Czy Watykan zatonie pod falą największego skandalu w historii?
Młody ksiądz trafia do cichej, spokojnej wioski we Włoszech. Jest przekonany, że jego życie będzie biegło powolnym tempem, wyznaczonym przez Boga…
Los wciąga go jednak w wir brutalnej wojny włoskich mafii. Włoski rząd okazuje się pionkiem. Watykan i jego mieszkańcy są zagrożeni. Skrupulatnie gromadzony majątek może zmienić właścicieli. A gra toczy się o dużo więcej niż pieniądze.
Czy w świecie, w którym silniejsza od wiary w Boga jest tylko korupcja, a boleśniejsza od śmierci jedynie zdrada, jest miejsce na sprawiedliwość? Czy młodemu księdzu wystarczy sił, by obronić to, co najcenniejsze?
Władza. Mafia. Zdrada. Śmierć.
Kto zdobędzie niezdobyte? I czy Watykan upadnie?

Zapraszamy do lektury powieści Krzysztofa Myślińskiego Jak okraść Watykan.
Krzysztof Myśliński w powieści Jak okraść Watykan prowadzi czytelnika w sam środek świata, gdzie duchowość i ideały zderzają się z brutalnością polityki, pieniędzy i zdrady. To opowieść, która każe zastanowić się nad tym, gdzie przebiega granica wiary, lojalności i moralności – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji książki Jak okraść Watykan.
O swojej książce autor opowiadał w podcaście Co tam? Czytam!
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Jak okraść Watykan. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
R OZ DZ I A Ł 1
Dwadzieścia lat później
Federico Casarini nie powinien mieć żadnych podstaw, by spodziewać się wyjątkowego przywitania. Był tylko księdzem, i to pod każdym względem przeciętnym.
Przyjechał tutaj, na południe Włoch, by pełnić swoją posługę. Z racji młodego wieku – po raz dwudziesty piąty mógł cieszyć się latem – i niskiej pozycji w kościelnej hierarchii sam wyjazd do Ligany powinien być dla niego wyróżnieniem.
A jednak miał nieśmiałą nadzieję, że przywitają go tak, jak witać potrafią tylko Włosi z krwi i kości. Nie myślał o hucznej imprezie, nie pozwalało mu na to sumienie. Co innego skromne, kameralne przyjęcie, do jakich przywykł, mieszkając w Mediolanie.
Nie musiało przyjść wielu gości, wystarczyłyby najważniejsze osoby w wiosce. Organizatorzy wcale nie musieliby przygotować wykwintnych dań, złożonych z drogich i trudno dostępnych składników. Zadowoliłyby go proste, wiejskie potrawy. Nie musieliby też myśleć o alkoholu Federico pił go na tyle rzadko, że wytrzymałby i bez niego.
Ale mogliby przysłać kogoś, kto pomógłby mu z bagażami.
Na nic takiego się nie zapowiadało. Federico szedł więc w górę, w stronę kościoła, który uśmiechał się z oddali. Casarini nie potrafił oszacować, jaką odległość musi przebyć, i wcale go to nie martwiło. Wolał iść w błogiej nieświadomości czekającego go bólu niż przejmować się nim zawczasu.
Obserwował otoczenie, żeby nie skupiać się zbytnio na wysiłku. Szybko mu się to jednak znudziło. Monotonny krajobraz ustępował miejsca monotonnemu krajobrazowi, którego najciekawszym elementem była… bieda. Ukazywała się w podniszczonych domach, miejscami podziurawionym asfalcie czy skromnych, często zbyt skromnych ogródkach.
Miejscami wioska sprawiała wrażenie, jakby przeszło przez nią tornado uprzedzone bombardowaniem i trzęsieniem ziemi.
Na północy Włoch również przybywał do miejsc, gdzie nie witano go zbyt hucznie. Tam jednak nie ujrzał takiej biedoty. A już na pewno nie widział jej w Mediolanie.
– Proszę pana!
Casarini zatrzymał się nagle. Poczuł, że jego mięśnie się napinają, choć wcale o to nie prosił.
– Proszę pana, tutaj jestem!
Odwrócił się powoli. Ujrzał wysokiego mężczyznę, który uśmiechał się i machał przyjaźnie.
– Witamy w Liganie! – zaczął. – Jestem Davide Carbone, pracuję w pobliskim sadzie.
