Maciej Zakliczyński 0
Okładka książki - Bezruch

Bezruch to złudzenie. Ciało może spać, serce – nigdy. Adam, pięćdziesięcioletni mężczyzna, żyje u boku młodszego partnera, Kacpra. Łączy ich wspólna...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje