„Instytut” Kinga był tak szeroko reklamowany przed premierą, że miałam wrażenie, iż jest wszędzie: na przystankach, na stronach internetowych księgarń, na FB czy IG wydawnictw, blogerów, zwykłych „książkomaniaków”. Skusiłam się i ja, bo bardzo lubię tego autora. Często zdarza się jednak, że tak bardzo polecana i reklamowana książka okazuje się co najwyżej średnia – może oczekiwania rosną, kiedy widzi się aż taką promocję? Przełyka się wtedy rozczarowanie i obiecuje sobie, że nigdy więcej nie dam się skusić… Tak bywa często – ale to nie ten przypadek – naprawdę warto było czekać na „Instytut”!
Książka bardzo mi się podobała i czytało się ją po prostu rewelacyjnie. Niebanalny temat, jak zawsze świetny styl opowiadania, no i bohaterowie, którzy budzą wielkie emocje. A do tego jeszcze – to coś, co mają wszystkie powieści Kinga: zagadka, aura niesamowitości, coś tajemniczego, co skrywa się pod powierzchnią pozornie zwyczajnej rzeczywistości. Wciąga od pierwszej strony – i nie pozwala się oderwać do końca.
Stephen King potrafi wspaniale budować klimat – i tak jest także tutaj. Powieść zaczyna się leniwie, spokojnie, od Tima, byłego policjanta, który jedzie sobie autostopem i wybiera małe miasteczko, gdzie akurat szukają do pracy nocnego strażnika. I Tim do tej pracy się zgłasza, powoli wnikając w struktury miasteczka, poznając jego zwyczajnych-niezwyczajnych mieszkańców, wchodząc w jego niespieszny rytm. Niby niewiele się dzieje – a trudno się oderwać. Tak potrafi tylko King! Potem poznajemy niezwykłego chłopca – Luke’a: małego geniusza pełnego marzeń o nauce, odkryciach, kształceniu. Te marzenia ktoś postanowi zniszczyć i zawłaszczyć geniusz chłopca dla sobie tylko znanych celów. Przyznam, że ta część książki – to, co rozgrywa się w tytułowym instytucie – jest wizją przerażającą, ale i… fascynującą. I niepokojąco prawdopodobną. I przywodzącą na myśl coś, co już się wydarzyło – bo nie sposób nie dostrzec podobieństw Instytutu i tego, jak traktowane są zgromadzone w nim dzieci, do tego, co działo się w obozach podczas II Wojny Światowej… Zresztą autor w kilku miejscach odwołuje się do tej analogii – i to jest dla mnie na minus – uważam, że spokojnie mógł to sobie darować i pozostawić skojarzenie inteligencji czytelniczek i czytelników: plakat z napisem „Kolejny dzień w raju” jest podobnym zabiegiem jak napis „Praca czyni wolnym”; strażników Instytutu dzieci nazywają Sługusami Sigsby (skojarzenie z SS od razu się nasuwa); zamiast tatuowania numerów – jest czipowanie... Upokarzające badania, bolesne testy i bezwzględne podejście personelu do dzieci – to coś, o czym czyta się w literaturze obozowej: tutaj mamy to w warunkach nowoczesnego laboratorium XXI wieku – i jest tak samo okrutne, podłe i przerażające. Może nawet bardziej – bo wyrosło na gruncie wiedzy o tamtym czasie.
Ta wizja budzi w czytelniku wielkie emocje i bunt wobec tych bezdusznych ludzi, którzy skazują dzieci na taki los. Przy czym nie ma tutaj jakiejś górnolotnej narracji, epatowania złem w celu przyciągnięcia czytelników – Instytut widzimy przez pryzmat przeżyć Luke’a – a więc dwunastolatka, który – choć ponadprzeciętnie inteligentny – jest jednak dzieckiem. Dzieckiem, które wrzucono w tryby potwornej machiny i któremu odebrano marzenia. Stephen King każe nam patrzeć na krzywdę, jaka dzieje się dzieciom i skłania nas do refleksji nad tym, gdzie są granice nauki, czy można poświęcać kogoś w imię „wyższego dobra” (i kto decyduje, co jest tym wyższym dobrem) i jak może spokojnie patrzeć w lustro człowiek, który robi coś takiego.
„Instytut” silnie trafia w emocje czytelnika – właśnie dlatego, że bohaterami są dzieci. Ich cierpienia, ich przeżycia dotykają nas bardziej, niż gdyby chodziło o dorosłych. I tym bardziej mamy nadzieję, że ci, którzy za tą potworną instytucją stoją, zapłacą za to, co zrobili. Nadzieję tę podsyca mały Luke, który jest tak dzielny, że kibicujemy mu całym sercem. Świetnym zabiegiem jest wprowadzenie tego uderzającego kontrastu: dzieci (już z racji wzrostu, wieku, doświadczeń – skazane na bycie zależnymi) – kontra bezwzględni dorośli, którzy na dodatek posiadają nad nimi nieograniczona władzę i pozbawieni są wszelkich zasad moralnych. Sprawy Instytutu i tego, co stanie się z dziećmi, sprawiają, że w sumie niewiele zastanawiamy się nad tym, po co ktoś to robi. Po co te wszystkie testy, zabiegi, badania, eksperymenty – a to pytanie kluczowe i odpowiedź na nie jest właściwie najważniejszą kwestią.
I tutaj jeszcze ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zamierzają sięgnąć po tę książkę: kiedy już zacznie się właściwa akcja – to o oderwaniu się od lektury nie ma mowy – musisz czytać, aż skończysz. Dlatego przestrzegam przed tą książką – bo jest gruba i grozi to zawaleniem różnych obowiązków. A przy tym – jest przerażająca i miejscami przygnębiająca… I wzbudza gniew – o tak, Stephen King potrafi nami wstrząsnąć! A zakończenie – wbija w fotel.
Komu ta książka może się spodobać? Nigdy nie stawiam takich tez, ale w tym przypadku zaryzykuję: chyba wszystkim, którzy mają otwarte umysły. Książka jest po prostu świetna.
Podsumowując: jak dla mnie to najlepsza książka Stephena Kinga – po prostu kawał mocnej lektury, która wstrząsa czytelnikiem i nie pozwala o sobie zapomnieć. Polecam!
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2019-09-11
Kategoria: Horror
ISBN:
Liczba stron: 672
Tytuł oryginału: The Institute
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Dodał/a opinię:
Joanna Tekieli
„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce” – napisał Stephen King. Dziewięcioletnia Trisha McFarland odkrywa...
Mroczna wieża to najgłośniejszy cykl powieściowy Stephena Kinga, uważany przez samego autora za ukoronowanie jego twórczości. Wielowątkowa, zaplanowana...
Wielkie wydarzenia poruszają się na małych zawiasach
Więcej