– Dzień dobry, bardzo mi miło – odparł Federico, podając mu rękę.
Davide jednak to zignorował. Przyciągnął go i uściskał, jakby znali się od dobrych kilku lat, po czym obdarował go soczystym buziakiem w policzek. Federico skrzywił się.
– Federico Casarini, ksiądz.
– Och, ksiądz Casarini! Tyle czekaliśmy!
– Naprawdę? – Ukradkiem wytarł ślinę z policzka.
– Oczywiście, już od wczoraj wszystko jest gotowe. A przygotowywaliśmy się od zeszłego tygodnia.
– Ale… co jest gotowe?
– Spokojnie, proszę księdza, zaraz ksiądz zobaczy. – Davide zaśmiał się przyjaźnie. – Proszę za mną.
Mężczyzna zabrał od niego walizkę oraz plecak i ruszył tam, skąd Federico przyszedł. W dół wzniesienia.
– Przepraszam, mój drogi, ale dokąd idziemy? – zapytał Casarini. Powstrzymał się przed skomentowaniem skazania na bezcelowy wysiłek.
– Ksiądz może mówić do mnie Davide.
– Oczywiście, Davide. Możesz powiedzieć dokąd…?
– Dlaczego ksiądz jest taki niecierpliwy? – Davide nie przestawał się uśmiechać.
– Ja niecierpliwy? W żadnym razie, brak cierpliwości to grzech…
– Otóż to, proszę księdza, otóż to.
Federico nie pytał więcej, gdyż Davide przyspieszył kroku, a schodzenie po drodze stało się równie męczące jak wchodzenie. Mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Jego twarz, mająca w sobie dziewczęcą urodę, zupełnie nie pasowała do ostro zarysowanych mięśni ramion i skóry opalonej zapewne w trakcie pracy.
Na szczęście nie szli długo. Po minucie czy dwóch zatrzymali się przy czerwonej lancii, która najlepsze lata miała już za sobą. Davide otworzył drzwi przed Federikiem, kłaniając się przed nim jak przed królem, i sam wsiadł do samochodu. Włączył silnik i ruszyli w górę wzniesienia.
– Jaka to radość, jakie szczęście! – Davide patrzył na Federica z uwielbieniem. – Wreszcie ksiądz do nas przyjechał.
– Tak, wreszcie przyjechałem – odparł powoli Federico, w myślach przeprosiwszy Pana za to całe przedstawienie. – Bóg kazał mi iść, więc jestem.
– Ksiądz szedł do nas taki kawał drogi?
– Nie, nie. – Federico wydusił z siebie nerwowy śmiech. – Mój drogi…
– Davide.
– Tak, Davide, oczywiście. Davide, przyjechałem do was z przemiłym człowiekiem o imieniu Simone, który, jako że jest wzorowym taksówkarzem, zapewne wrócił już do pracy. Jednak nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Pan Bóg. Zresztą to mało powiedziane. Gdyby nie on, to w ogóle by nas nie było, mój drogi. Ani ciebie, ani mnie, ani żadnego z mieszkańców waszej wspaniałej wioski.
– Bez wątpienia, proszę księdza. Gdyby nie on, nie byłoby niczego. On jest wszystkim i za wszystko odpowiada.
Federico uśmiechnął się zadowolony. Jeżeli każdy z mieszkańców wioski myśli o Bogu w ten sposób, trafił do raju. Tylko to było przecież ważne. Głoszenie nauk Najwyższego.
Lecz nie minęło nawet dziesięć sekund, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Zastąpiło go przerażenie. Davide przyspieszył gwałtownie, wduszając pedał gazu. Silnik zaryczał, jakby w jego wnętrzu kryło się co najmniej dziesięć lwów. Krajobraz za szybą zaczął się rozmywać.
– Davide, mój drogi. – Federico złapał mężczyznę za ramię. Taksówkarz Simone kiedyś woził prezydentów, Davide nie mógłby wozić ich koszul. – Zwolnij trochę.
