Przełom. Fragment książki „Na wzburzonych falach"

Data: 2025-12-02 08:54:44 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Ona katoliczka, on niewierzący. Ona – z ziemiańskiej antykomunistycznej rodziny, on – z asymilowanej żydowskiej, ona – córka żołnierza AK, on – syn komunisty. Dwa światy, a jednak od prawie pięćdziesięciu lat łączy ich bliska przyjaźń. Zgodnie twierdzą, że mogą sobie powiedzieć znacznie więcej niż komukolwiek innemu. Małgorzata Niezabitowska, dziennikarka, pisarka, rzeczniczka pierwszego niekomunistycznego rządu, oraz Feliks Falk, słynny reżyser, a także scenarzysta, dramatopisarz i prozaik, we wspólnie napisanej książce konfrontują swoje biografie w rozmowie często intymnej, a zawsze bez cenzury.

„Na wzburzonych falach" Małgorzaty Niezabitowskiej i Feliksa Falka - grafika promująca książkę

Na wzburzonych falach to zapis przyjacielskiego i zarazem wzajemnie dociekliwego dialogu. Jego dodatkowym walorem jest to, że osobiste doświadczenia autorów splatają się z historią kraju, z najważniejszymi wydarzeniami, w których uczestniczyli lub byli ich świadkami.

Małgorzata i Feliks rozmawiają z czułością i swadą, nie unikają trudnych tematów, dają się poznać. A mają o czym opowiadać. Książkę opatrzyli cytatem z Oscara Wilde’a: W życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym. I ta myśl z pewnością będzie towarzyszyła czytelnikowi w trakcie lektury, bo właśnie takie trochę niemożliwe mają życiorysy.

Do przeczytania książki Na wzburzonych falach zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Na wzburzonych falach. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Przełom

Małgorzata: 1989… Nikt się nie spodziewał, co się wydarzy.

Feliks: Powiem więcej, nikt nie wierzył… Ani w kraju, ani w demoludach, ani nigdzie indziej nikt się nie spodziewał. Bez głasnosti i pierestrojki Gorbaczowa zmiany byłyby niemożliwe, lecz ich tempo i rozmach zaskoczyły wszystkich.

M: Zaczęło się i rozwinęło u nas, by spowodować efekt domina na jesieni, zwanej potem Jesienią Ludów…

F: … albo Jesienią Narodów. Mniejsza o nazwę, istotne jest, że komunizm padł.

(…)

Małgorzata: Wówczas pracowaliśmy nad książką o Polsce, co było powodem, że kiedy w ramach ustaleń Okrągłego Stołu odrodził się „Tygodnik Solidarność” i Tadeusz Mazowiecki zaproponował mi kierowanie jednym z redakcyjnych działów, odmówiłam.

Feliks: Ale do Tygodnika wróciłaś?

M: Z wielką radością jako dziennikarka. Chciałam pogodzić jedno z drugim. Pan Tadeusz przydzielił mi od razu ważne zadanie – wywiad z Lechem Wałęsą. Ten obszerny tekst otwierał pierwszy numer Tygodnika, który wychodził na wybory czwartego czerwca. Tytuł Taką będziemy mieć Polskę, na jaką zasłużymy skądinąd jest ciągle aktualny.

F: W pełni.

M: A wynik wyborów zaskoczył obie strony.

F: Komuniści i ich sojusznicy ponieśli totalną klęskę.

M: Natomiast Solidarność w ramach tego, co było do wzięcia, odniosła całkowite zwycięstwo. I wszystko znów gwałtownie przyspieszyło. Generał Kiszczak nie zdołał utworzyć rządu, a Wałęsa rozbił trwający od wojny sojusz komunistów z dwoma partiami satelickimi, które przeszły na naszą stronę, dzięki czemu mógł powstać rząd z premierem z Solidarności.

