Rolmops. Fragment książki „Agatha Syndrome"

Data: 2025-11-26 14:27:33 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Max Grast to inteligentny, wrażliwy i wewnętrznie rozdarty mężczyzna, obdarzony nieprzeciętnym talentem do pakowania się w kłopoty. Od młodości nosi w sobie wyidealizowany wizerunek kobiety-ikony. Agatha była dla niego czymś więcej niż miłością – stała się obsesją, nieusuwalnym wzorcem, który odcisnął piętno na całym jego życiu… i nie przestaje w nim rezonować.

Na co dzień Max pracuje w prestiżowym banku, ale jego świat wywraca się do góry nogami, gdy ekscentryczny miliarder Kurt Walenstein, planujący własną eutanazję, powierza mu misję odnalezienia w Polsce tajemniczej skrzyni. Mężczyzna podejmuje się zadania, a za towarzyszy wybiera dwóch przyjaciół, którzy – podobnie jak on – dobrze znają Agatha Syndrome.

Z pozoru proste zadanie szybko zamienia się więc w podróż przez labirynt pamięci, złudzeń i uczuć, których nie sposób uciszyć. Bo kiedy raz w sercu zagości obraz kobiety, która wydaje się ideałem, całe życie zaczyna krążyć wokół jej cienia…

Agatha Syndrome - grafika promująca książkę

Do lektury Agatha Syndrome – nowej książki Hectora Kunga – zaprasza Wydawnictwo Novae Res. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Agatha Syndrome. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Otworzyłem w wozie dach, a mimo to capiło jak z pryzmy obornika. Postanowiłem wpierw zawieźć Rolmopsa do jakiegoś psiego salonu, żeby zneutralizować uciążliwy zapach. W internecie znalazłem kilka adresów takich usług i natychmiast ruszyłem do najbliższego.

Na miejscu daleki od szczęścia pracownik nie potrafił ukryć wstrętu. Patrzył na psa z prawdziwym obrzydzeniem, a ja udawałem, że tego nie dostrzegam.

– Co to jest? – zapytał w końcu, kiedy wyszedł z osłupienia.

– Pies!

– Pies? Wygląda jak… Boże! To on tak cuchnie!? Gdzie pan go znalazł?

– Jest trochę sfatygowany, ale nieco wody, mydła… i powinien być jak nowy! – powiedziałem szybko i obdarzyłem faceta uśmiechem, którego ten nie odwzajemnił.

Kręcił sceptycznie głową i wyraźnie się wahał, ale po chwili sięgnął do zeszytu i zaczął robić notatki.

– Zrobić mu pełny serwis?

– Wystarczy doprowadzić go do normalnego stanu.

Coś tam jeszcze zanotował, po czym wyrwał kartkę z bloku i podając mi ją, z ociąganiem powiedział:

– Niech pan przyjdzie za go… za trzy godziny!

Z ulgą wyszedłem na ulicę. Zanim obrałem konkretny cel, zrobiłem kilka rund wokół rynku, żeby przewietrzyć odzienie i wciąż jeszcze rozpaloną głowę. Wizyta u dziadka Kurta trwała bite cztery godziny i była najdłuższą, jaką kiedykolwiek złożyłem klientowi, i jednocześnie ostatnią u niemal wiekowego artylerzysty. Kapitan Walenstein w stanie spoczynku wylewnie pożegnał się z Rolmopsem i wręcz w wojskowym stylu ze mną.

Dopiero teraz mogłem na spokojnie przemyśleć sobie treść i znaczenie przeprowadzonej rozmowy, bo jadąc z psem, całą moją uwagę absorbował bestialski fetor wydzielany przez ukochane zwierzę dziadka.

Usiadłem przy stoliku niewielkiej kawiarenki, zamówiłem filiżankę kawy i wyjąłem z kieszeni marynarki notatnik. Hasłowo notowałem zapamiętane fragmenty spotkania, usiłując ułożyć je w logiczną całość. Trwało to około godziny, w trakcie której wypiłem jeszcze dwie filiżanki czarnego płynu. Chowając notatnik, wiedziałem już na pewno, że akceptacja planu nakreślonego przez Kurta wywróci do góry nogami moje życie, z takim trudem ułożone po dramatycznym rozstaniu z Agathą. Spojrzałem przed siebie na spacerujące deptakiem starego miasta dziewczyny. Przywołana z pamięci kobieta w ułamku sekundy przekierowała moje myśli na przykre wspomnienia i rozdarte serce. Ach, Agatha, Agatha! Gdybyś wiedziała… Ale już się nie dowiesz.