– Spokojnie, proszę księdza! – Davide przekrzykiwał wyjący z bólu silnik. – Zaraz będziemy na miejscu. Zaraz będziemy, zaraz…
Nagle rozległ się pisk hamulców. Federico przez ułamek sekundy miał wrażenie, że grawitacja go porzuciła, znalazł się w stanie nieosiągalnym dla śmiertelników. Leciał…
Zaraz wylądował. Pasy bezpieczeństwa boleśnie wbiły mu się w pierś. Davide, którego pasy zwisały bezwładnie obok siedzenia, ledwo uniknął spotkania z przednią szybą, zatrzymując się na kierownicy.
– Skąd ksiądz do nas przyjechał? – zapytał po chwili. Drapał się po zaczerwienionym nosie i patrzył przed siebie niewzruszony.
Federico głośno wypuścił powietrze. Właśnie zatrzymali się centymetry przed szarym fiatem; samochód jakby wynurzył się spod ziemi, gdy droga przypominająca sinusoidalną falę kazała im zjechać nieco w dół. Uniknęli tym samym zderzenia, które mogłoby skończyć się tragicznie, biorąc pod uwagę prędkość lancii i masywnie wyglądający tył fiata.
Kto wie, być może śmierć już chciała po nich sięgać? Może sam Bóg pokierował stopę Davide na pedał hamulca?
– Z Mediolanu – odparł Federico, oddychając ciężko.
– Och, to daleko stąd, bardzo daleko… Długo ksiądz jechał?
– Długo.
– Rozumiem, rozumiem. – Na twarz Davide wrócił promienny uśmiech. – A czy w Mediolanie widział ksiądz dzieła mistrza da Vinciego? Czy to prawda, że wy, mediolańczycy, trzymacie je w zamknięciu, by nikt inny nie mógł ich zobaczyć?
– Już mówię. – Federico uśmiechnął się wymuszenie. Błagał w myślach zachodzące słońce, by wysiedli wreszcie z tego samochodu. Już mówię.
Słońce wkrótce go wysłuchało, wysiedli z lancii w okolicy kościoła. Federico rozglądał się uważnie, ale oprócz potężnej wieży kościelnej, która królowała nad wioską, widział jedynie drzewa. Mnóstwo pięknych, wysokich drzew. Porastały gęsto tutejszą ziemię i cieszyły się ostatnimi promieniami słońca. Nie było tu jednak ludzi ani domów.
– Gdzie jesteśmy, Davide? – zapytał Federico.
– Już blisko, proszę księdza.
– Blisko czego? Widzę kościół, ale nie wydaje mi się, żeby stał pośrodku nicości…
– Zaraz się ksiądz wszystkiego dowie, jeszcze chwila!
Federico nie mógł zrobić nic innego niż iść za mężczyzną. Szli więc środkiem czegoś, co najwidoczniej było lasem w centrum Ligany, nieopodal kościoła, choć równie dobrze mogłoby znajdować się gdzieś na końcu świata.
Wciąż nikogo nie widzieli, nikogo też nie słyszeli, pomijając ptaki, które ćwierkały leniwie. Gdy Federico już zaczynał się martwić, czy nie zabłądzili, dróżka się skończyła, a drzewa schowały się za ich plecami.
To, co zobaczył, przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania.
Na pierwszym planie stał stół, który mógłby pomieścić co najmniej dwie setki osób; uginał się pod ciężarem srebrnych półmisków. Przy nim postawiono krzesła – wszystkie zajęte, niektóre przez więcej niż jednego człowieka. Ale najważniejsi byli ludzie.
Tworzyli tłum, jakiego Federico nie widział nawet w Mediolanie. Tłum wyróżniał się tym, że wszyscy milczeli.
Nagle, gdy wieśniacy już ich zauważyli i ciszę przerwały podekscytowane szepty, Davide zawołał:
– Bawmy się i cieszmy! Ksiądz Federico Casarini jest już z nami!
Tłum ożył, jak gdyby na mieszkańców Ligany spłynęła magia. Wstali od stołu i okrążyli Federica, który chronił się przed mimowolnymi uderzeniami dziesiątek głów. Kobiety chwaliły go wysokim tonem, mężczyźni kłaniali się przed nim, a dzieci pokazywały go sobie palcami.
– Dziękuję, dziękuję. – Federico odpowiadał pokłonami na pokłony. – Dziękuję, moi drodzy, naprawdę bardzo dziękuję…
Co z tego, że chciał mówić, skoro oni ani myśleli go słuchać? Krąg wokół niego zacieśniał się coraz bardziej, a wielbienie rozbrzmiewało coraz głośniej. Federicowi radość wieśniaków nie wydawała się ani trochę sztuczna, nie było w niej choćby odrobiny przerysowania.