F: I został nim Mazowiecki, a ty rzeczniczką jego rządu, o czym dowiedziałem się w samolocie lecącym z Toronto, gdzie byłem wraz z Agnieszką Holland, Kieślowskim i Kotkowskim zaproszony na przegląd naszych filmów. Na pokładzie zabrałem się do gazet, przeczytałem o tobie i omal nie spadłem z fotela. Pokazałem artykuł kolegom – Agnieszka poleciała wcześniej – i wszyscy byliśmy mocno poruszeni, ja wręcz wstrząśnięty i jednocześnie dumny, że nasza, moja i Marioli przyjaciółka będzie pełniła taką funkcję.

M: Rzeczywiście bardzo ważną, ponieważ wtedy, w co dzisiaj trudno uwierzyć, politycy nie chcieli kontaktować się z mediami, więc rzecznik reprezentował rząd i wszystkich bardzo interesowało, kto nim zostanie. Niedługo po desygnowaniu pan Tadeusz nagabywany o to w sejmie przez dziennikarzy odparł: „Mogę wam jedynie powiedzieć, że będzie to kobieta”. Usłyszeliśmy tę informację na Mazurach, gdzie zbieraliśmy materiały do książki i Tomek od razu powiedział: "To będziesz ty", na co ja zawołałam: „Wypluj te słowa!”.

F: Nie chciałaś?

M: Nie miałam żadnych ambicji politycznych i zupełnie inne, atrakcyjne plany. Akurat dostaliśmy od amerykańskiej agencji rządowej propozycję zrobienia książki o Stanach, ta o Polsce nabierała już kształtów i czułam się świetnie w zespole Tygodnika. Pragnęłam opisywać, co będzie się działo w naszym kraju, a nie znaleźć się po drugiej, rządowej stronie.

F: Właśnie, jak się tam znalazłaś? Wezwał cię Mazowiecki do gabinetu i powiedział: „Hej! Na panią padło”? To mi przypomina, jak Mariusz Walter, kiedy tworzył TVN, zaprosił mnie do siebie i zaproponował ważną funkcję mówiąc: „Pan mi wyskoczył z komputera”. Podobna sytuacja, tyle że ja odmówiłem.

M: Podobna i niepodobna, choćby dlatego, że nie było komputerów. Ale na serio. Rząd został zaprzysiężony dwunastego września, a rzecznika wciąż nie było. Ja na zmianę niepokoiłam się i miałam nadzieję, że mi się upiecze. Nadzieja zgasła wieczorem czternastego, gdy zadzwoniła Ania Cisło, sekretarka z naszej redakcji, która przeszła do URM, Urzędu Rady Ministrów, jak nazywano Kancelarię Premiera. “Szef wzywa, natychmiast” oznajmiła. To już wiedziałam w jakim celu. Tomek mnie zawiózł i czekał w sekretariacie, dzięki czemu wiem, że rozmowa z premierem trwała dwadzieścia osiem minut. Weszłam do gabinetu, pan Tadeusz siedział przy małym stoliku, przy którym później każdego dnia odbywaliśmy narady w wąskim gronie…

F: Kto należał do tego grona?

M: Poza mną Jacek Ambroziak, szef URM, Waldek Kuczyński, szef doradców i Olek Hall, jeśli przyjechał z Gdańska. A tego wieczoru na mój widok pan Tadeusz podniósł się, uściskaliśmy się serdecznie i zanim zdążyłam usiąść, powiedział: „Pani Małgosiu, chcę panią poprosić, żeby została pani rzecznikiem mojego rządu”. Jechaliśmy z Włoch dostatecznie długo, żebym coś na tę spodziewaną propozycję wymyśliła, lecz w tym decydującym momencie wykazałam się wybitną błyskotliwością odpowiadając: „Panie Tadeuszu, ale dlaczego ja?”

F: Dobre pytanie.