Do stolika obok przybyła grupa rozradowanych młodych kobiet. Gestykulowały i szczebiotały, co chwilę wybuchając zbiorowym śmiechem. Dwie z nich były wyjątkowo ładne, chociaż każda w innym typie. W głowie wyświetlały mi się obrazy z przeszłości. W życiu poznałem wiele kobiet, które mi się podobały, przykuwały uwagę, ale tylko dla jednej potrafiłem na jakiś czas zapomnieć o świecie. Dlaczego? Czy miałem jakiś wrodzony defekt?

Wystarczyło, że posłała mi uśmiech, zmrużyła oczy lub wykonała drobny gest, a ja przestawałem interesować się otoczeniem i widziałem tylko ją! Jaki wyznacznik, jaka norma ma tutaj zastosowanie? W czym tkwi sekret? Może w sposobie postrzegania kobiet w ogóle? Czy jest możliwe, że gdzieś tam we łbie utrwalił się przez lata wizerunek zebrany z tysiąca innych i jego odbicie odnalazłem właśnie w Agacie? Bo jak inaczej to wytłumaczyć?

Pomimo że byłem wybredny w doborze towarzystwa i trzymałem się wielu niezłomnych zasad, okazało się to niewystarczające. Uległem. I to jak!

Bez wątpienia kilka cech zewnętrznych zawsze stanowiło pokusę. Lubiłem kobiety o smukłych nogach i zalotnych spojrzeniach albo w typie filigranowym, niewielkie i milusińskie. Przeważnie te małe są moją zgubą, takie drobne, z infantylnym, cienkim głosem. Trącają gdzieś głęboko najbardziej wrażliwą strunę, której nikt poruszać nie powinien! Dlatego takich unikałem! Jeszcze inne prowokują czarującymi uśmiechami, ale do najbardziej pociągających należy zaliczyć te, które mają coś unikalnego w mowie ciała. Nie do końca zrozumiałą krztynę wyjątkowości zawartą w ruchach i gestach. Bo przecież diabeł tkwi w szczegółach właśnie! Podświadomy, subtelny przekaz trudnego w zdefiniowaniu uroku, dopełnionego wyjątkową oktawą głosu i długiego, powłóczystego spojrzenia. Kiedy takie stworzenie spotykasz na swojej drodze, przegrałeś! Właśnie wtedy jesteś skończony, jest po tobie, bo to cię nie tylko pociąga. To cię zniewoli! Ale że tak jest, że tak się stało, zdasz sobie sprawę dużo później i o wiele za późno!

Obserwowałem kątem oka młodego mężczyznę, który przysiadł się do grupy dziewcząt okupujących stolik obok. Widziałem, jak patrzył na jedną z nich, niewielką brunetkę o ujmującym uśmiechu i długim spojrzeniu. Był zawstydzony i nieśmiały, ale nie potrafił przestać na nią zerkać, a ona już wiedziała, że jest nią urzeczony… Tak, tak, chłopie, jesteś już w jej sieci! Będziesz się jeszcze jakiś czas trzepał i miotał, ale to ona wyciągnie cię do brzegu, a potem zje!

Spotkanie wyjątkowej kobiety wyzwala szereg niekontrolowanych mechanizmów. Wpierw zamiera wszelki ruch i serce, gubisz myśli, pojawia się zakłopotanie, aż w pewnej chwili wajcha odpowiedzialna za racjonalne myślenie sama z siebie przestawia się w stan spoczynku. Momentalnie ubywa ci trosk i problemów, przybywa za to potrzeb i iluzji, bo jakiś głęboko ukryty w tobie demon roztacza bajkową wizję. Szepcze do ucha, że to ta jedyna, niepowtarzalna, że drugiej szansy już nie dostaniesz, więc musisz teraz, natychmiast!