– Dziękuję, moi drodzy, czcigodni ludzie – powiedział, podnosząc z ziemi starszą kobietę, która padła do jego stóp. – Nie potrafię opisać wdzięczności, jestem…
– Nie trzeba dziękować, trzeba się bawić! – zawołał ktoś z tłumu.
– Tak, trzeba się bawić! – odkrzyknął tłum.
– Tak, bawić się, bawić. – Głos Federica z trudem przebił się przez radosne okrzyki. Casarini odchrząknął i zwrócił się do Carbonego: Mój drogi, czy na pewno…?
– Orkiestra, grać! – rozkazał ktoś. – Nie ma muzyki, nie ma zabawy!
– Nie ma muzyki, nie ma zabawy! – powtórzył tłum.
– Ludzie, częstować się jadłem! – zawołał Davide. – Nie ma zabawy, kiedy żołądek jest pusty!
– Nie ma!
– Nie szczędzić trunków, pozwolić na radość!
– Pozwolić na radość!
– I o księdzu nie zapomnieć. On jest naszym gościem, a wkrótce również najlepszym przyjacielem!
– Nie zapomnieć!
Davide zamilkł, bo orkiestra zaczęła grać szybką, włoską melodię. Wieśniacy, jakby pierwsza nuta była kolejnym czarem, odsunęli się od księdza i zaczęli tańczyć i skakać w rytm muzyki.
Federico, korzystając z sekundy wolności, prędko ruszył w stronę stołu. Dopiero teraz ujrzał, jak wiele tu było miejsca. Na dojrzałej, zielonej trawie, obok drzew, ławy i orkiestry, można by postawić drugi kościół, a pierwszy wcale by nie ucierpiał.
– Witamy księdza Casariniego!
Federico Casarini odwrócił się i zobaczył grupę starszych mężczyzn, którzy jako jedyni siedzieli przy stole. Nie interesowali się tańczącymi, ale patrzyli łakomie na potrawy. Ten, który mówił, przywoływał Federica gestem.
– Witam szanownych parafian. – Federico ukłonił się nisko, podchodząc do nich. – Miło mi państwa widzieć.
– Tak, tak, nam też – odparł mężczyzna. – Arturo Cella.
– Federico…
– Przecież dobrze księdza znamy. – Arturo zaśmiał się.
Federico również się zaśmiał, ale w przeciwieństwie do jego rozmówcy zrobił to nerwowo, po czym uścisnął mu dłoń. Arturo wyściskał go jak ojciec, całując w policzki szorstkimi ustami. To samo zrobili pozostali.
– Niech się ksiądz częstuje – rzekł Arturo.
– Nie, wie pan, ja… ja chyba…
– Ksiądz po prostu chce zatańczyć. – Ten, który przedstawił się jako Giovanni (albo Gabriel, Federico nie był tego pewny), pokiwał głową.
– W żadnym razie. – Casariniemu wydało się, że przez jego ciało przepłynął prąd. – Nie lubię tańczyć.
– Właśnie, ksiądz nie lubi tańczyć – podchwycił Arturo. – Ksiądz woli się czegoś napić, prawda?
– N-n-napić? Czego napić?
– Coś się znajdzie, proszę się o to nie martwić. – Arturo uśmiechnął się figlarsko.
– A może ksiądz chce potańczyć, a dopiero później się napić? – Giovanni (albo Gabriel) nie dawał za wygraną.
– Ja… właściwie…
Koniec końców nie dał się namówić na skosztowanie trunków, po których łyku, jak przekonywał Arturo, świat nabierał barw tęczy, lecz nie mógł odmówić tańca z Monicą Secolo. Jak wspomniał Arturo, w przeszłości kobieta przynosiła dumę Liganie i całym południowym Włochom jako zawodowa tancerka.
Tak więc Federico rad nierad musiał kręcić się w koło, skakać i całować dłonie kolejnych partnerek – innym kobietom też nie wypadało odmawiać – a wszystko w rytmie przyspieszającej melodii. Wreszcie jednak, pod pretekstem zmęczenia, udało mu się wyrwać z tanecznych sideł. Podszedł do mężczyzny otoczonego przez garstkę młodych dziewczyn.