M: I równie dobra odpowiedź premiera: „Pani Małgosiu, ale dlaczego ja?” I rzeczywiście, dlaczego on, dlaczego ja. W sekundę uświadomiłam sobie, że wychowano mnie w odpowiedzialności za mój kraj, co starałam się gorzej – lepiej do tej pory realizować, a teraz nadszedł ostateczny sprawdzian, więc się zgodziłam. Pan Tadeusz ogromnie się ucieszył, bo – zaczął mi opowiadać – miał duże trudności ze sformowaniem rządu. Prawie nikt nie chciał zostać ministrem ani Balcerowicz, ani Skubiszewski… Jak powiedział premier: „Do kogo się nie zwróciłem, każdy chciał jedynie doradzać”.

F: Bali się odpowiedzialności, ryzyka?

M: Ci dwaj w końcu się zgodzili, lecz generalnie tak, bano się i faktycznie ryzyko było wielkie.

F: I dlatego także niepokoiłem się, jak sobie dasz radę.  Jeszcze po Urbanie powszechnie znienawidzonym, ale niewątpliwie mistrzem manipulacji i propagandy. Na dodatek kobieta. To było novum.

M: Wszystko było novum.

F: Tym bardziej, czy były momenty strachu, że mając tak wielką odpowiedzialność, nie podołasz?

K: Nie, nie można było się bać, strach paraliżuje. I wszyscy, cała nasza grupa solidarnościowa w rządzie, była w takiej samej sytuacji. Premier, jedenastu ministrów, rzeczniczka, wszyscy nieprzygotowani. Nikt z nas nie miał zielonego pojęcia o rządzeniu ani o tym, jak wygląda od środka stan państwa, które chcieliśmy zasadniczo zmieniać i musieliśmy to robić w błyskawicznym tempie. Ja określiłam to tak, jakby w Empire State Building wsadzili nas w podziemiu do windy i jednym szusem, bez żadnego zatrzymania, znaleźliśmy się na sto trzecim, ostatnim piętrze.

F: I z niego tylko skoczyć.

M: O, nie tak prosto. Teraz, na tym szczycie, ucz się człowieku. I myśmy się uczyli w nowym rodzaju biegu, który nazwałam sprintem długodystansowym. Biegniesz, biegniesz, biegniesz bardzo szybko, bo ciągle są nowe ogromne wyzwania i nie można spauzować, gdyż nastąpi katastrofa. Nie będę oczywiście opowiadać tutaj historii, lecz jedno trzeba podkreślić. Wkrótce po objęciu władzy odsłonił się upadek państwa.

(…)

Małgorzata: A kiedy zgodnie z ówczesnym hasłem wziąłeś sprawy w swoje ręce?

Feliks: W 1991. Pomyślałem, że może powinniśmy skorzystać z balcerowiczowskich przemian, które dają taką swobodę realizacji różnych projektów i zaproponowałem Andrzejowi Kotkowskiemu i Jurkowi Sztwiertni stworzenie firmy producenckiej. Wbrew dość powszechnej opinii twórcy w moim zawodzie nie zarabiali dużo. Mnie, mimo że robiłem filmy, spektakle teatralne, pisałem scenariusze, na niewiele było stać, pozostałych również, podjęliśmy zatem tę próbę. Wkrótce dołączyła do nas Dorota Ostrowska-Orlińska, która była znakomitym kierownikiem produkcji.

M: Założyliście spółkę, spółkę z.o.o.?

F: Spółkę producencką. Zostałem prezesem, co było trochę ryzykowne, ale byliśmy pełni zapału, nadziei i wiary w ten mit, mit robienia pieniędzy.

M: I w wolny rynek.

F: Jak najbardziej. Ja nadal byłem członkiem zespołu „Perspektywa” na takim biednym ćwierć etacie, lecz to już była końcówka. Zespoły stopniowo ograniczały wspieranie swoich członków i zmniejszały zatrudnienie. Na pensji pozostali wyłącznie szefowie, sekretarki oraz kierownicy produkcji.

M: A jaki był cel waszej spółki, waszego prywatnego zespołu?

F: Cel, o którym wcześniej powiedziałem, żeby przy tych możliwościach spróbować zarabiać pieniądze.

M: To ja rozumiem, tylko w jaki sposób?

F: Produkując, co udało się wyprodukować.

M: I żeby mieć swobodę twórczą.