No i się zaczyna. Zamiast nabytej ostrożności – ufność! Bezgraniczna gotowość pozostawienia za sobą wszystkiego, co do tej pory było ważne, i popełnienia każdej głupoty i szaleństwa, byleby mieć ją dla siebie! Bez reszty poddajesz swój byt teraźniejszy i jutrzejszy pragnieniu i jego spełnieniu.

Nagle głośno zaszczekał długi jamnik trzymany na rękach eleganckiej damy spoglądającej przez okno do wnętrza kawiarni. Myśli powróciły do Rolmopsa. Zerknąłem na zegarek i stwierdziwszy, że mam jeszcze prawie godzinę, postanowiłem odwiedzić sklep z akcesoriami dla zwierząt.

Kiedy ponownie przekroczyłem próg salonu piękności dla czworonogów i rozejrzałem się ciekawie, nigdzie nie spostrzegłem swojego nowego towarzysza. Podszedł do mnie pracownik, który zwierzę odbierał.

– I jak? Piesek gotowy? – zapytałem, starając się znaleźć Rolmopsa.

Pokiwał głową, po czym zrobił nieokreślony ruch ręką, wskazując za siebie. Przeniosłem wzrok na długą tapicerowaną ławkę zapełnioną psami, ale wciąż go nie widziałem.

– Gdzie on jest?

Mężczyzna posłał mi długie i, jak mi się wydawało, wrogie spojrzenie. Odwrócił się do ławki, wziął na ręce jakiegoś białego psiaka i postawił przede mną. Patrzyłem zdezorientowany.

– To on?! Przecież tamten był… był…

– Innego koloru? To akurat się zgadza, po pierwszym myciu musiałem udrożnić odpływ w wannie.

Patrzyłem zbity z tropu na psiaka kręcącego się niespokojnie dookoła własnej osi, który bez ustanku obwąchiwał swoją sierść i groźnie pomrukiwał.

– Co pan z nim zrobił? Cały czas fuka i się drapie. Kiedy go przyniosłem, nie miał brody i był spokojny.

– Kiedy go pan przyniósł, nie wiedział, że jest psem.

Zaterkotała drukarka kasy i fryzjer podał mi rachunek. Spojrzałem na sumę i zdębiałem.

– Dwieście dziewięćdziesiąt pięć franków!?

Niczym niewzruszony specjalista psich stylizacji potakiwał głową. Wzburzony wczytywałem się w długą listę dokonanych czynności.

– No nie! Osiemdziesiąt pięć franków za mycie wstępne!?

– Panie, tego psa nie dało się umyć, wpierw musiałem go wyprać! Kiedy już to nastąpiło, dopiero się zorientowałem, że to terier!

– Ale dlaczego biały, do diabła!? Miał ciemną sierść!

– Miał przylegającą do włosa grubą warstwę brudu i rzeczywiście był podobny do diabła, teraz jest taki jak po urodzeniu. Z jakiej nory pan go wyciągnął?

– Dostałem w prezencie.

Patrzyłem raz na rachunek, a raz na rozdrażnionego psa, wciąż kręcącego się dookoła, jakby chciał dogonić własny ogon.

– Mógł mnie pan uprzedzić, że zapłacę za mycie zwierzaka więcej niż za lakierowanie wozu!

Zirytowany fryzjer nabrał w płuca powietrze i jednym tchem wycedził:

– Pan też mnie nie uprzedził, że temu sierściuchowi wali z mordy jak z dupy warana! Żeby zrobić z nim cokolwiek, musiałem założyć maskę i jeszcze otworzyć na oścież okna, bo moja praktykantka zemdlała przy pierwszym podejściu. Zużyłem kilka par rękawiczek, fartuch, trzy ręczniki, a od tego kleju, w którym go pan trzymał, będę się lepił przez dobry tydzień albo dwa. Dam panu radę, płać pan, zabieraj tego śmierdziela i poszukaj pan sobie innego salonu!

Zapłaciłem, zgarnąłem Rolmopsa i wróciłem do domu. Ten wciąż kręcił się w kółko, warczał i czochrał, jakby obsiadło go stado pcheł czy innej zarazy. Pies i związane z nim utrapienie coraz bardziej grały mi na nerwach, a to był dopiero pierwszy dzień naszej wspólnoty.