– Davide, mogę cię prosić na słówko? – zapytał.
– Oczywiście, proszę księdza – odparł Davide z uśmiechem. – Zaraz wracam, drogie panie.
Dziewczęta zachichotały. Federico się zaczerwienił, kiedy spojrzały na niego zalotnie.
– Davide – zaczął grobowym tonem, kiedy odsunęli się od stołu i stanęli nieopodal leśnej dróżki – muszę cię o coś spytać.
Davide spojrzał na niego zlękniony.
– Coś się stało, proszę księdza?
– Nie, nie, absolutnie – zapewnił Federico. – To znaczy: nic się nie stało, ale to nie powód, by miało się coś stać, prawda? Tylko… ile to jeszcze potrwa?
Davide zaśmiał się głośno, przez co młody ksiądz aż się wzdrygnął. Niektórzy z siedzących przy stole spojrzeli na nich podejrzliwie.
– O to niech się ksiądz nie martwi – powiedział Davide. – Skończy się o właściwej porze.
– Ależ oczywiście, mój drogi, w to nie wątpię, jednak…
– Ksiądz się nie martwi, zamartwianie się jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
– Nie martwię się, mój drogi, tylko…
Davide już go nie słuchał, podbiegł do dziewczyn, które przez moment patrzyły na Federica Casariniego, jakby ten zabrał im słodycze sprzed nosa. Słodycze szybko wróciły na właściwe miejsce, a śmiechy i radosne okrzyki rozbrzmiały jeszcze głośniej niż wcześniej, gdyż orkiestra znów zaczęła grać szybką, żywą melodię.
Federico westchnął głęboko. Wieśniacy już odskoczyli od stołu i pobiegli na środek polany. Została grupka starszych mężczyzn, która patrzyła na niego z uśmiechem. Na szczęście nim zdążył do nich podejść, doskoczył do niego jakiś chłopiec.
– Proszę księdza, chciałbym coś powiedzieć.
– M-m-mów, proszę – wyjąkał Federico. Spojrzał na łagodne rysy młodej twarzy i smutek kryjący się za niemrawą miną. – A jak się nazywasz?
– Alberto Messina.
– Alberto Messina – powtórzył Federico. – Bardzo ładne imię. Chłopiec nie podziękował, nawet się nie uśmiechnął.
– Co chcesz mi powiedzieć, Alberto?
– Mam przekazać, że za dwadzieścia minut rozpocznie się msza.
– Masz przekazać, że… Zaraz, zaraz. – Serce Federica przyspieszyło gwałtownie. – Czy ty powiedziałeś…
– Powiedziałem, że za dwadzieścia minut rozpocznie się msza, proszę księdza. To właśnie miałem przekazać.
Federico spojrzał na Alberta. Nie wiedział, dlaczego chłopiec ma smutną minę, ale był pewny, iż właśnie ona nie pozwala mu kłamać.
– Ja na miejscu księdza bym się pospieszył, bo zaraz zaczną dzwonić – ciągnął Alberto.
– Tak, racja, oczywiście…
– Dlatego proszę już iść, ja wezmę księdza bagaż.
– Ale on jest ciężki, chłopcze…
– Poradzę sobie. I tak idę w stronę kościoła.
– Na mszę?
Federico podziękował mu półgębkiem i ruszył za nim. Patrzył na wieśniaków, którzy choć zapewne byli wierzący, to jednocześnie pijani. Dla kogo on odprawi tę mszę?
Gdy rozbrzmiały dzwony, przyspieszył kroku.
Po kilku minutach, niemal biegnąc ulicą, ujrzał potężną budowlę. Grube ściany zdawały się nienaturalnie powiększać już i tak olbrzymi kościół, wąskie okna zaś dodawały mu tajemniczości. Wieża, umieszczona na dachu błyszczącym w nieśmiałych promieniach księżyca, spoglądała na ziemię z wyższością. Samo wejście na teren kościoła, od reszty wioski oddzielone wysokim, zakończonym szpikulcami ogrodzeniem, wyglądało niewiele gorzej od tego, które Federico widział w Mediolanie.
– Proszę księdza! Tutaj, tutaj!
Zobaczył, że macha do niego Alberto Messina. Chłopiec stał po prawej stronie wejścia, jakby przyszedł zza kościoła.