F: Swoboda twórcza nie miała większego znaczenia, mieliśmy już system demokratyczny i nie było cenzury. Natomiast organizacyjnie byliśmy w okresie przejściowym. Wszystko było jeszcze na zwariowanych papierach. I my chcieliśmy wykorzystać nasze kontakty w telewizji publicznej, jedynej, która wtedy istniała.

M: I była największym producentem.

F: Przy filmach krótkometrażowych w całości, dokładała też do pełnometrażowych, a przede wszystkim w dużej ilości produkowała przedstawienia teatralne.

M: Chwileczkę, zróbmy małą wrzutkę historyczną. W mrocznych czasach PRL Teatr Telewizji był jasnym punktem.

F: Co tydzień puszczano coś nowego. W poniedziałki ważne premiery, w czwartki teatr sensacji Kobra. I były to często świetne realizacje.

M: I bardzo kulturotwórcze. Ten Teatr był powszechnie oglądany, w miastach i na prowincji miał olbrzymią publiczność. I z taką praktyką telewizja weszła w nowy system. W wolność. Czyli można było robić na wszystkie tematy, a wy postanowiliście to wykorzystać?

F: Wykorzystać dosłownie. I chyba byliśmy pierwsi, którzy w telewizji się pojawili z propozycją zrobienia prywatnej produkcji. Mieliśmy firmę, która przyjęła nazwę Fokus Film.

M: Sfokusowaliście się na money, rozumiem.

F: Śmiej się, śmiej, lecz przyznaj, nazwa dobra. Fokus, jak wiadomo, z angielskiego ma kilka znaczeń...

M: Ukierunkowanie właśnie.

F: I również związane z fotografowaniem – nastawienie ostrości. Ale nomen omen: F jak Falk, K jak Kotkowski i S jak Sztwiertnia. Zupełnie przypadkiem tak się ułożyło.

M: Przyznaję, bardzo zgrabnie. I co zdziałałeś jako prezes Fokusu?

F: Poszedłem do telewizji z propozycją przeniesienia sztuki Havla, tej ostatniej wersji, którą reżyserowałem w Powszechnym. To zaproponowałem na pierwszy ogień, a realizacja telewizyjna zapewniała znacznie lepsze możliwości. Ja wcześniej tam się sprawdziłem w różnych spektaklach, mieli do mnie zaufanie i co było rewelacyjne, zgodzili się od razu. Nie trzeba było czekać, konsultować prawników. Podpisaliśmy szybko umowę i najzabawniejsze, że telewizja dała nam wszystko.  Wszystko najważniejsze, kamery filmowe, światło.

M: Czyli producenci zewnętrzni dostali główne wyposażenie od telewizji?

F: Otóż to. I umowa była bodajże na jedną kartkę. Oni jeszcze nie wiedzieli, jak to się robi.

M: Ani wy nie wiedzieliście.

F: Myśmy też nie wiedzieli. Ale dzięki temu zrobiliśmy przedstawienie, takie rękodzieło troszeczkę, całkiem zresztą udane, w naturalnych lokalizacjach. Bohaterami pierwszej jednoaktówki są browarnicy i zdjęcia robiliśmy w nocy w browarze, zaś do drugiej w willi w Powsinie. Pamiętam bardzo przyjemny moment, kiedy odebrałem pieniądze z kasy telewizji, po czym pojechałem do kawiarni Na Rozdrożu, gdzie umówiłem się z kolegami i pod stołem wręczyłem każdemu jego część.

M: Dlaczego pod stołem? Przecież zarobiliście te pieniądze legalnie, a w gotówce załatwiało się wtedy większość interesów.

F: Wokół siedzieli ludzie. Chyba się krępowałem, myślałem, że wezmą nas za cinkciarzy lub innych kombinatorów z półświatka. I fakt, wszystko rozliczało się gotówką. No i wciąż nie było precyzyjnych regulacji prawnych, więc szło na żywioł. Wkrótce to się zmieniło, telewizja zorientowała się, że za łatwo daje zarobić prywatnym producentom i zaostrzyła zasady współpracy.