– Przestań się, do cholery, miotać! Wywaliłem na twojego fryzjera kupę forsy, żeby można było przy tobie normalnie oddychać, więc lepiej mnie nie podkręcaj. Tutaj masz swój kąt z nowym koszem i zabawkami, a jak się wreszcie uspokoisz, dostaniesz coś na ząb!

Zaprzestał wszelkich ruchów i wpatrywał we mnie, ale tylko przez chwilę. Zaledwie skończyłem mówić, a ten znowu zaczął swój zwariowany taniec. Machnąłem zrezygnowany ręką i zająłem się rozpakowaniem zakupów. Kiedy się z tym uporałem, nabiłem fajkę, uchyliłem drzwi balkonowe i zająłem miejsce w ulubionym fotelu. Kiedy w powietrzu zagościł aromat tytoniu, pies przestał się wściekle drapać i zaciekawiony przylazł do mojego fotela, wysoko zadzierając brodaty pysk. Po chwili wydał z siebie jakiś przymilny dźwięk i zamerdał wesoło ogonem. Widocznie dym fajki mu odpowiadał. Po raz pierwszy popatrzyłem na niego z odrobiną sympatii.

– Lubisz szlachetne aromaty, co? No to jesteśmy zgodni przynajmniej w jednej kwestii.

Znowu cicho zawarczał, ale już niegroźnie, tylko całkiem sympatycznie, po czym zakręcił się przy moich stopach i wyciągnął jak długi, opierając brodatą łepetynę na przednich łapach. Pochyliłem się i potarmosiłem mu sierść na karku.

– Wilkiem to ty nie jesteś, ale jak widzę, gustujesz w podobnych smakach, więc może się w nowej wspólnocie odnajdziemy, co?

Pyknąłem kilka razy głębiej i zamyśliłem się. Otrzymany od Kurta psiak był tylko częścią większego pakietu. Dużo większego!

Podobnie jak przed laty przejście do ekskluzywnego banku radykalnie zmieniło moje życie, tak i teraz sobotnie spotkanie stało się jego niespodziewanym zwrotem. Oprócz psa dostałem bowiem od wojennego weterana pakiet dokumentów zaświadczających o przekazaniu jego okazałego domu na rzecz funduszu powierniczego z siedzibą w Luksemburgu, a którego beneficjentem po podpisaniu kilku dokumentów stanę się ja! Rzecz jasna, nie wolno mi było przyjąć żadnej darowizny od klienta, którego w imieniu banku obsługiwałem, jednak zastosowany przez dziadka trik z funduszem taką możliwość otwierał. Jeśli po roku od chwili podpisania dokumentu opuszczę bank, stanę się właścicielem darowanego mi obiektu i w żaden sposób nie wejdę w konflikt z prawem. Pytanie, czy to samo mogłem powiedzieć o swoim sumieniu? Ociągałem się z odpowiedzią. Nieoczekiwana darowizna wynikała z kilku przyczyn i zawierała jeden istotny warunek, dopiero po którego spełnieniu rzecz zostanie sfinalizowana.

Kurt Walenstein był chory. Bardzo! Coś niepożądanego rosło w jego brzuchu, zżerało wnętrzności i coraz bardziej bolało. Czas, jaki pozostał staremu żołnierzowi, nie pozwalał na snucie nowych planów, a raczej animował do szybkiego załatwienia ziemskich spraw. Dziadek nie okazywał przygnębienia, rozpaczy ani żalu. Postanowił po raz ostatni wziąć sprawy w swoje ręce.

– Chce pan popełnić samobójstwo!? – pytałem starego z niedowierzaniem.

– Chcę odejść na własnych warunkach, to wszystko!

– Może pan brać leki, które złagodzą dolegliwości, i cieszyć się każdą chwilą. Przecież nasze życie to wspaniały dar!

Popatrzył na mnie ze zgrozą, a potem z autentyczną złością wyrzucił z siebie:

– Moja nadzieja na powrót narodowego socjalizmu się nie ziściła, więc nic tu po mnie! Świat zwariował, dlatego się z niego wypisuję!

To było już o kilka słów za dużo. Stary podniósł mi ciśnienie i temperaturę spotkania.