– Gdzie? – zapytał Federico.
– Za mną.
– Ale jak za tobą? Chłopcze, ja muszę się przebrać, msza…
Federico urwał, bo chłopiec pobiegł już za kościół. Ruszył więc za nim, nie chcąc się zgubić. I była to jedna z lepszych decyzji, które tego dnia udało mu się podjąć. Zobaczył tam bowiem budynek przypominający duży dom albo małą szkołę. Nie dorównywał kościołowi pięknem i okazałością, lecz konkurował z nim w kwestii zadbania – białe ściany wyglądały jak malowane piętnaście minut temu. Przed drzwiami stał Alberto, obok niego kobieta w średnim wieku.
– Witamy księdza, witamy w Liganie! – Przytuliła go do piersi, jakby był jej synem. – Elena Gioli, gospodyni.
– Tak… dobry wieczór, bardzo mi miło – odparł zakłopotany Federico, delikatnie wyswobadzając się z jej uścisku. – Federico Casarini, jestem nowym księdzem…
– Przecież wiem, wiem. – Elena zaśmiała się szczerze. – I chyba ksiądz po coś tu przyszedł.
– Otóż to, właśnie… właśnie chciałbym się przebrać. Rzecz jasna, jeżeli to możliwe.
Wymiana uprzejmości trwała jeszcze chwilę.
Gdy się skończyła, Federico wbiegł szybko na piętro i do pokoju, który wskazała mu gospodyni. Przebrał się w strój godny kapłana prowadzącego liturgię.
Wyszedł z plebanii w zielonym ornacie i z mnóstwem wątpliwości. Właśnie rozpoczynała się jego przygoda w Liganie. W sposób, o jakim nie marzył, lecz z którym należało się zmierzyć – nie dostał żadnej lekcji, mimo to musiał zdać egzamin. Ważny egzamin, bo nie można było inaczej nazwać pierwszej mszy w nowej parafii. Od najbliższej godziny zapewne zależała będzie jego opinia w oczach tutejszych mieszkańców.
Stanął przed wejściem do kościoła. Potężne, czarne drzwi z ornamentami i literami wyrytymi w metalu wydały mu się przerażające. Jeśli przez nie przejdzie, stanie naprzeciw formującego się tłumu podchmielonych wieśniaków. Jego zadanie polegało będzie na przebiciu się słowem przez falę śmiechu i muzyki, która przypuszczalnie wciąż grała w ich głowach.
Jeśli zaś zostanie na zewnątrz, co było banalne i nie wymagało żadnego wysiłku, nie wydarzy się nic złego. Wieśniacy wrócą na ucztę, aby celebrować życie, cieszyć się chwilą wolną od pracy.
Federico zmrużył oczy i dotknął zimnej klamki. Zaraz cofnął dłoń. Wchodził tam pierwszy raz i od razu miał prowadzić mszę. To szaleństwo!
„Weź się w garść” – usłyszał własne myśli, których nie potrafił kontrolować. Przecież dla takich chwil spędził ostatnie lata, dla takich chwil poznawał tajemnice nauk Boga i studiował każde z Jego słów. Teraz nadszedł czas, by to on, Federico Casarini, przekazał Słowo Boże tym, którzy również na nie zasługiwali. Kto wie, może i zasługiwali bardziej od mediolańczyków?
Federico chciał się tego dowiedzieć, chciał poznać tych ludzi, ale nie pragnął stresu, niestety, nieodłącznie towarzyszącego kwestiom nowym i niepewnym…
Alberto Messina, który dotąd stał za nim cierpliwie, podszedł do drzwi i otworzył je bez słowa.
Casarini syknął. Serce podskoczyło mu do gardła, a nogi wyrwały się poza kontrolę umysłu. Przed oczami, zamiast wnętrza kościoła, zobaczył mnóstwo małych, czarnych plamek.
– Wchodzi ksiądz czy nie? – wyszeptał Alberto.
Casarini, gdy odzyskał już władzę nad wzrokiem, na twarzy chłopca ujrzał szczery uśmiech. Federico również uśmiechnął się lekko.
– A czy mam jakiś wybór? – mruknął, mrugając do Alberta. Przeczuwał, że nie będzie to zwyczajna msza.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Jak okraść Watykan. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,
