Kiedy słyszę ,,baśnie’’ zapala mi się błysk w oczach. Są jesiennymi chwilami, które spędzam w fotelu w za dużym swetrze i kubkiem ciepłego napoju we własnym małym świecie. Te krótkie opowieści kojarzą mi się z początkiem czytelniczej przygody i z początkiem literatury w ogóle, bo przecież każdy z nas zaczynał od bajek i baśni.
Jesteśmy starzy w momencie kiedy dezaprobata innych zaprząta naszą uwagę.
Język Cierni Leigh Bardugo jest chyba jednym z popularniejszych zbiorów baśni napisanych pod starszą publikę. Zainteresowanie jakim się cieszy, pokazuje, że dorosłego czytelnika nadal silnie przyciąga kolorowy, bajkowy świat. No, może w trochę mroczniejszym wydaniu. Bardzo miło patrzy mi się na dopieszczanie podstaw naszej wyobraźni – zawsze z krzywym uśmiechem przyjmuję rewelacje tych, którzy twierdzą, że z podobnych rzeczy wyrośli.
Ja z wielką chęcią i rozbuchaną ciekawością sięgnęłam po zbiór. Przyznam, że miałam wobec niego duże oczekiwania, ze względu na otaczające mnie z każdej strony pozytywne opinie, nie tylko o tej książce, ale i o innych pozycjach autorki. Poleceń, wydumanych recenzji i zachwytów nie widzę końca. Tymczasem mi się podobało. I tyle.
Dostajemy sześć opowieści, które bazują na znanych historiach. Już to stwarza pewną trudność, ze względu na to, że odtwórcze pisanie zawsze narażone jest na utratę osobliwego pierwiastka, który zachwyci i wciśnie nas głębiej w fotel i wykreowany świat. Nie reprezentuje w pełni autora. Tutaj powiało co prawda świeżością i pomysłem, ale ten pierwiastek zdążył gdzieś ulecieć.
Dwa pierwsze opowiadania mnie nie zachwyciły i poczułam się zawiedziona, bo oczekiwałam lektury z najwyższej półki. Ale przy następnych pochyliłam głowę w stronę autorki, bo dwa kolejne przypadły mi do gustu, a dla dwóch przepadłam. Mowa o Wiedźmie z Duvy i Jak woda wyśpiewała ogień. Przy czym ostatnie podobało mi się na tyle, że chętnie przeczytałabym je w formie odrębnej, dłuższej opowieści. Aż się o to prosi.
Sztorm przywiódł Ullę do chłodnego azylu północnych wysp, do ciemnych jaskiń i płytkich, czarnych basenów, gdzie żyje po dziś dzień, czekając na samotnych, ambitnych, sprytnych i słabych. Na wszystkich gotowych dobić targu. Nigdy nie czeka zbyt długo.
Czyta się lekko i przyjemnie. Autorka świetnie operuje nieskomplikowaną konstrukcją stylistyczną baśni. Nie czyni to jednak lektury infantylną, wręcz przeciwnie. Pozwala się zaangażować i poddać bez reszty odrealnionemu, muskającemu mackami niepokoju, światu.
Wszystko to zamknięte w niesamowitej oprawie mrocznych, utrzymanych w ciemnej tonacji- w granatach i bordo- ilustracjach Sary Kipin, którym warto przyjrzeć się na spokojnie, po przeczytaniu lektury. Niesamowicie oddają klimat baśni, a nawet, powiedziałabym, tworzą go- są idealnym obrazem tego w jakich barwach autorka widziała swoje dzieło i jaki miała do niego stosunek. Ilustracje, mapa, okładka- to małe cuda, która zasługują na uwagę samą w sobie i zdecydowanie podobijają efekt pozycji. Na pewno w jakimś stopniu ociepliły moją opinię o książce.
Na pewno sięgnę po Szóstkę Wron i Królestwo Kanciarzy z nadzieją na to, że mój stosunek do autorki, już pozytywny, ulegnie jeszcze poprawie. Czy polecam tę pozycję? Owszem, będzie idealna na zbliżające się jesienne wieczory w grubych skarpetach i deszczem za oknem. Pozwoli odpłynąć i trochę pogdybać nad niektórymi fragmentami. Jest to pozycja niewątpliwie dobra, z wysokiej półki, owszem. Ale nie najwyższej.
Jeśli jesteś na tyle niemądry,
By zboczyć ze ścieżki…
Przeczytaj!
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 2017-11-22
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 298
Tytuł oryginału: Language of Thorns
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Ilustracje:Sara Kipin
Dodał/a opinię:
mrs_cholera
Żołnierka. Przywoływaczka. Święta. Moc Aliny Starkov wzrosła, ale wszystko ma swoją cenę. Jest Przywoływaczką Słońca, poszukiwaną na Morzu Prawdziwym...
Drugi tom dylogii Szóstka Wron Kaz Brekker i jego ekipa dopiero co przeprowadzili skok przekraczający najśmielsze wyobrażenia. Zamiast jednak...