– Naprawdę wyobraża pan sobie nasz byt pod auspicjami nazizmu? Co to miałby być za świat?!

Kurt, nie pytając o zgodę, dolał do kieliszków czerwonego paskudztwa, wziął spory łyk i spokojnym już głosem oświadczył:

– Żyję w obecnym, niestety demokratycznym, i co, jest taki lepszy? W którym miejscu? Pod jakim względem? W Berlinie zieloni i ta banda socjalistycznych pedałów chcą małżeństw dla ciot! Rozumiesz pan? Dla ciot! W USA ogłupiałe lewacką propagandą masy wybierają czarnego prezydenta! Czarnego, rozumiesz pan?! I do tego Barack. Jakaś przybłęda z Afryki. Kto, do cholery, może się nazywać Barack? Dlaczego nie szopa albo garaż?

Wyraźnie wzburzony, coraz bardziej niezdrowo się nakręcał. Znałem ten stan z poprzednich sesji, więc cierpliwie czekałem, kiedy ogień w seniorze się wypali i staruszek przejdzie wreszcie do rzeczy.

– Nasze więzienia nie są już zapełniane Hansami, Jürgenami czy Cloudami, ale w ich miejsce gwałtownie przybywa importowanych Memedów, Ahmedów i Yusufów! Ostatnio taki jeden mocno opalony zaczął roznosić u nas pocztę. Mało, że czarny, to jeszcze pederasta! Poszczułem cwela Rolmopsem!

Historia była mi znana, podobnie jak chyba wszystkim w okolicy, bo zaatakowany listonosz zgłosił sprawę policji. Dotkliwie pogryziony cudzoziemiec nie mógł jednak przewidzieć, że przydzielony do sprawy sędzia jest sympatykiem Walensteina i wraz z jemu podobnymi mentalnie regularnie odbywają w zamkniętym gronie prywatne spotkania. Po oddaleniu pozwu dziadek szczerze żałował, że Rolmops pogryzł pocztowcowi tylko dupę! Twierdził, że gdyby bardziej się postarał, pederaskie nasienie by się nie rozmnażało. Zastanawiałem się, ale głośno nigdy nie zapytałem: w jaki sposób pederaści mogą się rozmnażać? Rozdrażniony podejmowanymi przez starca tematami, postanowiłem przerwać destrukcyjny wątek i dlatego wtrąciłem:

– Chciałby pan wszystko skonfigurować pod jeden wzorzec, ujednolicić, zafundować nam monotonię?

– A kto mówi o monotonii? Mówię o harmonii, o naturalnym zachowaniu czystości rasowej! Gdyby wtedy… Gdyby świat nas zrozumiał i przewidział, jak zrobił to Führer, nie byłoby tej rozmowy!

Coraz bardziej puszczały u mnie cugle dobrego wychowania i wzbierał we mnie gniew. Po raz pierwszy w ciągu mojej bankowej kariery pozwalałem sobie na kąśliwą interakcję wobec klienta.

– Rzeczywiście, ta rozmowa nigdy by się nie odbyła, bo moi rodzice najprawdopodobniej skończyliby w jakimś obozie wychowawczym z mottem na bramie: Arbeit macht Frei. Tym samym nie przyszedłbym na świat, a jeśli nawet, w najlepszym razie stałbym się przedmiotem eksperymentów, i to na pewno nie finansowych.Stary łypnął na mnie przytomnym okiem i pokiwał siwą głową.

– Niestety ma pan rację, to był chyba jedyny mankament doskonałego przecież systemu. Dzisiaj rozumiemy to lepiej, że obok rdzennych Niemców również biali Europejczycy powinni brać udział w budowaniu lepszego świata.

– A co z resztą, co z tym, co nie jest białe i europejskie?