(…)

Feliks: A ty w międzyczasie skończyłaś swój rządowy etap. Czego cię nauczył?

Małgorzata: Nauczył mnie, jaką pułapką jest władza, jak łatwo w nią wpaść i jak trzeba się pilnować…

F: …, żeby nie zmieniła się w nałóg.

M: Wielu się uzależniło, co obserwujemy przez ostatnie trzydzieści lat, lecz nie o tym chciałam mówić. To, o czym powiem, stosuje się do wielu poziomów władzy, także w instytucjach, firmach, ale w szczególnym natężeniu występuje przy władzy politycznej, a im wyższy jej szczebel, tym bardziej przybiera na sile.  Bardzo niebezpieczne, bo kiedy jesteś wysoko, traktują cię w bezpośrednich kontaktach nie wedle twojej ludzkiej miary, tylko właśnie pozycji. Jesteś adorowana czy adorowany, ponieważ to władza powoduje, że będą ci pochlebiać, przytakiwać, komplementować.

F: Co często sprowadza na boczne ścieżki, na fałszywe mniemanie o sobie.

M: Dokładnie, a że jest nagminne, można się zatracić. To naprawdę niesamowite, jak władza działa na ludzi. Doświadczyłam tego na samym początku. Otrzymałam nominację następnego dnia po rozmowie z premierem i wiadomość przekazano do PAP tuż przed Dziennikiem Telewizyjnym, który był głównym programem informacyjnym. Akurat w ten wieczór u pierwszego sekretarza ambasady amerykańskiej odbywało się z udziałem przybyłego do Polski szefa USIA przyjęcie na moją i Tomka cześć, tyle że w zupełnie innej sprawie, ofiarowanego nam przez tę agencję wielce szczodrego stypendium na zrobienie książki o Stanach. Jeśli chodzi o mnie, przestało być aktualne, lecz nikt jeszcze o tym nie wiedział. W każdym razie nikt spośród tych, których zastaliśmy na miejscu, a wśród gości był, że tak określę, sam kwiat kulturalno-solidarnościowej Warszawy. Znałam wszystkich, a że nic nie powiedziałam o nominacji, wszystko było jak zawsze, dopóki po kilku minutach nie pojawił się Waldek Dąbrowski, który po drodze usłyszał w radio podaną jako pierwszą informację o mnie. Wpadł do salonu i chwycił mnie w ramiona, wołając: „Cudownie! Wspaniale! Gratuluję!”. Po chwili zobaczywszy zdumione miny pozostałych, zakrzyknął: „Małgosia została rzecznikiem naszego rządu!”. I stało się coś zadziwiającego. Wszyscy mi gratulowali, ale zwracali się do mnie już zupełnie inaczej. Trudno to zdefiniować, lecz było uderzająco wyczuwalne, jakbym w sekundę się odmieniła, jakby ta funkcja mnie ozłociła. I tak pozostało przez następne piętnaście miesięcy i dotyczyło całej naszej ekipy z premierem na czele.

F: Szkoda, że mnie tam nie było. Chciałbym zobaczyć tę scenę.

M: Miałeś być. Poproszono nas o sugestie w sprawie listy gości i podałam twoje nazwisko, ale ty wyjechałeś na festiwal do Kanady. A dla równowagi teraz o drugiej stronie, o zazdrości, zawiści, jakimś dzikim pobudzeniu wyobraźni zbiorowej przejawiającej się obecnie w internetowym hejcie, wtedy w plotkach obiegających kraj cały. I dlatego wielokrotnie powtarzałam panu Tadeuszowi i kolegom z rządu: „Żebyśmy nie uwierzyli, jacy jesteśmy piękni i wspaniali, jak mówią jedni, ani jacy okropni, jak mówią inni”, bo też mówiono o nas brednie, kompletne bzdury.

F: Nie sprawdzało się powiedzenie, że w każdej plotce jest odrobina prawdy?

M: Nie. Dam ci przykład.

