DRESZCZE
Są książki, których żadną miarą nie dało się doczytać do końca. Są książki, które zmęczyłam, albo też one zmęczyły mnie, zależy od punktu widzenia. Są książki, przez które przeleciałam jak wicher, bo za wszelką cenę chciałam się dowiedzieć, co było dalej. Są książki, do których wracam, chociaż niektóre zdania znam już na pamięć. I są wreszcie książki, na które trafia się rzadko, a szkoda; książki – pożeraczki, książki, które czytasz jak najwolniej, bo nie chcesz ich kończyć, książki, które dotykają duszy, powodują dreszcze, bolą… Taki jest „Dygot” Jakuba Małeckiego.
Janek i Irena swoje wspólne życie zaczęli od leżenia razem na polu. Padał deszcz, a oni może łapali w usta krople wody. Potem się pobrali, a jeszcze potem urodziło im się dwoje dzieci. Ten młodszy, ścigany klątwą zrozpaczonej Niemki, urodził się cały biały. Jak śnieg. I tylko oczy miał czerwone. Jak krew… Bronek i Helena pobrali się, bo był po temu czas najwyższy, bo ona zbliżała się do staropanieństwa, a on po prostu zauważył siostrę szkolnego kolegi. Potem urodziła im się córka. Jedna, jedyna. Jeszcze potem przeklęła ją cyganka i dziewczynka nigdy już nie była taka, jak inne dzieci… Losy obydwu rodzin - Łabendowiczów i Geldów – są jak ścieżki wydeptane w lesie. Raz biegną obok siebie, raz się krzyżują, by zaraz potem znowu się rozstać, ale nie na długo. Stykają ich ze sobą przypadek, historia, a może coś, co ludzie nazywają przeznaczeniem? Te dwie ścieżki w końcu łączą się w jedną dróżkę, która biegnie przez las ku swemu celowi. Dróżce tej na imię Sebastian…
„Dygot” jest obrazem polskiej prowincji, Polski klasy nawet nie B, ale co najmniej G. To jakieś wsie zapadłe w lasach i błotach, miasteczka, których nie ma na żadnej mapie. Niby dzieje się tam jakaś historia, niby jest radio i telewizja, ale po co to komu?! Świat sobie, my sobie. Wojna nas liznęła płomieniem, ale nie spopieliła; niby człowiek stanął na księżycu, ale właściwie po co; niby jest komunizm, ale ciągle można kupować gruszki i cebule… Ten świat, tak bliski, a zarazem tak przerażająco obcy, zaludnia Małecki postaciami rodem z baśni dla dorosłych. Jest Strzępek, mieszkający w rowie ; jest szalona jak Kapelusznik Dojka; jest chłopak, który zrobił w stodole wojnę; jest niemy Perhan przepowiadający przyszłość; jest koń o imieniu Pies i pies o imieniu Koń; brak tylko strzyg, upiorów i wampira. A może… A może one są, tylko wyglądają jak zwyczajni sąsiedzi. Zło, to prawdziwe zło, jest u Małeckiego ubrane nie w szaty rodem z gotyckich powieści; zło ma u niego garnitur, zaczeskę, lichą koszulę a nawet sutannę. Zło jest w każdym z nas. Cicho śpi, ale obudzone pokazuje , na co go stać. Zło, które lubi monotonię, ciszę i to, co znane. Zło, które się budzi na widok czegoś, co wytrąca je z koleiny codzienności. Zło, które drażni to, co inne. Inność jest u Małeckiego tępiona, poniżana i szkalowana. Inny znaczy zły. Inny znaczy Antychryst. Inny to nie nasz, a nie naszych się tępi. A przecież to inne mieszka tuż obok nas, wystarczyłoby podejść, wyciągnąć rękę, porozmawiać. Inne nie gryzie. Gryzie to zwyczajne, znane, ujednolicone, pobłogosławione byciem „takim samym”…
Małecki snuje tę ni to balladę, ni to przypowieść, językiem tak pięknym, że niektóre słowa ma się ochotę rozsmarować na języku jak solony karmel. Do wielu akapitów, porównań, zdań, wracałam po kilka razy. Rzadko w prozie polskiej spotyka się takie magiczne światy. Niby nasze, ale inne. Niby szumią wierzby, niby zboże też swojskie, ale takie to wszystko dziwaczne w tej swojej brzydocie, w tym błocie i deszczu. I cudnie, i straszno. Nie mogłam się uwolnić od myśli, że Małecki podarował mi rodzimą, nieco przaśną wersję Macondo. Jaki kraj, taki realizm magiczny. U obu autorów – i Marquzeza, i Małeckiego – wszystko wygląda niby zwyczajnie, niby swojsko, ale oba światy wypełniają postaci i zdarzenia rodem z zupełnie innej bajki. Z bajki niekoniecznie dla dzieci.
Nie chciałam kończyć tej książki. Przeciągałam czytanie tak długo, jak tylko się dawało. Pomimo tego, że tu nie ma dobrych zakończeń. Każda historia jest raczej smutna niż wesoła, raczej bolesna niż szczęśliwa. Tu nie ma zbawienia. Jest wszechobecna śmierć. Są dreszcze i dygot, bo życie jest raczej złe, a ludzie raczej głupi… Wpadnijcie czasem do nas, na prowincję. Czekają was niezapomniane wrażenia i gwarantuję, że wrócicie do domu zupełnie inni niż przed wyjazdem. Wpadnijcie, jeśli jesteście choć trochę inni niż kanon nakazuje. Dreszcze gwarantowane. A może i dygot do końca życia.
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 2015-10-07
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 320
Dodał/a opinię:
Renata Kazik
Tata tanczy za szyba. Podnosi rozmazane przez deszcz rece i kołysze rozmazana przez deszcz głowa, ma zamkniete oczy i ja w koncu też zamykam swoje, i spie...
Wielobarwny i zaskakujący kalejdoskop ludzkich życiorysów. Koniec świata za każdym razem wygląda inaczej. Jest pędzącą kulą, błyskiem szkła, odgłosem...