– Führer wypowiedział się na ten temat dostatecznie jasno, a że miał rację, dowodzi tego stan obecny, wystarczy otworzyć oczy. Powszechna obojętność, brak jasnych celów, młodzież, która od dwunastego roku życia potrzebuje psychiatry albo narkotyków. Wypaczone społeczeństwo, w którym ludzi niewiele obchodzi, kto sprawuje nad nimi władzę, jaka trucizna sączy się do umysłów ich dzieci. Beznadziejni konformiści pozbawieni jaj, pragnący wygodnego życia, dobrego samochodu, pełnej lodówki i świętego spokoju. Patriotami stają się od czasu do czasu, podczas państwowych świąt albo jakiejś rocznicy. – Stary zrobił przerwę, a potem obniżył ton głosu, dodając: – Prymitywne niechluje z Afryki, Bliskiego Wschodu i skąd tam jeszcze, dosiadają naszych kobiet i płodzą z nimi hybrydy multikulturowe, które mają w dupie wzniosłe idee, prawdę i ojczyznę! Współczesna religia, która zdominowała i tak już zryte berety mas, to pełny brzuch i pusty łeb!

Kurt zapatrzył się w swój kieliszek i znowu wypił kilka łyków. Usiłując zapanować nad wewnętrznym wzburzeniem, powiedziałem:

– Pokoju, dobrobytu i sensownego jutra nie tworzy się poprzez eliminowanie tej czy innej grupy społecznej, ale na zawieraniu kompromisów i szukaniu wspólnoty. Do tego potrzebne są tolerancja, edukacja i empatia, a nie pogarda! Pogarda jest jak choroba, podstępna i nieustępliwa, zawsze prowadzi do końca!

Emerytowany artylerzysta odstawił energicznie swój kieliszek, aż chlusnęła na stolik spora porcja czerwonego płynu. Wymierzył we mnie oskarżycielsko palec, mówiąc dobitnie:

– Przeciwnie! To właśnie tolerancja stała się matką destrukcji toczącej świat, a mojego końca nie wyznaczy pogarda ani nawet choroba. Wyznaczę go sobie sam!
Potem usłyszałem długi i naprawdę interesujący wywód o tym, dlaczego nasze spotkanie było tak pilne. Sensacyjny i wręcz nieprawdopodobny posmak słuchanej historii spowodował, że w pewnej chwili włączyłem dyskretnie dyktafon, z którym nigdy się nie rozstawałem. Opowiadanie pochłonęło mnie do tego stopnia, że nieopatrznie wypiłem cały kielich dziadkowego bełtu, a potem długi czas milczałem, rozważając wszystkie przychodzące mi do głowy „za” i „przeciw”! Płynące z tych rozważań wnioski niekoniecznie były jednoznaczne, a już na pewno zabarwione wątpliwościami natury moralnej. Niewątpliwie potwierdzenie znajdowała stara prawda, że ton naszemu życiu nie nadają ludzie mądrzy, ale przebiegli.. Dziadek Kurt do tej kategorii się zaliczał.

W głębi duszy mówiłem sobie, że nie powinienem, że jestem ponad to, ale w rzeczywistości chyba było na odwrót właśnie. Dlatego dałem Walensteinowi słowo honoru. Słowo, że spełnię postawione warunki, za co otrzymam dom i Rolmopsa.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, nie poczułem ulgi, która towarzyszyła mi każdorazowo po opuszczeniu dziadkowych pieleszy. W głowie wciąż panowało zamieszanie, a oczy błądziły dookoła, próbując się zawiesić na czymś, co odwróciłoby moją uwagę i zmieniło tok myśli. Nieopodal posesji, w pobliżu przystanku autobusowego młody człowiek z uśmiechem na ustach zachęcał mnie do sięgnięcia po literaturę religijną, którą wystawił na mobilnym stojaku. Głęboko wciągnąłem i wypuściłem powietrze.

Odwróciłem wzburzoną sprzecznościami głowę i spojrzałem na dom, z którego właśnie wyszedłem i którego właściciel dostarczył mi tylu sprzecznych emocji. Na łukowym portalu nad drzwiami imponującej willi widniał napis wykonany po łacinie: Pan moim pasterzem. Pomyślałem wpierw o Kurcie, wciąż opętanym ideą czystości rasowej, a potem o Bogu, że ten ostatni jest niezwykle cierpliwy, bo tak wiele nam dał, a tak niewiele otrzymał i teraz zbiera tylko rozczarowanie!

Powieść Agatha Syndrome kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Wydawnictwo
Recenzje miesiąca Pokaż wszystkie recenzje