F: Koniecznie, ciekaw jestem.

M: Siostra mojej mamy, moja ciocia Halszka, która mieszkała w Sopocie, u fryzjerki usłyszała, jak jedna z kobiet opowiada z wielką swadą, jak ten rząd się panoszy i że ta Niezabitowska wyprawiła swojej córce wesele w Marriotcie, dodam, otwartym dwa miesiące wcześniej we wrześniu 1989. I tam było przyjęcie na tysiąc osób, a Kuroń tak się upił – powtarzam słowo w słowo – tak upił, że się huśtał na żyrandolu i spadł na stół.

F: No, nie…

M: No, tak. Słuchaj dalej. Moja ciocia nie wytrzymała: „Cóż pani opowiada, co za nonsensy!”. A tamta oburzona: „Nie mówię nonsensów, ja to wiem od osoby, która tam była”. Na co ciocia: „Na weselu była?”. „Tak – odpowiada owa damulka – była i to wszystko widziała na własne oczy”. Ciocia się zdenerwowała: „Powiela pani absurdalne kłamstwa. Córka pani Niezabitowskiej ma jedenaście lat i jest jedynaczką”.

F: I co, tamta się zawstydziła?

M: Skądże, nie chciała wierzyć, choć ciocia tłumaczyła, że jest moją najbliższą rodziną. Kiedy byliśmy w rządzie, zaledwie niektóre takie obrzydlistwa do nas docierały, gdyż współpracownicy nie garnęli się i słusznie, żeby je nam powtarzać. Sytuacja z ciocią była wyjątkowa, trafiło na krewną, więc znam ze szczegółami. Ale potem dużo się dowiedziałam, przede wszystkim, ile odzyskałam majątków. To trwało przez wiele lat. Jeżdżąc po Polsce, ciągle słyszałam, że to i tamto w okolicy…. Widocznie szeroko dotarło, że pochodzę z ziemian, bo „odzyskałam” pałace, dwory, ziemię uprawną, podczas gdy ci, którzy byli Żydami, lub za takich ich uważano, „otrzymali” kamienice, fabryki i różne przedsiębiorstwa.

F: Niezłe… A jakie były rzeczywiste apanaże podczas sprawowania władzy? Obecnie i od dawna uważa się, że wynagrodzenia na najwyższych stanowiskach w państwie, również te odpowiedzialnych urzędników są za niskie. Jak było u was?

M: Biednie. Unaocznię ci przez porównanie. Moja miesięczna pensja, inflacyjnych sześćdziesiąt tysięcy złotych, czyli równowartość czterech dolarów wedle realnego, rynkowego kursu, wynosiła mniej od jednodniowej diety, jaką dostawaliśmy w lecie 1989 w ramach kontraktu z niemieckim miesięcznikiem „GEO”, dla którego przygotowywaliśmy reportaż. I było to wynagrodzenie poniżej średniej krajowej.

F: Faktycznie bieda.

M: Z tym, że my z Solidarności byliśmy nieprzyzwyczajeni do jakichkolwiek materialnych atrybutów władzy i po prostu skromni. Ja nawet odmawiałam jeżdżenia przypisaną do mojego stanowiska Lancią, jedną z zakupionych przez rząd Rakowskiego i dostarczonych tuż przed objęciem urzędu przez naszą ekipę. Aż po kilku tygodniach mój zastępca przekonał mnie, że to dziecinne upierać się przy dość sfatygowanym Polonezie, podczas gdy nowy samochód stoi w garażu. Najbardziej cieszył się mój kierowca, pan Zbyszek, który nie był w stanie pojąć, o co mi chodzi i każdego ranka pytał: „Pani minister, czy dzisiaj się przesiadamy?”

Książkę Na wzburzonych falach kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Na wzburzonych falach
Małgorzata Niezabitowska 0
Okładka książki - Na wzburzonych falach

Dwa światy w jednej rozmowie…   Ona katoliczka, on niewierzący. Ona – z ziemiańskiej antykomunistycznej rodziny, on – z asymilowanej...

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje