Są książki, które czytamy jednym tchem – dla rozrywki, dla ucieczki, dla przyjemności. Ale są też takie, które wrzynają się w nas jak cierń – nie pozwalają zasnąć, zostają w myślach na długo po ostatniej stronie. Ogród rozpaczy ziemskich Beatriz Serrano należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to opowieść „o kolejnej trzydziestolatce z Madrytu”, zagubionej w miejskim zgiełku, balansującej między psychoterapią, winem, a scrollowaniem sociali. Marisa – główna bohaterka – to nie żadna wojowniczka ani kobieta sukcesu z Instagrama. To kobieta zmęczona. Wypalona. Samotna, choć otoczona ludźmi. Mimo wszystko… znajoma.
Czytałam tę książkę i miałam niepokojące wrażenie, że Marisa mówi również moim głosem. Że wiele z jej myśli mogłoby wyjść z mojej głowy. Bo ile razy sami budzimy się z poczuciem pustki, które trudno nazwać? Ile razy uśmiechamy się mechanicznie, żeby nie wyjść na słabych? Ile razy łapiemy się na tym, że nasze życie – na papierze – wygląda dobrze, a jednak wszystko w środku jest jakby… wypalone?
Tytuł nawiązuje oczywiście do słynnego tryptyku Hieronima Boscha, i nie jest to przypadek. Serrano tworzy własny „ogród” – przestrzeń graniczną między rzeczywistością a fantazją, w której bohaterowie próbują zrozumieć, kim naprawdę są. Każda postać w tej powieści nosi w sobie pewien ciężar – traumy, niespełnienie, zagubienie – a jednocześnie nienazwaną tęsknotę za światłem, za miłością, za prawdą o sobie.
Beatriz Serrano z niezwykłą przenikliwością portretuje współczesne pokolenie trzydziestolatków – ludzi, którzy mieli spełniać marzenia, a zamiast tego codziennie próbują nie utonąć w oceanie niepokoju. Pokolenie „zbyt młodych, by umrzeć, zbyt zmęczonych, by żyć pełnią życia”. Autorka nie popada w patos – wręcz przeciwnie. Jej styl jest złośliwy, pełen sarkazmu, autoironii, czarnego humoru. To właśnie ten balans między rozpaczą a dowcipem sprawia, że książka nie jest ciężka jak kamień – ale jej siła rażenia jest ogromna. Serrano potrafi w jednym zdaniu rozśmieszyć i zmusić do łez.
Motyw depresji – traktowany zazwyczaj w literaturze albo nazbyt dramatycznie, albo całkiem marginalnie – tutaj jest pokazany szczerze, bez retuszu, ale i bez upiększeń. Bez romantyzowania choroby, ale też bez stygmatyzacji. Marisa nie jest „nieszczęśliwa, bo coś się wydarzyło” – jest nieszczęśliwa, bo życie czasem tak właśnie wygląda. Bez konkretnej przyczyny. I to jest właśnie najbardziej przejmujące. Jej próby szukania sensu – czy to przez kulturę, Internet, rozmowy z przypadkowymi znajomymi, czy wieczorne rytuały – są bolesne i dziwnie znajome. Każdy, kto choć raz poczuł, że „coś jest nie tak”, ale nie wiedział co dokładnie, odnajdzie w tej książce kawałek siebie.
To nie jest książka z morałem. Nie kończy się katharsis. Nie znajdziesz tu magicznych rozwiązań. I dobrze – bo życie też ich nie daje. To, co daje Serrano, to przestrzeń do zrozumienia, do empatii, do tego, by spojrzeć na siebie i innych z mniejszym osądem, a większą czułością.
Czy polecam? Zdecydowanie. Ale nie każdemu. Polecam tym, którzy nie boją się emocji. Którzy nie oczekują happy endu. Którzy potrafią dostrzec piękno w rozpadzie i sens w bezsensie. To książka do czytania w samotności. W ciszy. Z kubkiem herbaty i gotowością na to, że niektóre zdania zostaną z Tobą na długo. To książka, którą się przeżywa.
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2025-08-13
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 320
Dodał/a opinię:
Małgosia Brzeska